marcin brataniec

i

Autor: Juliusz Sokołowski

Rozmowa z Marcinem Bratańcem, współautorem hali sportowej w Krakowie

2018-03-30 14:00

Jeżeli jest jakiś problem z architekturą, winę za to ponoszą architekci. To zawsze kwestia ich talentu, uporu, determinacji – o projektowaniu przestrzeni publicznych, godzeniu estetyki z funkcjonalnością i pasji rysowania z natury z Marcinem Bratańcem rozmawia Maja Mozga-Górecka.

Szkolna hala sportowa w Krakowie oraz pływalnia w Miechowie godzą estetykę z funkcjonalnością. Z jakiego powodu tak o to trudno w obiektach sportowych w Polsce?

Najczęściej obiekty te są pochodną bardzo prostych skojarzeń: strop na basenie musi mieć kształt fali. W naszych projektach staramy się takiej naiwności unikać. Od dawna mnie boli, że zagubiła się w Polsce spójność między architekturą a konstrukcją, który to brak szczególnie dobrze widać właśnie w obiektach sportowych. Sport jest szukaniem najlepszego wyniku przy najmniejszym nakładzie sił, więc architektura sportowa powinna odzwierciedlać tego typu skuteczność. Proszę pomyśleć o Spodku albo o wczesnych budynkach ostatniego laureata Honorowej Nagrody SARP Wojciecha Zabłockiego, to mistrzostwo formy i funkcji. W latach 60. czy 70. nawet w małych miejscowościach udawało się dobrze budować. Powinniśmy do tego wrócić. Nie winiłbym procedury przetargowej, bo choć nie jestem jej zwolennikiem – za bardzo ogranicza możliwości i narzuca pośpiech – to jednak nie należy moim zdaniem szukać w niej usprawiedliwień. Jeżeli jest jakiś problem z architekturą, winę za to ponoszą architekci. To zawsze kwestia ich talentu, uporu, determinacji.

W ostatniej dekadzie infrastruktura sportowa ogromnie się w Polsce rozwinęła. Ale dzieł wybitnych brakuje. Kolejne fundusze europejskie pójdą już na modernizację, a nie na nowe budynki. Czy architekci przespali szansę?

Kilka dobrych obiektów powstało, np. Com-Com Zone – mistrzowskie dzieło św. pamięci Wojciecha Obtułowicza. Nie ma tam myślenia tylko o obiekcie sportowym jako takim. To cała struktura, w którą wpisano kolejno halę, basen, boisko. Nie wydaje mi się natomiast, żeby to był koniec tego typu inwestycji. Teraz po prostu będą one finansowane z innych źródeł, przez samorządy lokalne. Czekają nas rozbudowy hal przy szkołach, nowe baseny. Dotychczas wydawane były cudze pieniądze. Nie zawsze racjonalnie, często pośpiesznie, bez dbałości o program czy koszty eksploatacji. Teraz się to zmieni.

Pana pracownia znana jest z przeobrażeń przestrzeni publicznych, np. z nagradzanej rewitalizacji starówki w Gorlicach. Jak może Pan podsumować swoje doświadczenia w tym zakresie?

Budując dom prywatny, musimy odgadnąć i pogodzić różne, niekiedy sprzeczne potrzeby kilku osób, które czasem same nie wiedzą, czego naprawdę chcą. W przypadku przestrzeni publicznej liczbę tych potrzeb, uświadomionych lub nie, należy podnieść do n-tej potęgi. A to nie koniec problemów. Na pewno trzeba spędzić trochę czasu w danym miejscu, zobaczyć, gdzie ludzie chodzą, gdzie siadają, wypatrzeć detale od głównego miejsca spotkań aż po psią budę. A rozpoznanie potrzeb też wszystkiego nie załatwia. Rynek w Starachowicach był zastawiony parkingami, gdyby spytać mieszkańców, powiedzieliby, że nie chcą niczego zmieniać. Z mojego doświadczenia wynika, że drastyczne korekty nie sprawdzają się. Nie jest rolą architekta objawiać światu swoje proroctwa. Jeśli jednak architekt chce być prorokiem i przykładowo w społeczności przywiązanej do samochodów głosić dobrą nowinę zielonej przestrzeni publicznej, to musi się przygotować na wojnę. Na wojnie zaś trzeba mieć odpowiednie narzędzia: rozmowy, warsztaty, publikacje, sojusze zawarte z burmistrzem albo z księdzem. Czasem trzeba zmiany pokoleniowej, żeby „dobra nowina” została zaaprobowana. Nie jestem fanem partycypacji społecznej, gdy 200 osób zbiera się i projektuje skwer. To rozwiązanie jest dobre, o ile mówimy tylko o wytycznych, które potem trafiają do profesjonalisty.

Na początku marca otwarto Państwa mikrowystawę architektonicznych akwareli i odręcznych szkiców. Dlaczego Pan rysuje, zamiast jak wszyscy robić zdjęcia komórką?

To kompletnie inne doświadczenia. Ula, moja żona i czasami też partnerka zawodowa, zawsze rysowała. Pomyślałem, co tak będę siedział i czekał, aż skończy. I sam zacząłem rysować. Tytuł naszej wystawy brzmi Wpatrzenie. Bo do rysowania trzeba właśnie wpatrzenia, samo patrzenie nie wystarczy. Rozmawiałem z fotografem architektury Juliuszem Sokołowskim, który nie robi zdjęć z ręki, używa statywu. Przestawia go wielokrotnie, aż znajdzie odpowiedni kadr. Statyw i pędzel pełnią chyba podobną funkcję. Służą do wpatrzenia się w rzeczywistość. Gdy później oglądam, co kiedyś narysowałem, pamiętam zapach danego miejsca i lokalne dźwięki, wiem, czy padał wtedy deszcz, czy świeciło słońce. Rysowanie to złożone doświadczenie, w które zaangażowane są wszystkie zmysły. Najbardziej lubię być w miejscach, gdzie nie ma żadnej architektury – w Finlandii, Norwegii, Islandii. Ktoś powiedział, że artysta nie powinien naśladować natury, lecz starać się stworzyć świat o podobnym stopniu złożoności. Gdy odwiedzam budynki Aalto, wiem, że jemu się to udało – pogodził w swojej architekturze różne wartości, czasem sprzeczne. To u niego tak porusza. Albo nie porusza, jakby powiedział jeden z naszych klasyków.