Dlaczego architektki? Agata Twardoch
Gdy studiowałam architekturę na początku lat 2000, szef jednej z Katedr, tej do której najtrudniej się było dostać, by przygotować dyplom, zwykł mawiać: dobrze, że kobiety studiują architekturę. Przynajmniej będą umiały dziecku wybrać ładny berecik. Inny wykładowca mówił studentkom, na tyle często, że powiedzenie to stało się krążącym na uczelni memem: Jest wiele pięknych zawodów na A. Dla przykładu: asprzątaczka. Pierwszy z nich był promotorem mojego dyplomu, drugi jest moim ojcem. Pamiętam też, że gdy siedziałyśmy z koleżanką nad jednym z konkursów – był to akurat konkurs na Dom Dostępny Muratora – kolega z roku zasugerował, że może zamiast marnować swój czas powinnyśmy wystartować w turnieju kulinarnym. Gdy ukończyłam studia z drugą lokatą na roku (pierwsza w rankingu też była dziewczyna), byłam przekonana, że mogę pracować w zawodzie i może nawet odnosić sukcesy, MIMO TEGO, że jestem kobietą. „Architektka Agatka” – konsekwentnie wyśmiewałam feminatywy, sprowadzając je do absurdu i starałam się udowodnić wszystkim, a przede wszystkim sobie, że nierówności nie istnieją, a jeżeli kobiety nie otrzymują nagród, to po prostu dlatego, że są niewystarczająco dobre. Architektura to przecież zawód merytokratyczny! Po 15 latach pracy – zarówno w roli architektki, nauczycielki akademickiej, urbanistki, jak i ekspertki – mam pełną świadomość, że kobietom jest w tym zawodzie trudniej, są w nim mniej doceniane i rzadziej nagradzane. I nie dlatego, że są niewystarczająco dobre. W książce Gdzie są architektki? dobitnie pokazuje to Despina Stratigatos, kanadyjska badaczka i historyczka architektury. W pierwszym rozdziale przytacza historyczne argumenty. Na początku kwestią pozostawało, czy kobieta w ogóle jest w stanie pracować w branży: przecież suknia będzie utrudniać jej poruszanie się na budowie, a bycie żoną i matką to praca na pełen etat. W 1911 roku Otto Bartning pisał, że kobiety tworzą architekturę kobiecą i wątłą (w domyśle – niewartą uwagi, gorszą), ponieważ zbyt skwapliwie słuchają klientów. Gdy po drugiej wojnie światowej dopuszczono do zawodu większą liczbę projektantek, a priori ograniczono ich obszar działania do kwestii domowych i kuchennych. Z tym właściwie zgadzała się nawet część samych zainteresowanych: Jean Wehrehein, praktykująca architektka z Chicago, w 1966 roku mówiła, że kobiety mają naturalną inklinację do projektowania domów: (…) wydaje się, że mężczyźni wolą duże projekty, jak biura czy gmachy publiczne, ale to ja znam się na projektowaniu kuchni. Na ile jest to tradycja, na ile biologia, nie wiem – powiedział z kolei w 1971 roku Marcel Breuer w rozmowie z Ritą Reif – ale jak dotąd nie mamy wielu wielkich architektek. W tym samym czasie Breuer zatrudniał wiele kobiet jako kreślarki, doceniając ich precyzję i staranność, uważał jednak, że bycie samodzielnym kreatywnym architektem jest dla nich za trudne. W 1989 roku pojawiła się bodaj najbardziej znana wypowiedź w dyskusji na temat szklanego sufitu i dyskryminacji kobiet w branży. W tekście Room at the Top? Sexism and the Star System in Architecture Denise Scott Brown, planistka i architektka, nauczycielka akademicka oraz wspólniczka i żona Roberta Venturiego, przedstawiła problemy, z jakimi mierzyć musi się architekt, tylko dlatego, że jest kobietą. Choć większość opisywanych przez nią kwestii związana była z ogólnym problemem stosunków męsko-damskich obowiązujących w krajach anglosaskich w drugiej połowie XX wieku, w przypadku architektek były one szczególnie uciążliwe. Architektka nie mogła pójść z klientami na biznesową kolację, bo te odbywały się w męskim gronie. A nawet jeżeli samą kolację spożywano w towarzystwie mieszanym (tzw. wives dinners), potem towarzystwo rozchodziło się do stolików damskich i męskich. Ale te drobne codzienne uciążliwości prowadziły nie tylko do tego, że kobietom trudniej było zdobywać klientów i zlecenia, ale także do tego, że marginalizowana była ich rola. Wszyscy słyszeli o „kaczce Venturiego”, z tym, że właściwie wymyśliła ją Denise. Gdy publicznie zwróciła na ten fakt uwagę, zalała ją fala krytyki i oburzenia. Historia pokazała, że Denise Scott Brown słusznie obawiała się wykluczenia. Mimo że od początku lat 60. Robert Venturi i Denise Scott Brown pracowali razem, większość realizowanych projektów powstawała podczas wspólnych rozmów i analiz, razem także napisali najważniejsze książki (np. wydane w 1972 roku Learning from Las Vegas), w 1991 roku nagrodę Pritzkera otrzymał sam Robert. Scott Brown była bardzo rozczarowana, zbojkotowała ceremonię i wielokrotnie odnosiła się do kwestii publicznie. Rozumiała jednak, że nie była to jedynie sprawa personalna, ale kwestia kulturowa; choroba dotykająca wszystkie architektki i całą architektoniczną branżę. Był to S.A.D. – Star Architect Disorder – syndrom starchitekta. Przypadłość, która nie tylko sprawiła, że zmarginalizowano Denise Scott Brown, ale też powoduje, że doceniamy bardzo konkretny typ architektury i postawę ubranych na czarno demiurgów z nieznoszącą sprzeciwu pewnością deklarujących, jak powinien wyglądać świat. Z tej estymy, którą darzymy bezkompromisowych twórców, często wykorzystujących architekturę do stawiania pomników samym sobie, wynika co i kogo nagradzamy. Wśród 280 laureatów najważniejszych nagród architektonicznych (RIBA Awards, AIA Awards, Pritzker Prize) znalazło się jedynie sześć kobiet – w sumie mniej niż dwa procent. Do dzisiaj nagrodę Pritzkera otrzymała tylko jedna kobieta – Zaha Hadid i również za dzieła, które (by ponownie zacytować Otto Bartninga) są zaprzeczeniem tego, co kobiece i wątłe. To samo schorzenie sprawiło, że wykreowaliśmy nawet starurbanistę (Jan Gehl), czyli samotną gwiazdę w zawodzie opartym, jak mało który na dialogu i kooperacji. Piszę MY, bo nie mam wątpliwości, że wina nie leży jedynie po stronie mężczyzn. Już Denise Scott Brown mówiła o postawie kobiet, które wycofują się i chowają w cień mężczyzn, oddając im głos i przypisując wspólne sukcesy. Piętnaście lat po zakończeniu studiów w mojej rozprawie habilitacyjnej odniosłam się do adaptacji zabytkowej szkoły na mieszkania: jako architektce szkoda mi budynku, który z powodu dodanych balkonów stracił zabytkowy charakter, ale jako urbanistka cieszę się, że w śródmieściu będzie więcej mieszkań. W recenzji wydawniczej mojej pracy szanowany pan profesor dopisał do tego zdania uwagę: a jako kobieta boję się, że balkon trzeba będzie sprzątać. Wtedy postanowiłam przestać udawać, że kwestia kobiet wykonujących szeroko pojęty zawód architekta i urbanisty nie istnieje. Postanowiłam poszukać kobiecych wzorców w zawodzie i pokazać, że jest wiele architektek, urbanistek i związanych z kreowaniem środowiska architektonicznego ekspertek, zasługujących na to, by świat zobaczył ich osiągnięcia. Rozmową z amerykańską socjolożką Diane Davis rozpoczynam cykl wywiadów z kobietami w naszej branży. Podzieliłam go na trzy kategorie: Architektki, Urbanistki i Teoretyczki. Trzecią kategorię traktuję najszerzej. Znajdzie się w niej miejsce nie tylko dla kobiet piszących o architekturze i pracujących na uczelniach, ale także dla urzędniczek i działaczek miejskich. Chciałabym, żeby kolejne pokolenia młodych architektek, których na uczelniach jest coraz więcej, nie musiały zaczynać kariery z przeświadczeniem, że są niewystarczająco dobre tylko dlatego, że są kobietami.
Diane E. Davis, Diane E. Davis, socjolożka, profesor Charlesa Dyera Nortona w dziedzinie planowania regionalnego i urbanistyki na Wydziale Planowania i Projektowania Przestrzennego Uniwersytetu Harvarda (Harvard Graduate School of Design GSD). W latach 2015-2019 jako pierwsza kobieta była szefową tego wydziału. Zanim przeniosła się na GSD zarządzała międzynarodową grupą ds. rozwoju na Wydziale Urbanistyki i Planowania MIT, gdzie pełniła również funkcję dziekana stowarzyszonego w Szkole Architektury i Planowania. Interesuje się m.in. relacjami między urbanizacją a rozwojem państw, praktyką socjoprzestrzenną w miastach dotkniętych konfliktem, przemocą w miastach oraz nowymi terytorialnymi przejawami suwerenności. Autorka wielu publikacji. Fot. archiwum Diane Davis
Agata Twardoch: Spotkałyśmy się z okazji konferencji HERCity zorganizowanej przez Gabielę Rembarz i Justynę Martyniuk-Pęczek na Wydziale Architektury Politechniki Gdańskiej w październiku 2019 roku. W związku z tym wydarzeniem chciałbym porozmawiać z Tobą o kobietach w architekturze i urbanistyce. Temat jest dla mnie osobiście ważny, bo po piętnastu latach pracy w zawodzie wyraźnie widzę inny status kobiet i mężczyzn w tej branży.
Diane Davis: Kwestia kobiet w architekturze i seksizmu w branży jest szeroko dyskutowana także u nas w Stanach Zjednoczonych i na samym Harvardzie. Jedna z form reakcji to mobilizacja. Dobrym przykładem jest ruch społeczny, który rozpoczął się na GSD (Harvard Graduate School of Design), skupiony wokół studenckiego stowarzyszenia Women in Design. To właśnie jego założycielki, oprócz wielu innych przedsięwzięć, zorganizowały akcję zbierania podpisów pod petycją przyznania Denise Scott Brown nagrody Pritzkera. Petycję podpisało ponad 20 000 osób! Tym co najbardziej mobilizuje architektki do działań na rzecz zmiany status quo jest sposób organizacji pracy w zawodzie oraz brak równowagi w mieszanych duetach projektowych. Pierwsza kwestia: kobietom, zwłaszcza jeśli są zamężne i mają dzieci, trudno poświęcić na pracę tyle czasu, ile standardowo wymaga się od architektów. Odczuwają zatem presję zarówno w domu, jak i w biurze. Druga kwestia: przykład projektujących par, w których uznanie zdobył jedynie mężczyzna. To przecież także przypadek znanego i docenianego Alvara Aalto. A co z Aino Aalto i Elissą Aalto – kolejnymi żonami, które nie tylko współpracowały z Alvarem, ale tworzyły także samodzielnie? W Muzeum Sztuki na Harvardzie mieliśmy ostatnio dużą retrospektywną wystawę Josefa i Anni Albers. Studenci byli zdziwieni, jak wiele wspaniałych prac wykonała Anni, a przecież dotąd słyszeli głównie o Josefie. Ta wystawa była przyczynkiem do debaty, która przetoczyła się przez uczelnię; debaty wokół kwestii, czy uznanie w dziedzinie architektury i sztuki jest uzależnione od płci. Fakt, że kobiety nie zdobywają uznania za pracę, nawet jeśli jest to ta sama praca, którą wykonują mężczyźni, jest obecnie jedną z poważnych trosk młodego pokolenia przyszłych architektek. Z drugiej strony przez lata główną troską kobiet zaangażowanych w architekturę nie było nawet to, czy zostaną rozpoznane, tylko pytanie, czy wytrwają w zawodzie. Czy dadzą radę fizycznie pogodzić tradycyjnie bardzo wymagającą pracę – stuprocentowe zaangażowanie oraz hierarchiczną strukturę w pracowniach – z obowiązkami domowymi i życiem prywatnym? Bo nie tylko architektura ukształtowana jest z męskiej perspektywy, ale także sama forma i organizacja pracy architektów. Mężczyźni, którzy kształtowali tę profesję, historycznie nigdy nie musieli martwić się o dom, dzieci, czy codzienną logistykę. Bardzo trudno jest łączyć pracę w tak funkcjonującej branży z rodziną.
Ten konflikt pomiędzy pracą a rodziną jest obecny w wielu profesjach, szczególnie tych tradycyjnie wykonywanych przez mężczyzn. Czy myślisz, że jest tu szansa na zmianę?
Działania wielu ruchów społecznych odnoszących się do sprawy kobiet w architekturze skierowane są na dwie kwestie. Po pierwsze na docenienie projektujących kobiet, a po drugie właśnie na kontekstualizację samego procesu pracy – wpisanie go w szerszy kontekst społeczny.
W Polsce ostatnio bardzo zmieniły się proporcje studiujących architekturę dziewczyn i chłopaków. Kiedyś zdecydowanie przeważali studenci, obecnie około 80% stanowią studentki. Czy ta zmiana, gdy wszystkie te dziewczyny wejdą do zawodu, może mieć wpływ na samą architekturę albo na formę wykonywania zawodu?
Podobne zjawisko widoczne jest i u nas, na Harvardzie. Jest to zatem zapewne globalna zmiana wynikająca z procesów demograficznych i społecznych oraz zmiana kulturowa, która inspiruje coraz więcej kobiet do studiowania architektury. Na pewno stanowi ona szansę na szerszą przemianę, zarówno w sposobie uprawiania zawodu, jak i samej architekturze. Nie tak dawno temu prowadziłam projekt badawczy dotyczący architektury modernistycznej w Ameryce Łacińskiej. Badaliśmy związek pomiędzy architekturą i urbanistyką, a przemocą w miastach. Te wszystkie porywające, ale totalne miasta modernistyczne, które badaliśmy – w większości utrzymane w duchu Corbusiera – są nowoczesne, zbudowane w oparciu o teorie związane z ideą postępu społecznego i przestrzennego, ale także zaprojektowane przez mężczyzn i dla mężczyzn. Jako jedną z przyczyn wysokiego poziomu przestępczości wskazaliśmy rozłam pomiędzy miastem formalnym a nieformalnym, podział związany z paradygmatem modernistycznym w planowaniu. Bardzo silna wizja forsowana przez projektantów – prawie wyłącznie mężczyzn – nie dopuszczała kompromisu ani nawet dialogu z zastanymi warunkami. Nowe miasto miało powstać w całości i od razu, stworzone spójnie, od masterplanu do mebli. W momencie, kiedy okazało się, że ludzi przyjeżdża więcej niż może się pomieścić, funduszy jest za to mniej, zamiast zmodyfikować projekt i dopasować go do nowych potrzeb, na siłę starano się zrealizować go w pierwotnych założeniach. Napływających mieszkańców zostawiono samym sobie, więc zbudowali sobie własne nieformalne miasto. Te dwa miasta mogłyby być mocniej zintegrowane, gdyby tylko modernistyczni planiści byli skłonni myśleć bardziej o ludziach i o okolicznościach, a nie tylko o projekcie i o formalnych pomysłach związanych z wielkimi męskimi nazwiskami w modernistycznym planowaniu. Miasta coraz bardziej dzieliły się na dwa światy: „nowoczesny” i „tradycyjny”, formalny i nieformalny, zamieszkiwane odpowiednio przez bardziej uprzywilejowanych i biednych. Mieszkańcy obszarów nieformalnych byli zmuszeni sami zbudować swoje mieszkania i odtwarzać źródła utrzymania. Z czasem lokalne struktury mafijne skorzystały z tej dynamiki. Wykorzystały mechanizmy zabudowy przestrzeni ad hoc do kontroli przepływu towarów. To bardzo złożony system przyczynowo-skutkowy, trudny do opisania w tym krótkim wywiadzie. Przytaczam go jednak, ponieważ wydaje się być dobrym przykładem na to, że w złożonej rzeczywistości lepiej poradzą sobie architekci (i architektki) otwarci, którzy dostosują się do ludzi i ich zmieniających się potrzeb. Rozumiejący rozdźwięk pomiędzy tym, co zaprojektowali, a tym co się wydarzy. W tym kontekście sądzę, że kobiety mają potencjał, żeby lepiej dawać sobie radę w takich złożonych i zmieniających się okolicznościach. Mają potencjał, żeby przyjąć, że nie zawsze wszystko można wykonać zgodnie z odgórnym planem. Mają więcej pokory i mniej ego, które utrudnia kompromisy. To jest oczywiście prowokacyjne uproszczenie: są zarówno kobiety pozbawione pokory, jak i mężczyźni skłonni do kompromisów. Poruszam się w sferze pewnego uogólnienia, stereotypu, ale jednak myślę, że więcej kobiet w zawodzie może budować lepsze miasta, bo wnoszą pewną wrażliwość i otwartość na negocjacje. Kwestionują hierarchiczną strukturę zarządzania, zastępując ją układem bardziej horyzontalnym.
Czy to, że jesteś kobietą, miało wpływ na rozwój Twojej kariery?
Moje doświadczenie jest w tym względzie specyficzne, bo pracę na uczelni, wśród architektów, rozpoczęłam już jako profesor zwyczajny i bardzo szybko zostałam szefową Wydziału Planowania i Projektowania Przestrzennego. Wszyscy byli dla mnie mili, bo byłam szefem. Autorytet tego urzędu oraz prawa i obowiązki, które z nim przyszły, pomogły mi poczuć się mile widzianą. Oczywiście, na naszej uczelni pojawiały się problemy związane z płcią; nie mówię więc, że nie było żadnych uprzedzeń, ani że nie byłam traktowana inaczej, ponieważ jestem kobietą. Tym bardziej istotne jest, aby kobiety mogły zajmować stanowiska kierownicze. Jeśli chcemy zmienić ich miejsce w architekturze i projektowaniu, powinniśmy skupić uwagę na symetrii/asymetrii dostępu kobiet do awansów. Dopóki świat się nie zmieni, a już szczególnie środowisko akademickie, stanowiska będą pomagały kobietom w zdobyciu i utrzymaniu autorytetu. Inaczej kobietom trudno jest zyskać autorytet, bez obawy wyalienowania. Mężczyźni zazwyczaj nie mają tego problemu. Nie jestem architektką, więc na GSD miałam (i mam nadal) pozycję podwójnej outsiderki. Socjolożki wśród architektów i kobiety w bardzo męskim środowisku. I nie oddałabym tej pozycji outsidera za nic. Ona daje mi dużo niezależności i wgląd, którego nie mają ludzie bardziej zanurzeni w obowiązującym paradygmacie. Rozwijając ten pomysł, proponuję, aby kobiety zajmujące się architekturą i planowaniem nie rezygnowały ze swojej „zewnętrznej” perspektywy jako córki, matki, żony, które historycznie nie miały dostępu do zawodu. Zachowanie tej wrażliwości może zapobiec przemianie architektek na wzór stararchitektów – w architektoniczne diwy. Powstrzymać je przed przejęciem męskiego modelu wszechmocnego, nieomylnego architekta. Mam nadzieję, że kobiety, a właściwie wszyscy, będą kultywować i wykorzystywać swój potencjał do bardziej wrażliwej społecznie i mniej hierarchicznej praktyki architektonicznej.
Jakie są Twoim zdaniem największe współczesne wyzwania dla architektek?
Podczas ostatniego spotkania organizacji Women in Design, o której już wspomniałam, zastanawiano się jak umożliwić kobietom osiągnięcie tego, do czego dochodzą mężczyźni. Moja odpowiedź na pytanie młodej architektki, która ubolewała nad różnicami płci w tej dziedzinie, była celowo prowokacyjna: zasugerowałam, że zamiast pytać, co uczyniłoby nas bardziej podobnymi do mężczyzn, moglibyśmy walczyć o zmianę zasad ich pracy. Dlaczego nie mieliby oni zmienić sposobu, w jaki działają, by stać się bardziej podobni do kobiet, a nie odwrotnie? Rozmawialiśmy też o tym, że kobiety często wykonują dodatkową pracę i starają się być graczem zespołowym, pracując w interesie grupy. Wiele kobiet w GSD sugerowało, że jest to etos, który wykorzystują w swojej pracy projektowej, w biurach, ale przy tym cały czas widzą mężczyzn pracujących głównie na własną rękę, na siebie; nie jako członków zespołu, starających się, by wszyscy w grupie mogli się rozwijać. W dzisiejszym świecie, w branży architektonicznej i urbanistycznej, potrzebujemy więcej współpracy, więcej umiejętności negocjacyjnych oraz bardziej precyzyjnego rozpoznawania społecznego i ludzkiego kontekstu projektowania. Jeśli uważamy, że kobiety mają mocne strony w tych dziedzinach, powinniśmy wykorzystać i zaszczepić te cechy w zawodzie, aby nasi koledzy i koleżanki również mogli przyjąć taką wrażliwość. Wydaje się, że studentom spodobała się moja odpowiedź. Zobaczymy, co stanie się w najbliższej przyszłości.