Jane Jacobs, amerykańska dziennikarka i aktywistka, autorka teorii, iż miasto stanowi samoorganizujący się fenomen, twierdziła, że prawdziwą istotą miasta nie jest jego forma, lecz żywotność: bogata oferta usług i miejsc pracy, intensywność kontaktów i idące za tym szanse dla ludzi o różnym statusie społecznym. Gwarantem żywotności, zdaniem Jacobs, jest miejska różnorodność. Gdy ponad nią stawiamy myślenie o klarownej funkcji i formie, możemy przyczynić się do degradacji miast.
W Warszawie, jak i w winnych metropoliach, współistnieją ze sobą różne formy miejskiej żywotności i różne typy związanych z nimi przestrzeni. Nie da się do nich stosować tych samych kryteriów estetycznych. Dobrym przykładem takiego wymykającego się ocenom miejsca jest bazar u zbiegu ulic Grójeckiej i Banacha. W stolicy to swoisty unikat, uświęcony tradycją obwoźnego handlu sięgającą tu czasów przedwojennych, stanowi charakterystyczną trwałą narośl bud i krętych uliczek ulepioną w sposób pierwotny, spontaniczny, co nie znaczy, że przypadkowy.
Przestrzenią tą rządzi twardy, swojski pragmatyzm, szybko weryfikowany przez życie. Od dziesięcioleci potrafiła ona urzekać swoistą brzydotą i autentyzmem i do dziś pełni funkcję ważnego gospodarczo zaplecza Ochoty. Przed paru laty wieloletni mieszkańcy tej dzielnicy, do których się zaliczam, na wieść, że bazar ma zostać zlikwidowany, byli gotowi przypinać się kłódkami, aby do tego nie dopuścić.
Lokalne władze zawstydzone brakiem estetycznej kontroli nad tą na wskroś organiczną przestrzenią w ważnym punkcie miasta, zdecydowały się na inny wariant. Targowisko w jego południowej części postanowiono ucywilizować. Na szczęście Jemsi projektujący jego nowe wcielenie zdawali sobie sprawę, iż zjawisko bazaru, choć z pozoru pospolite, jest materią dość delikatną. Głośnym w Warszawie przypadkiem z pierwszej dekady transformacji była historia wieloletniego bazaru na Polnej, który przeniesiony z ulicy do budynku, zamknięty w nieprzeziernych ścianach i dostępny z chodnika poprzez prowadzące na półpiętro schody, szybko obumarł. Na Ochocie nie powtórzono tego błędu.
Nowe targowisko przy Grójeckiej, któremu w celach promocyjnych przywrócono starą nazwę Zieleniak (nieużywaną po wojnie, aby rdzennym ochocianom nie przywoływać koszmaru, jaki dokonał się tu w czasie powstania warszawskiego), stanowi maksymalnie transparentny i poprzebijany szerokimi prześwitami budynek, wizualnie otwarty na sąsiedztwo, łatwo dostępny zarówno z ulicy, jak i od strony starego bazaru. Oferuje infrastrukturę w postaci toalet i parkingu, których tu dotąd brakowało.
Co ważne, dwa jego skrzydła kreują publiczny plac, dzieląc przestrzeń na dwie, niemal równe połowy, z których ta pod dachem przeznaczona jest dla stałych, zamykanych na noc stoisk, zaś ta na świeżym powietrzu dla obwoźnego handlu. Pomiędzy nimi usytuowano lokale pod klasyczne sklepy. Na plac ostrożnie wprowadzono też zieleń.
Projektując architektoniczny detal, oryginalnie odniesiono się do tożsamości tego miejsca – trwałe prefabrykowane płyty na elewacjach nawiązują do falistej szarej blachy pobliskich pawilonów handlowych. Rozplanowując budynek na swój autorski, strukturalny sposób, Jemsi nie uniknęli jednak błędów, które później udało się skorygować. Modele stoisk, konsultowane z handlarzami, ale jak się okazało nieczytelne dla nich na rysunkach architektonicznych, trzeba było przeprojektowywać przed otwarciem obiektu.
Nowego bazaru przy Grójeckiej nie należy postrzegać jako ikony architektury, raczej jako ambitny eksperyment z żywotną miejską przestrzenią. Pierwsze miesiące jego funkcjonowania są obiecujące, ale powodzenie przedsięwzięcia nie jest jeszcze przesądzone. Nowy bazar musi wrosnąć w Ochotę. Porządkowanie przestrzeni i szukanie dla niej przejrzystego kodu – co uważamy często za najważniejsze w misji zawodu architekta – mogą nie sprawdzać się w każdych okolicznościach.