Realizacja Browaru Zamkowy Młyn świadczy z jednej strony o mnogości czynników zewnętrznych decydujących o ostatecznej formie obiektu, z drugiej zaś o paraliżującym wpływie wszechobecnej biurokracji. Warunki zmieniały się tak często, że momentami odnosiłem wrażenie, iż tracimy kontrolę nad kształtem budynku. Nic nie było pewne i nie było jednego, stałego parametru, na którym moglibyśmy oprzeć działania projektowe. Koncepcyjne bryły, jedna po drugiej, cięte były nowymi liniami zabudowy wyznaczanymi przez kolejne instytucje, które miały zupełnie odmienne zdanie na temat ich przebiegu. A im większa liczba podmiotów angażowała się w ustalenia i im większa liczba uzgodnień była wymagana, tym większy następował chaos. Z punktu widzenia poszczególnych decydentów sytuacja mogła wydawać się naturalna, jednak ktoś, kto spojrzałby na problem całościowo, szybko powinien się zorientować, jakie ponosimy straty. Wystarczy wspomnieć, że proces projektowy zajął nam ponad 7 lat, a to zdecydowanie za długo jak na jeden temat. Bez względu na jego znaczenie, koszty, nie tylko materialne, wydają się zbyt duże.
Historia browaru w tym miejscu sięga średniowiecza, czasów gdy powstawało miasto Olsztyn. Wtedy to w bezpośrednim sąsiedztwie zamku, pod osłoną jednej z jego baszt na rzece Allen (obecnie Łyna), lokalizację znalazły zamkowe młyny. Były tu od zawsze aż do 1945 roku, gdy w kilka dni po zdobyciu Olsztyna zostały przez wyzwolicieli spalone do fundamentów. Na ich gruzach wzniesiono piwiarnię zwaną Niagarą.
Przystępując do projektu nowej restauracji z browarem, mieliśmy pełną świadomość tradycji tego miejsca oraz rangi prestiżowej lokalizacji. Zakładaliśmy, że temat będzie wymagał dużego nakładu pracy na etapie stworzenia założeń koncepcyjnych, ale jednocześnie, posiadając aktualny wypis z MPZT, działaliśmy w przekonaniu, że mamy określone przynajmniej warunki brzegowe realizowanego projektu. Pierwsze zaskoczenie pojawiło się już na etapie dokładniejszych analiz planu i materiałów historycznych. Okazało się, że obowiązujący akt prawny opisuje na naszej działce historyczny obiekt, który w rzeczywistości znajdował się na wyspie po drugiej stronie rzeki.
W związku z tym wymóg uwzględniał szachulcową konstrukcję, której w rzeczywistości w tym miejscu nie było, a która stanowiła charakterystyczny element sąsiedniej zabudowy (de facto wymóg ten był dla nas wówczas obowiązujący i ślad tego zapisu pozostał widoczny w zrealizowanym obiekcie). Chcąc maksymalnie otworzyć widok na rzekę, park i historyczne wiadukty, zamaskowaliśmy duże przeszklenia aluminiowych kurtyn drewnianym ażurem wynikającym z zapisów planu i w pewnym sensie nawiązującym do konstrukcji dawnych młynów.
Znacznie trudniejsza do zaakceptowania była konieczność zaprojektowania obiektu, którego kubatura czy przebieg linii zabudowy w żadnym stopniu nie odpowiadały dawnej tkance. W polskich realiach zmiana zapisów planu, nawet tych najbardziej oczywistych, to jednak perspektywa czasowa trudna do oszacowania. To co w tej sytuacji było jeszcze bardziej frustrujące, to fakt, że na tym etapie linię zabudowy musieliśmy przyjąć nie na podstawie zapisów planu, tylko zgodnie z wytycznymi miejskiego przedsiębiorstwa wodociągów. Tak więc ostatecznie przebieg zabudowy od strony wschodniej wyznaczył narzucony nam pas eksploatacyjny sieci kanalizacyjnej. Południową granicę miał stanowić dość przypadkowy przebieg geodezyjnej granicy działki, nie uwzględniający nawet zachowanych reliktów dawnych młynów.
Starając się pogodzić z faktem, że każda lokalizacja wiąże się z ograniczeniami, a architekt, bez względu na swoje zaangażowanie, w zderzeniu z aktualnie obowiązującymi przepisami czy przeciwnikiem instytucjonalnym stoi z reguły na przegranej pozycji. Określam tu instytucję mianem przeciwnika, bo mając świadomość, że decyzja jest błędna i będzie miała negatywny wpływ na kształt tej części miasta przez wiele dziesięcioleci, nie byliśmy w stanie temu przeciwdziałać. Po pół roku odwołań i jałowych sporów kontynuowaliśmy prace nad architekturą obiektu. W międzyczasie sprawa stała się na tyle głośna, że gdy wydawało się nam, iż projekt budowlany lada moment zostanie ukończony, do inwestora wpłynęło pismo od Miejskiego Konserwatora Zabytków nakładające obowiązek uzgodnień dokumentacji ze służbami konserwatorskimi.
Działka nie była w rejestrze, nie widniał taki zapis w planie miejscowym, niemniej ratusz podzielił stanowisko, że dla tej lokalizacji wymóg ów musi być spełniony. Wprowadzony w wytycznych konserwatorskich obowiązek przeprowadzenia prac archeologicznych, mimo że wydał nam się uzasadniony, kolejny raz cofnął nas w zasadzie do punktu wyjścia. Czekaliśmy na ich wynik z niecierpliwością, bo zawsze jest to uczucie niesamowite, gdy po wielu wiekach stopniowo odsłaniane są relikty mające być podstawą naszych dalszych prac. Ich efekty zawsze stanowią wartość dodaną w projekcie.
W tym miejscu 100 lat wcześniej znaleziono średniowieczny tłok wielkiej pieczęci miejskiej, której rysunek widnieje do dziś w herbie Olsztyna. Wiedzieliśmy, że odsłonięcie kolejnych tajemnic jest przed nami. Jako pierwszy spod ziemi wyłonił się długi kanał ulgi, na której stał jeden z budynków młyna, oraz prowadzące doń studnie nieistniejących już turbin. To tu po odpompowaniu wody i zejściu poniżej poziomu lustra przepływającej obok rzeki, zobaczyłem najstarsze relikty w postaci dębowych pali niosących kamienne mury. W ciągu następnych dni stopniowo pojawiały się kolejne fragmenty, łącznie z masywnymi murami najstarszej bryły datowanej na późne średniowiecze, o której formie nie zachowały się żadne informacje. Składający się z trzech przylegających do siebie i wykonanych w różnym czasie budynków historyczny układ zespołu młyńskiego, powoli stawał się czytelny. Od tego momentu wiedzieliśmy, że nasz projekt powinien w swojej formie uczytelnić trzy niezależne bryły.
Niestety, najbardziej oddalony od rzeki budynek trójczłonowego kompleksu w znacznej mierze zlokalizowany był poza granicami działki. Sieć, od której mieliśmy odsunąć linie zabudowy przecinała na pół jego piwnice. Podczas jej realizacji nikt bowiem nie przejmował się archeologią i kolizją z dawnymi murami o ponad metrowej grubości, tak więc część historycznych piwnic znalazła się po drugiej stronie. Rozgorzał nowy spór o przebieg zabudowy tego fragmentu obiektu. Podczas gdy konserwator stał na stanowisku, że piwnice powinny być zachowane w całości, a spółka podtrzymywała wcześniejsze stanowisko, my przedstawialiśmy kolejne warianty koncepcji.
Ostatecznie rura zwyciężyła. Pod miejskim chodnikiem znalazł się również narożnik najstarszej bryły. Walczyliśmy jeszcze o możliwość nadwieszenia południowego narożnika zabudowy nad chodnikiem, aby uczytelnić formę najcenniejszej bryły i przebieg jej murów pod ziemią, ale i tu musieliśmy uznać wyższość wykładni prawnej, że nie możemy realizować zabudowy kubaturowej nad pasem drogowym. Tak więc narożnik ceglanej bryły otrzymał charakterystyczne ścięcie, odsłaniając główne wejście. Obiekt realizowany na zgliszczach pociętej bryły nie mógł odzwierciedlać znajdujących się pod ziemią dawnych murów, jego kształt przebiega dokładnie po nowej granicy działki. Mogliśmy natomiast pokazać tradycję tego fragmentu miasta. Jeden ze wzruszających momentów podczas prac archeologicznych miał miejsce, gdy w odsłoniętych piwnicach mogłem wziąć do ręki okopcone dymem ziarno, które leżało tu od czasów ostatniego pożaru, pół wieku temu. Dlatego na piętrze, w miejscu, gdzie miały stanąć tanki do ważonego piwa, pojawiło się przeszklenie. Wydało się czymś bardzo ważnym, by pokazać, że podstawą funkcjonowania obiektu będzie ziarno zbóż. Chciałem, by przechodzący ulicą ludzie widzieli błyszczące stalą zbiorniki z piwem i niezbędne w procesie technologicznym worki z ziarnem.
Tak jak kształt obiektu od strony południowej i wschodniej w znacznej mierze wymusiły na nas czynniki zewnętrze, tak stało się również od strony północnej. W okresie przedwojennym znajdowała się tu prowizoryczna, drewniana zabudowa mieszcząca m.in. maszynownię młyna. Zabudowa ta nie była wykonana w sposób tak trwały jak trójczłonowy korpus główny, jednak liczyliśmy, że na podstawie badań archeologicznych uda się nam ustalić jej faktyczny zarys. W czasie, gdy archeolodzy odsłaniali kolejne fragmenty zabudowy, otrzymałem telefon od inwestora. Właśnie na plac wykopalisk wjechały koparki, blokując dalszy postęp prac archeologicznych.
Do wykonania sieci burzowych objętych decyzjami ZRID (zezwolenie na realizację inwestycji drogowej) i unijnymi dotacjami, archeologia nie była wymagana. To kolejna rzecz, której nie byłem w stanie wytłumaczyć inwestorowi i w sytuacji, gdy na granicy stanęły żelbetowe studnie, kolejny raz czekała nas zmiana przebiegu granic, planu i obowiązującej linii zabudowy. Wznowienie planu miejscowego miało jednak ten plus, że mogliśmy podjąć temat wysokości i formy obiektu. Z naszych analiz wynikało, że zlokalizowana na rzece historyczna bryła XIX-wiecznego młyna, którą zamierzaliśmy odtworzyć miała wysokość około 14 m (a nie 8 jak dotychczas przewidywał plan). Po długich debatach dopuszczalną wysokość określono na 12 m, traktując to jako swoisty kompromis. Tym niemniej musieliśmy obniżyć kalenicę i od nowa zdefiniować poziomy poszczególnych kondygnacji.
W międzyczasie na placu budowy pojawiła się społeczna komisja, której przyznano status strony, by sprawdzić czy liczba zachowanych kamieni w fundamencie reliktu zgadza się z dokumentacją fotograficzną archeologa.
Mimo wrażenia, że momentami tracimy kontrolę nad procesem projektowym i poczucia, że to warunki zewnętrzne dużo silniej odcisnęły swoje piętno na nowej bryle, niż nasza wiedza i wyobrażenie o najwłaściwszej dla niego formie, przyjęte założenia udało się w większości zrealizować. Wyraźny podział zasadniczego korpusu na trzy bryły różniące się wysokością, kształtem dachu, użytą cegłą i jej wiązaniem w dość czytelny sposób obrazują historię lokalizacji. Układ przeszkleń wprowadza do wnętrza najbardziej atrakcyjne fragmenty krajobrazu, a jednocześnie pokazuje obecną funkcję obiektu. Część budynku, która powstała w miejscu wcześniejszej, prowizorycznej zabudowy drewnianej, dziś również otrzymała elewacje w okładzinie z drewna. Aby wyeksponować jej główny korpus, jest od niego znacznie niższa i przekryta płaskim tarasem.
Jej kontynuację stanowi drewniany pomost wpasowany w nabrzeże. Wewnątrz obiektu od nurtu oddzielają nas szklane tafle posadzki, a w przyszłości, w studniach, przez które przepływa rzeka, pojawią się nowe turbiny generatorów prądu. Zobaczymy je wirujące przez szklane witryny zarówno z poziomu ulicy, jak i z wnętrza obiektu.
Wprowadzenie pomiędzy zachowane fragmenty historycznych ścian piwnic nowej funkcji nie tylko uczytelnia odwiedzającym pierwotny układ budynków, ale również pozwala na wyeksponowanie reliktów związanych z technologią dawnych młynów. Wyłowiony z kanału fragment muru z wytartym w tynku śladem młyńskiego koła nie trafił na kruszarkę. Jego zrąb ustawiony przy frontowej elewacji uzmysławiał nam ich wielkość. Zdążyliśmy jeszcze doprowadzić do jego wytrasowania na ścianie. Zaraz potem rysunek zniknął. Tuż po zakończeniu inwestycji udziały w obiekcie zostały przejęte przez innego przedsiębiorcę i obiekt zaczął żyć swoim życiem, na które w praktyce utraciliśmy jakikolwiek wpływ.
Wkrótce nowy doradca inwestora „do spraw komunikacji wizualnej” przekonał go do zmiany uświęconej tradycją, 650-letniej nazwy zamkowych młynów na „Browar Warmia”. Wyeksponowane od strony miasta piwne tanki przysłoniła foliowa reklamą z logo obiektu i neon. Wnętrza zaczął porastać nowy wystrój. Zadeklarowaliśmy pomoc, ale nie było nam dane sprostać nowym wizjom. Mieliśmy to szczęście, że podczas realizacji do naszych rąk trafił list z przesłaniem inżynierów projektujących i nadzorujących przebudowę młyna sprzed ponad stu laty. Był mądry i pełen wiary w przyszłość. Czasami zastanawiam się, jak powinien brzmieć list, który moglibyśmy zostawić naszym następcom.