Bożena Chichłowska: Od ponad pięćdziesięciu lat pracuje pan jako teoretyk, praktyk i dydaktyk architektury. Który obszar najbardziej pana intryguje?
Stefan Müller: Wszystkie obszary interesują mnie jednakowo – czyli nie za bardzo.
To zaskakująca wypowiedź.
Ostatnio w jednym z czasopism natknąłem się na wywiad, którego udzielił wrocławski architekt Zbigniew Maćków. Mówi on tam: architektura od jakiegoś już czasu to zdecydowanie praca zespołowa i jeżeli ktoś roztacza mit o romantycznych twórcach, to opowiada bajki o żelaznym wilku. Architektem bywałem i bywam – co nie jest pozą – lecz tak naprawdę nigdy nim nie byłem i nie jestem. Niedawno uświadomiłem sobie to, co niejako istniało w mojej podświadomości, że genetycznie jestem ukształtowany jako solista, czyli jako niearchitekt. Jako dziecko kochałem sport. Jeździłem na nartach, grałem na zawodach w tenisa, lecz nigdy w gry zespołowe. W sferze zawodowej miałem wiele propozycji: kierowanie instytutem, zespołem naukowym. Intuicyjnie te wszystkie propozycje odrzucałem. Wiązały się one z kierowaniem grupą ludzi, co było dla mnie niewyobrażalne. W przerywnikach mojego życia, gdy „bywałem architektem”, pracowałem tylko z jedną osobą. To maksimum, na jakie było mnie stać. W życiu towarzyskim, które bardzo lubiłem, jeżeli spotykałem się z więcej niż czterema osobami, czułem się osaczony, nic nie rozumiałem z rozmów toczących się obok mnie. Najczęściej szybko się upijałem i w ten sposób zamykałem się w swoim kokonie. Nie zmienia to faktu, że nienawidząc komuny dałem się namówić w początkach lat 90. na pełnienie urzędu Architekta Miasta Wrocławia. Naiwnie wierzyłem, że jest już „po komunie” i moim obowiązkiem jest zaprzestanie słuchania radia BBC i Wolna Europa. Ale komuna nie upadła, tylko się przepoczwarzyła. Po około półtorarocznej pracy podziękowałem przesympatycznemu prezydentowi miasta i znowu byłem wolnym człowiekiem.
W wywiadzie zamieszczonym w czasopiśmie „Autoportret” nr 2/2011 powiedział pan, że zawsze najbardziej interesujące były dla pana obrzeża. Jakie wartości definiuje słowo obrzeża?
Obrzeża, a raczej PROCES. Problem ten wyśmienicie określił, swego czasu, wybitny artysta Włodzimierz Borowski, pisząc: sztuka to jest wszystko, z wyjątkiem tego, co do niej może być podobne. Za zgodą autora powyższego cytatu sparafrazowałem tę, jak sadzę, ponadczasową wypowiedź, pisząc: architektura jest wszystkim, z wyjątkiem tego, co może być do niej podobne. W tym pozornie błahym stwierdzeniu jest ukryta głęboka prawda, którą z upływem czasu coraz bardziej rozumiem. Notabene, dotyczy to również innych pól aktywności. Nie cierpię, ba! – mam trudną do ukrycia niechęć do ludzi tzw. spełnionych. Coś zrobiłem. Wiem. Tak ma być. Jak sądzę, każde dokonanie twórcze, społeczne i polityczne pozostawia w człowieku uczucie niedosytu, graniczące ze stresem, budzi wątpliwości. Przecież można to było zrobić inaczej, lepiej. Natomiast, urokiem i sensem życia jest PROCES: aktywność, ułuda, nadzieja, wyobrażenie o dokonaniach nierzadko niewykonalnych. W tym miejscu ponownie powołam się na Włodka Borowskiego: myśl ludzka, mądrość ludzka powstaje w polu energetycznym dwóch biegunów: bytu organicznego i bytu duchowego. NURKOWANIE w stronę źródeł pola energetycznego – to doznawanie sztuki. I TYLKO TO JEST SZTUKĄ. Nic dodać, nic ująć. Poczucie spełnienia mają między innymi niektórzy wybitni politycy. Ot tak, patrząc niedaleko wstecz, ludźmi spełnionymi byli Hitler i Stalin. Nie mieli żadnych oporów i wątpliwości. Oni wiedzieli. Oczywiście, czasem pojawiają się ludzie określani obiegowo jako geniusze – ludzie nauki, artyści, malarze, muzycy, poeci, ekonomiści. Są to osoby na ogół, a raczej nigdy nie mające kontaktu ze środowiskiem społecznym, w który żyją. Są wyzuci z wrażliwości na otoczenie, podlegają pozaświadomym – dla statystycznego człowieka niezrozumiałym – impulsom, lecz w efekcie posuwają cywilizację naprzód. Oni naprawdę wiedzą!
Jest pan jednym z najbardziej pracowitych architektów o wielokierunkowych zainteresowaniach. Nie bardzo rozumiem dlaczego profesor Andrzej Frydecki, pana mentor i poniekąd przewodnik w działalności twórczej i naukowej, w Pamiętniku ilustrowanym 1922-1982, określił pana jako lenia.
Trochę przesadziła pani z tym leniem. Rzeczywiście, moje związki z Profesorem były nader bliskie i wielowątkowe. On mnie w dużym stopniu ukształtował. Faktem jest, że miał wysokie oczekiwania, nierzadko przekraczające moje możliwości. Stąd – jak sądzę – jego krytyczna ocena mojej pracy. Najbardziej przecież cenionym przeze mnie we współpracy konkursowej partnerem był Stefan Müller. Jego stosunkowo mała pomoc w sporządzaniu projektu kompensowana była jemu właściwą podatnością konceptualnego ujmowania problematyki zadania wybiegającego poza sferę praktycznych jego uwarunkowań, a co umiejscawiało go w kręgu protagonistów konceptualizmu w naszym krajowym środowisku – pisał. W Pamiętniku Profesor jeszcze kilkakrotnie powołuje się na naszą współpracę, na moje szczęście, już nie w tak krytycznym tonie. Ale jak tu uciec przed prawdą...?
Ulubiona realizacja według pana projektu to...?
Chyba odbudowa dwóch pierzei rynku w Jaworze. To pierwsza, niespodziewana, dziecięca miłość. Byłem wtedy studentem trzeciego roku architektury i wraz z moją żoną Marią, współautorką projektu, otrzymaliśmy za niego, jako jedyni wrocławianie, prestiżową nagrodę Ministra Gospodarki Komunalnej i Środowiska. Było to dla mnie coś takiego jak utrata dziewictwa: jestem architektem! Moje dobre samopoczucie w bardzo krótkim czasie uległo zamazaniu. Projektowałem architekturę, lecz naprawdę moje zainteresowania oscylowały ku obrzeżom, a raczej szukałem jądra sztuki. Kontaktowałem się z awangardowymi teatrami, malarzami, muzykami i ludźmi reprezentującymi inne dziedziny twórczości i nauki, co stopniowo – nader konsekwentnie – zniechęcało mnie do architektury. Moje odchodzenie od niej, tak jak rozumie się ją powszechnie, nie było decyzją podjętą z dnia na dzień, ale procesem trwającym długie lata. Dzisiaj już nie mam żadnej wątpliwości, że to, co według popularnych kryteriów nazywamy architekturą, absolutnie mnie nie interesuje. Nie oznacza to, iż od czasu do czasu czegoś nie projektuję. Przecież muszę zarabiać na utrzymanie.
W jakiej kondycji są dzisiaj pana budynki?
Kiedy „zwiedzam” swoje budowle powstałe przed czterdziestu, trzydziestu laty, jestem przerażony przeróbkami, zniszczeniem przestrzeni i detali. Ostatnio byłem w domu wypoczynkowym Granit w Szklarskiej Porębie. O ile architektura zewnętrzna jest utrzymana w miarę poprawnie, wnętrza są nie do poznania. Istny koszmar. Od rewolucji solidarnościowej pracowało w hotelu około siedmiu kierowników. Spotkałem się z obecnie urzędującym, skądinąd inteligentnym i sympatycznym człowiekiem. Kiedy się przedstawiłem, on i personel popatrzyli na mnie jak na zjawę z zaświatów. Byli zdziwieni, że żyję. Rzekomo wyjechałem do Szwecji i zerwałem wszelkie kontakty z Polską, a przecież mieszkam we Wrocławiu, w tym samym domu od ponad pięćdziesięciu lat. Zmiany wprowadzane przez inwestorów to problem powszechny. Wielu architektów starszego pokolenia aktywnych zawodowo jest eliminowanych przez młode „szczury”, plotką, łapówką, itp. Gdy przebudowywano wnętrza Granitu, nikomu nie chciało się do mnie zadzwonić.
Tematem pana projektu dyplomowego z 1959 roku, przygotowanego właśnie pod kierunkiem profesora Andrzeja Frydeckiego, był kościół. Dosyć często i chętnie wraca pan do tematyki sakralnej.
Trudno traktować moją fascynację projektowaniem kościołów w okresie młodości jako coś nadzwyczajnego. Marzyłem o tym. W wieku dojrzałym pojawiły się takie możliwości. Zrealizowałem kilka obiektów sakralnych, m.in. kościół św. Stanisława Kostki we Wrocławiu przy ulicy Hubskiej (jego budowę rozpoczęto w 1984 roku, a zakończyła się ona w 2008 roku – przyp. red.). Rezultatem fatalnej współpracy z inwestorem była całkowita zmiana pierwotnej koncepcji. Wolę budować małe świątynie – jeżeli w ogóle. Niestety, moje wyobrażenia o projektowaniu kościołów, a szczególnie o ich realizacji, są moją największą porażką. Większość księży, z którymi współpracowałem była nader układna, żeby nie powiedzieć czołobitna wobec „pana architekta” do chwili otrzymania pozwolenia na budowę i wzniesienia obiektu w stanie surowym. Później niektórzy zajęci są pielęgnacją wypasionych samochodów, a swoje ambicje lokalizują w bezpiecznej sferze projektowania wnętrz i elewacji według własnych „wsiowych” gustów z wynikami nietrudnymi do przewidzenia.
W jaki sposób narodził się pomysł niekonwencjonalnych międzynarodowych wystaw Architektury Intencjonalnej TERRA prezentowanych w Muzeum Architektury w 1975 i 1981 roku?
Wprowadzone przeze mnie pojęcie „architektura intencjonalna” oznacza architekturę pozostającą w sferze idei i koncepcji do czasu zadecydowania o końcowej formie dzieła, w konsekwencji niekoniecznie doprowadzonego do realizacji. W roku 1971 opracowałem ideę totalnej urbanizacji – TERRA X. To koncepcja zwrócenia Ziemi faunie i florze, odsunięcia od niej przestrzeni zurbanizowanej, zachowania terenów rolniczych i reliktów zabytkowej architektury, w tym również dwudziestowiecznej, jako obiektów rekreacji. Zaproponowałem schowanie technologii pod powierzchnią naszej planety. Odległość przestrzeni zurbanizowanej od Ziemi ustaliłem empirycznie podczas częstych lotów samolotami – poprosiłem pilota, co dzisiaj wydaje się niewyobrażalne, o zmianę wysokości w celu wybrania takiej, która zapewnia kontakt optyczny z tym, co na dole. Z odległości 2-2,5 km widać ludzi, domy i samochody. W tym samym czasie podobnie myślał Takeyama. Proponował rodzaj pierścienia – podobnego do tego, jaki ma Saturn – w odległości 25 km od Ziemi. Niezależnie od siebie, Takeyama i ja, jako pierwsi na świecie architekci, o ile wiem, określiliśmy w architekturze trend zwany dzisiaj ekologią. W 2010 roku Anda Rottenberg w wydanej przez Muzeum Architektury we Wrocławiu książce o mojej twórczości napisała: Już w 1971 roku Stefan Müller zobaczył to, co potem rozwinął w rozmowie z Ludwińskim (1973 rok), a co dopiero dzisiaj stawiają światu przed oczy wszyscy klimatolodzy – katastrofę ekologiczną. Koncepcja TERRA X jest technicznie możliwa do zrealizowania przy innym sposobie dystrybucji funduszy – należałoby przeznaczyć na nią niewielki procent pieniędzy wydawanych na zbrojenia.
Jako autor idei TERRA X występuje pan w roli Wielkiego Kreatora, demiurga, który proponuje rekompozycję świata. Czy zaprojektował pan również strukturę społeczną, modele relacji między mieszkańcami nowo stworzonej Ziemi?
Ależ skąd! Był to okres, gdy dominowała sztuka konceptualna. Ten sposób myślenia, który towarzyszył mi od lat 70., niestety praktycznie pomijał problemy społeczne. Wierzyliśmy, że życie zaprojektowane przez – jak to pani określiła – „demiurgów”, wywoła określone zachowania i relacje społeczne między ludźmi. Istnieje pewna analogia do kubizmu, architektury Le Corbusiera i innych. W Polsce ośrodkiem dominującym idei konceptualnej był Wrocław, gdzie rezydował światowej sławy wizjoner sztuki Jerzy Ludwiński. W 1972 roku Jan Chwałczyk zorganizował konceptualną Galerię Sztuki Informacji Kreatywnej, która została ujęta w wydawnictwie Kontrapunkt, gdzie po raz pierwszy przedstawiłem ideę TERRY X (pełny tekst na ilustracji obok – przyp. red.). Ta prezentacja oraz będąca jej następstwem szeroka dyskusja skłoniły mnie do zorganizowania wystaw TERRA 1 i TERRA 2, które stały się międzynarodową konfrontacją prac inspirowanych TERRĄ X. Oczekiwałem od ich autorów przede wszystkim odpowiedzi na pytanie, jakie relacje zachodzą pomiędzy naturalnym i biologicznym środowiskiem, a totalnymi procesami urbanizacyjnymi. Mogły to być myśli sformułowane w dowolnej formie graficznej lub tekstowej. W obu wystawach łącznie uczestniczyło 212 osób i grup z 32 krajów. Integralną część ekspozycji stanowiło 5 seminariów. Idea wystaw TERRA miała z założenia naturę spontaniczną i niesformalizowaną.
Co jeszcze chciałby pan zbudować?
Projektuję koncepcyjny, prestiżowy budynek w Warszawie. Jestem głęboko przekonany, wbrew swoim uprzednim deklaracjom, że idea, podkreślam, idea tego projektu, jest jedyną odpowiedzią na temat który, notabene, projektuję z przerwami od ponad pięćdziesięciu lat, natomiast rozwiązania funkcjonalne i materiałowe są sprawą otwartą. Ale znając życie na jego wybudowanie są niewielkie szanse, a raczej żadne. Jest to swojego rodzaju zabawa, która wielu architektom i historykom sztuki może wydawać się prowokacją… Lecz ja ten projekt traktuję jak najbardziej poważnie. W moim zawodowym życiu architekta-projektanta około trzy czwarte aktywności polega na prostytucji. Muszę zarabiać na utrzymanie, więc lewą ręką rysuję jakieś „chatki-puchatki”. Poniekąd traktuję jako dogmat zasadę: im robię gorszy projekt, tym moje honorarium powinno być wyższe. Bo przecież cierpię robiąc różne knoty, które inwestorzy chętnie kupują. Są to projekty proste, tanie w budowie, nie odbiegające od ogólnego standardu estetycznego i funkcjonalnego, jaki stanowi krajobraz Polski i nie tylko Polski. Czyli dwustronna zgoda. W ten sposób, i wilk syty, i owca cała. Natomiast nadwyżkę finansową lokuję, wbrew wiedzy i woli inwestorów, w epizodyczne realizacje – najlepsze, jakie potrafię zaprojektować. Oczywiście, odbywa się to przy użyciu różnych forteli, i co za tym idzie kosztem nadszarpniętych nerwów, jako że w życiu nie spotkałem inwestora zainteresowanego i rozumiejącego architekturę. W ten sposób powstały nieliczne budowle, które mogę z czystym sumieniem autoryzować. Naturalnie, są wykonane w standardzie, jaki w danym okresie w Polsce był dostępny.
Którego architekta lub których czynnych zawodowo polskich architektów ceni pan najbardziej?
Od lat mam niezmiennie trzech faworytów: Marek Budzyński, Darek Kozłowski i Stanisław Niemczyk. No i jeszcze – ale nie jestem pewien, czy on jest architektem – Jeremi Królikowski oraz nieżyjący już niearchitekt – Jan Głuszak.
A wykraczając poza Polskę?
Japończyk Minoru Takeyama.
Co sądzi pan o współczesnej wrocławskiej architekturze?
Wrocławscy architekci, lecz nie tylko wrocławscy – jest to problem ogólnopolski – mają minimalne szanse w konkurencji z firmami zagranicznymi. Zagraniczni inwestorzy przywożą „gotowce” z aktualnymi programami i materiałami dobranymi „z najwyższej półki”. Lokalni architekci sporadycznie mają takie możliwości, natomiast ich potencjał twórczy jest co najmniej równoważny, a nierzadko są dużo lepsi. Często ambitniejsi przenoszą się z Wrocławia do Warszawy, Krakowa, a przede wszystkim adepci po pierwszym roku opuszczają Polskę. Studiują w Wiedniu, Berlinie czy Paryżu.
Które rozwiązanie jest według pana korzystniejsze? Nieskomplikowane prawo budowlane w Królestwie Bhutanu, niezmienne i przestrzegane od stu lat, pozwalające na wznoszenie budynków według kilku zasad. Rezultatem jest pejzaż przypominający makietę wykonaną z klocków o zbliżonej wielości i podobnej kolorystyce z perfekcyjnie wykonanym detalem. Czy skomplikowane polskie, „demokratyczne” prawo z kaleką administracją budowlaną. Rezultatem jest to wszystko, co nas otacza.
Polskie prawo budowlane i zamierzone przez państwo dalsze jego rozluźnianie to zbrodnia. Nie byłem w Bhutanie, ale podróżując po Europie podziwiałem architekturę, która realizuje się w sposób „nieadministracyjny”, naturalny. Małe osady i miasta organicznie związane z górzystym terenem jak drzewa i krzewy. Monochromatyczny, pozorny bałagan zachwyca harmonią form przenikających się z przyrodniczym krajobrazem. Natomiast przepisy budowlane wymuszające wznoszenie budynków przez wieki według kilku szablonów wydają się zbyt restrykcyjne. Powielana architektura wywołuje poczucie nudy. Właśnie takie wrażenia pozostawił we mnie pobyt w Szwajcarii. Generalnie architektura najnowsza jest w regresie. Staje się czymś takim jak skarpetki lub rajstopy, które po krótkim czasie użytkowania zapełniają kubły na odpady. Czasami chroni się skorupę budynku, głównie ze względów formalno-urzędniczych, lecz tak naprawdę nie jest on dziś dziełem sztuki – jest właśnie ową skarpetą do wyrzucenia. Zawód architekta staje się zbyteczny, a architektura – uważana niegdyś przez próżnych architektów za królową sztuk – znowu jest domeną inżynierów i programistów. Kształt zewnętrzny budynku może już zaprojektować każdy, nawet dziecko, i nie trzeba do tego studiów. Dzisiaj architekt to głupi, anachroniczny marzyciel, a sama architektura staje się przeszłością i kończy swoje epizodyczne z perspektywy ludzkości trwanie. Można nawet powiedzieć, że architektura nigdy nie istniała, bo niemal do wieku osiemnastego budowle tworzyli budowniczowie, którzy byli niczym innym jak bractwem inżynieryjnym i obce im były artystyczne zapędy. Piramidy budowano, by nawiązać kontakt z Bogiem. Współczesny świat, ulegający laicyzacji, praktycznie nie wznosi budowli mających w sobie jakieś treści pozaużytkowe.
Stefan Müller – wrocławski architekt i teoretyk architektury. Organizator wystaw TERRA, w których brali udział między innymi Paolo Soleri, Yona Friedman i Minoru Takeyama. Urodził się w 1934 roku we Lwowie. Dyplom na Wydziale Architektury Politechniki Wrocławskiej obronił w 1959 roku. W latach 1990-1992 był Architektem Miasta Wrocławia oraz Dyrektorem Wydziału Architektury i Geodezji. Wykładał na WA PWr, był promotorem ponad 50 dyplomów. Przez wiele lat prowadził pracownię Studio Terra. Stworzył ponad 100 projektów, z czego około 50 zostało zrealizowanych. W 1975 roku otrzymał medal Comité de L’Association Internationale Le Corbusier. W 2009 roku Muzeum Architektury we Wrocławiu zorganizowało wystawę jego twórczości. Jest również laureatem Honorowej Nagrody Wrocławskiego Oddziału SARP za całokształt pracy twórczej (2011). W lutym 2013 roku wrocławski SARP zorganizował poświęcony mu benefis. Architekt zmarł w 2018 roku we Wrocławiu