Rok 2019 nie wydaje się przełomowy, szczególnie znaczący w historii. Dla nas jest jednak ważny, bo właśnie teraz przypada 25. rocznica istnienia „Architektury-murator”. Z okazji jubileuszu staramy się patrzeć równocześnie w przeszłość, na minione ćwierćwiecze, jak i w przyszłość. Ale w teraźniejszości, w roku 2019, również wiele się dzieje. W Warszawie powstaje najwyższy wieżowiec Unii Europejskiej. W miejscu budynków, które wyróżnialiśmy 20 lat temu w warszawskich edycjach konkursu ŻYCIE W ARCHITEKTURZE, realizowane są zupełnie nowe obiekty. Wyższe i bardziej pojemne. W końcu ruszyła budowa Muzeum Sztuki Nowoczesnej na najbardziej centralnym i pustym placu Polski. Wielokrotnie o nim pisaliśmy. Rząd polski twardo negocjuje z Komisją Europejską przekop Mierzei Wiślanej. Centralne lotnisko w Baranowie zmienia swą planowaną lokalizację, „odlatując” coraz dalej od Warszawy. Analizy dotyczące ocieplenia klimatu są co najmniej niepokojące. Co z tego wyniknie? Jak zmieni się polski krajobraz – architektoniczny i naturalny – za pięćdziesiąt lat? W jakim otoczeniu i jakich budynkach będziemy żyć, mieszkać, bawić się i pracować? Które z tych już istniejących i powstających dzisiaj przetrwają i będą nam nadal służyć? Przewidywanie przyszłości to bardzo niepewne zajęcie, nadal pomocne może być tu wróżenie z fusów albo zaglądanie do szklanej kuli. Działają oczywiście profesjonalni futurolodzy, jednak ich prognozy jak dotąd raczej się nie sprawdzały. Dlatego w odkrywaniu przyszłości postanowiliśmy zdać się na intuicję kilku doskonale piszących osób, które z powodów zawodowych bacznie obserwują nasze otoczenie, architekturę i krajobraz. Być może to właśnie oni potrafią najszybciej wychwycić delikatne znaki, ledwie zarysowujące się trendy mówiące o tym, jak będzie wyglądała Polska w roku 2069. Czterem opowieściom towarzyszy, oparta na nich, ale jednak autorska, subiektywna wizja świata przyszłości stworzona przez młodego polskiego grafika. (AD)
Duchy pierwszych dekad
Tekst: Olga Drenda
Nic nie starzeje się tak szybko, jak wizje przyszłości, ale mimo wszystko – spróbujmy. Jak będziemy mieszkać w 2000, krótkometrażowy futurologiczny film z 1971 roku, przedstawia wizję Polski nowego milenium. Za wzorcowy przykład zrealizowanego nowoczesnego projektu uznano tam Katowice, tę polską Brasilię, w której centrum wylądował już wówczas Spodek. Snuto rozważania o wiszących miastach, o nowoczesnych, funkcjonalnych mieszkaniach, wyposażonych od razu w higieniczne łazienki i kuchnie z tworzywa. Zgodnie z prawdą przewidziano, że praca, ludzie i innowacje będą ciążyć ku wielkim metropoliom. Ze zbyt dużym rozmachem założono, że Katowice i wyposażony w nowe centrum Kraków połączą się w jeden organizm, a Trójmiasto rozrośnie się do skali Sześciomiasta, ale kierunek rozwoju i plany rozbudowy sieci autostrad okazały się trafną przepowiednią.
Futurolodzy nie przewidzieli jednak „czarnego łabędzia” w postaci transformacji ustrojowej i jej negatywnych dla infrastruktury i urbanistyki konsekwencji: zubożenia większych miast przemysłowych, chaotycznej suburbanizacji, skurczenia się sieci transportu publicznego, nadmiernego wzrostu liczby aut. Wszystkie te czynniki sprawiły, że plany nie mogły wejść w życie: wymagały bowiem scentralizowanego zarządzania. Ostatnie kilkanaście lat udowodniło po raz kolejny, że nie należy za bardzo przywiązywać się do elementów krajobrazu, które wydają się wieczne. Spędziwszy większość życia w okresie potransformacyjnym, byłam przyzwyczajona do tego, że otaczają mnie szkielety fabryk, tkwiące w przestrzeni jak zamrożone w czasie dinozaury powoli oddawane przyrodzie, blaknące pozostałości marzeń o „drugiej Polsce” Gierka – murale, propagandowe tablice, ledwie brzęczące neony, rdzewiejące witacze, niedokończone domy przedsiębiorców, którym się nie powiodło, osiedla z wielkiej płyty jak zapałki powtykane w błoto. Powolny rozpad, półruina była dla mnie stanem normalnym – z okazyjnymi torcikami w postaci nowych centrów handlowych i nielicznych kolorowych przykładów architektury postmodernizmu. Dlatego zaskoczyło mnie, jak szybko w drugiej dekadzie nowego tysiąclecia cały kraj zaczął się termomodernizować, brukować kostką bauma, malować na szaro-pomarańczowo, jak peerelowskie witryny zaklejono zdjęciami ze stocku na folii perforowanej, a pawilony z płyty warstwowej zastąpiły nieśmiałe kosmiczne formy małej architektury użytkowej. Zamiast polskiego Detroit, miasta przypominały coraz bardziej schludny dyskont, czysty, lecz ujednolicony i sprawiający wrażenie tymczasowego, prostego w montażu i demontażu. Poza „mięsem”, by użyć trafnej metafory Grzegorza Piątka i Jarosława Trybusia, był też „lukier”, czyli budynki nowatorskie, pomysłowe, nagradzane, które dodawały optymizmu: żyjemy w coraz piękniejszej Polsce – ale też przestrzelone pomniki nadmiernych ambicji. Gdy spróbujemy wykonać ćwiczenie z wyobraźni i zastanowić się nad Polską za pięćdziesiąt lat, „duchami” pierwszych dekad obecnego tysiąclecia na pewno będą słynne inwestycje, budynki użyteczności publicznej czy biurowce; siedziba NOSPR, Filharmonia Szczecińska, nowe centrum Łodzi. To, co się z nimi stanie i jaką będą pełniły funkcję, zależy od kaprysów historii. Jeśli przyszłość nie potoczy się pomyślnie i czeka nas kryzys, możemy wspominać je za kilkadziesiąt lat tak, jak dzisiaj modernizm II RP: ambitne, wielkoskalowe przedsięwzięcia, na których kontynuację zabrakło czasu, jako przyszłość, która nigdy w pełni nie nadeszła. Jeśli natomiast wydarzenia potoczą się naprawdę katastroficznie, na przykład wskutek drastycznych zmian klimatu, których przebieg i następstwa trudno jeszcze dziś przewidzieć, ambitne dzieła architektury mogą czekać scenariusze zbliżone do losów „Białego Budynku” z Phnom Penh, lecorbusierowskiej w duchu inwestycji z czasów króla Sihanouka. Gdy po upadku reżimu Czerwonych Khmerów wysiedleni mieszkańcy powrócili do stolicy, elegancki modernistyczny kompleks nad rzeką Bassac zmienił się w prowizoryczne miasto w mieście, stale na krawędzi rozpadu, zamieszkane przez najuboższych i zmagające się z przestępczością. Ludzie organizujący prowizoryczne osiedla wewnątrz Starego Browaru albo w „Mordorze na Domaniewskiej”? To wcale nie jest nie do wyobrażenia.
Futurologiczne spekulacje zawsze mają w sobie element optymizmu albo przynajmniej minimum wiary w ciągłość rozwoju, załóżmy więc, że nic złego się nie zdarzy. Jak będziemy się budować? Byłoby wspaniale, gdyby udało się wyhamować destrukcję terenów zielonych i zostawić, również w miastach, nieco wolnych chaszczy. Obawiam się jednak, że inwestycyjny apetyt nie będzie łatwy do wyhamowania i taka refleksja może pojawić się dopiero poniewczasie. Łatwo przychodzi mi wyobrażenie sobie w Polsce krajobrazu jak z powieści Ballarda, gęstego od dróg, węzłów, parkingów i nie-miejsc, nieprzyjaznego pieszym. Podobnie trudno mi myśleć optymistycznie o podejściu do prywatyzacji przestrzeni publicznej. Możliwe, że place, parki, przejścia, osiedla nie tylko będą ogrodzone, ale ktoś wpadnie na pomysł, że trzeba płacić myto. Czas zweryfikuje też opłacalność inwestycji z dziedziny „lukru”, niektóre zapewne będą musiały zmienić przeznaczenie. Może w obliczu kurczących się obszarów zieleni, centra handlowe zmienią się w palmiarnie, a centra kongresowe w sztuczne wyspy, jak ta pod Berlinem? Wróżę też modę na nowy historyzm, nie brakuje bowiem w Polsce głosów, że ładne jest to, co zdobne i co wygląda staro. Kolumny przed modernistycznym Pałacem Ślubów w Sosnowcu, zamontowane, a następnie szybko zdemontowane, to skromna zapowiedź. Jestem w stanie wyobrazić sobie dorabianie nowoczesnym budynkom „klasycznych” frontów, ornamentów i dekoracji à la Skopje, dzięki czemu zyskamy efekt przypominający socrealizm z tektury. Ucieszy to zachowawcze gusta i turystów. Jeśli jednak pójdziemy w futuryzm i miasta inteligentne i zielone, biurowce i urzędy mogą się nie tylko zazielenić i omszeć, ale też zacząć rozpoznawać nasze twarze i czytać nam w myślach. Przestrzelone inwestycje deweloperskie w szczerym polu, porzucone w pół drogi, zamienią się w podmiejskie spółdzielnie rolne, a zmęczeni odległościami mieszkańcy przedmieść wrócą do miast.
Za pięćdziesiąt lat zapewne dowiemy się też, jak duży będzie ostatecznie poznański dworzec, już dzisiaj prawie niekończące się, zawikłane gmaszysko. Przekonamy się, czy w Krakowie zostanie jakakolwiek przestrzeń zielona i gdzie będzie się kończyła Warszawa. Stolica wchłania dziś najwięcej firm i ludzi, więc być może za pięćdziesiąt lat najprościej będzie rozciągnąć granice Warszawy na całą Polskę, jeśli podnoszone dzisiaj postulaty deglomeracji nie dojdą do skutku. Bez zmian trwać będą za to bloki z wielkiej płyty, których śmierć ogłaszano już tak wiele razy, że posmarowano je chyba eliksirem nieśmiertelności, oraz mała architektura prywatna, zjawisko, które Marcin Czerwiński nazywał „domkiem polskim” – małomiasteczkowe, półprowizoryczne konstrukcje obrastające w przybudówki, niedoskonałe, ale jakoś wzruszające, trwałe i żywotne jak mchy i porosty.
Smutek apartamentowców
Tekst: Łukasz Orbitowski
Jestem dzieckiem architektonicznych baśni i optymizmu jutra. Wychowywałem się w bloku z lat 70. i w przedwojennej kamienicy pośrodku gruzowiska, wakacje natomiast spędzałem na Śląsku. Było wesoło, lecz raczej nie kolorowo, chętnie więc zwracałem się ku fantastyce. Ta stała się nie tylko azylem dla wyobraźni, ale też powodem do wiary w ciekawszą przyszłość. Naprawdę wierzyłem, że niedługo wymyślimy teleportację i spotkamy się z kosmitami.
W architekturze opracowanej na potrzeby filmów fantastycznych dominował kult wysokości. Mam na myśli miasto w chmurach znane z Imperium kontratakuje i gigantyczne mrówkowce okrążane przez powietrzne taksówki w Piątym elemencie Luca Bessona. Zwłaszcza ten drugi film budował wyobraźnię. Jeśli dobrze pamiętam, miejsce zajmowane w takim wysokościowcu odzwierciedlało status społeczny. Policjant grany przez Bruce’a Willisa miał klitkę gdzieś pośrodku. Szczyt zajmowali bogacze, na dole, wiecznie schowani przez słońcem biedowali pijacy i wywrotowcy. Do dziś uważam to za adekwatną, choć prostą metaforę ludzkiego losu. Chodzi przecież o to, żeby piąć się w górę, z pyłu i smrodu ku światłu.
Tak mniej więcej wyobrażałem sobie miasta w bliskiej przyszłości – jako pęd ku górze i wyścig kolejnych pięter. Czekałem aż Kraków, moje miasto, również ruszy ku górze. Potem dorosłem i już wiem, że prędzej się zgarbię niż zamieszkam wśród chmur.
W zamian wylądowałem na nowym osiedlu, o którym chcę tutaj napisać. W jakiś sposób odzwierciedla ono ideę podziału społecznego obecną w Piątym elemencie. Realizuje się ona, ta idea, nie wertykalnie, lecz horyzontalnie. Budynki mojego osiedla skupiają się wzdłuż jednej, prościutkiej uliczki, która z kolei odchodzi od jednej z głównych ulic w samym centrum miasta. Na początku, przy samym skrzyżowaniu z tą główną ulicą, stoją apartamentowce zwane nie bez przyczyny herbowymi. Każdy ma bowiem własny herb, co jak się zdaje, ma sugerować arystokratyczne ambicje mieszkańców. Prócz herbu, przed każdym domem zamontowano coś w rodzaju łuku czy też bramy: mowa o wolnostojącej konstrukcji, pod którą można przejść nim zniknie się w budynku. Dalej, za tym nowoczesnym Soplicowem, znajdują się już zwyczajne, 9-piętrowe bryły mieszkalne, gdzie żyje sobie chamstwo, w tym i ja.
Wprowadziłem się tam, bo odpowiadał mi rozkład mieszkania, no i miałem wszędzie blisko. Nie znam się na architekturze ani na planowaniu przestrzeni miejskiej i nie wiedziałem na co zwracać uwagę. Zresztą byłem zajęty obserwowaniem oszczędności pryskających z konta. Zamieszkałem z rodziną na nowym i zacząłem zastanawiać się, co mi właściwie nie pasuje. Fakt, na moim osiedlu brakuje wspólnego chodnika i próżno szukać choćby jednej latarni. Bez tych atrakcji akurat potrafię przeżyć, choć czasem martwię się o dzieci maszerujące tędy do szkoły. Tym ostatnim dedykowano plac zabaw, a konkretnie metrowej wysokości zjeżdżalnię i samotną huśtawkę. Nie tym jednak się przejmowałem.
Całe życie spędziłem w miejscach o określonej przeszłości: na krakowskim Kazimierzu, czy też warszawskim Mokotowie. Ludzie przez lata wydeptali sobie ścieżki, a okolica zawsze tętniła zżyciem. Mowa o knajpkach najróżniejszego autoramentu (od drogiej restauracji po mordownię), o sklepie z pasmanterią, punkcie dorabiania kluczy, jakiejś potwornej siłowni, stoisku warzywnym pod chmurką i tym podobnych przejawach codzienności, które sprawiają, że okolica żyje. Jest gdzie kupić ziemniaki i oberwać po pysku. Zrozumiałem, że właśnie tego brakuje mi w miejscu, gdzie teraz zamieszkałem. Osiedle powstało na terenach kolejowych, czyli nie posiada żadnej przeszłości. Mamy restaurację sushi i salon odnowy biologicznej. Jak często można jeść surowy ryż? Do rangi największej atrakcji urósł nieużytek znajdujący się rzut beretem od mojego domu. To dawny park, którego nikt już nie dogląda. Jest ogrodzony, ale latem wchodzę tam przez dziurę w płocie, żeby pocieszyć oko bujną, dziką roślinnością.
Innymi słowy, moje osiedle zredukowało się do funkcji mieszkalnej, tracąc wszystkie pozostałe. Nawet nie wiem, kim są moi sąsiedzi. Ani myślę narzekać, bo mało kto mieszka w miejscu, które całkiem by mu pasowało. Zastanawiam się, co będzie dalej, mając choćby w pamięci blok, w którym przyszedłem na świat i w którym ciągle żyje moja mama. Podobno budynki z wielkiej płyty mają pięćdziesiąt lat trwałości. A ile wytrzyma ten mój, na nowoczesnym osiedlu? Jak całe to osiedle będzie wyglądało za pięćdziesiąt lat?
Nie umiem przewidywać przeszłości, z natury jestem pesymistą i przyszłość mojego osiedla, z herbowymi blokami włącznie, widzę w czarnych kolorach. Uważam bowiem, że życie zmierza ku gorszemu. Sam nie zamierzam umrzeć na tym osiedlu i jestem pewien, iż sąsiedzi myślą podobnie. Przycupnęliśmy tutaj na parę lat i zamierzamy ruszyć ku lepszemu. Nieliczni, którzy zostaną, będą uznani za nieudaczników, a samo osiedle stanie się (być może już jest) rodzajem przystani w podróży. Widzę to zresztą po ilościach mieszkań kupionych pod wynajem. Oznacza to mniej więcej tyle, że nie zawiąże się tutaj żadna sensowna wspólnota, a bez niej nie ma mowy o zorganizowaniu przestrzeni wokół budynku. Ścieżki nie zostaną wydeptane. Nie kupię ziemniaków w warzywniaku pod chmurką i nie dostanę w mordę w knajpie osiedlowej, bo nikt takowej nie otworzy. Brakuje na nią miejsca. Nikt o tym nie pomyślał.
Stagnacja oznacza degenerację i dopuszczam możliwość, że osiedle zmieni się w gniazdo przemocy napędzanej biedą. Po prostu ludzie, którym wystarczy forsy wyniosą się gdzie indziej. Co z tego, że leży jakieś dwa kilometry od Rynku? Całe centrum Johannesburga zmieniło się w slumsy, a bogatsi mieszkańcy przenieśli się do fortec umiejscowionych w dalszych dzielnicach. Wyobrażam sobie teraz noc na naszej ulicy w roku 2069, gdzie ciemność rozświetla jedyne lodowaty blask tysięcy ekranów. Niosą się krzyki, chrzęści szkło. Młodociani przywódcy gangów mają wytatuowane herby z niszczejących budynków i toczą wojny w oparciu o tę symbolikę. Byłby to taki Mad Max w wersji osiedlowej.
Może jednak nie będzie tak źle? Przeglądam sobie strony poświęcone architekturze przyszłości. Parę pomysłów wydaje się być stworzonych z myślą o moim osiedlu. Na przykład firma AZPA planuje pokryć pewną elektrownię w Niemczech roślinnością. Na wizualizacjach bardzo ładnie to wygląda, a z punktu widzenia zmian klimatycznych wydaje się drobną, lecz cenną inicjatywą. Nie wiem oczywiście, czy tego rodzaju rozwiązanie jest możliwe w wypadku budynków mieszkalnych, lecz osobiście z życzliwością spoglądałbym na zielone fasady pobliskich domów. Być może to marzenie ziści się szybciej niż przypuszczam i moje osiedle wskutek zaniedbań zarośnie na podobieństwo dzikiego parku, który przecież znajduje się nieopodal.
Cenię sobie zieleń, ale znalazłem inicjatywę, która bardziej mi odpowiada. Mowa o „niewidzialnej architekturze” wymyślonej i rozwijanej w Korei. W dużym skrócie chodzi o wyświetlanie najróżniejszych obrazów na fasadach budynków. Można by na przykład udawać, że znajduje się tam las. Albo wodospad. Albo wodospad z lasem i orłem dumnie krążącym nad tym wszystkim, w każdym razie coś zupełnie innego niż bloki, bramy, herby i restauracja sushi. Właśnie takiej przyszłości życzę swojemu osiedlu, w takiej pragnę się odnaleźć: chcę by te potworne budynki zniknęły mi z oczu, żebym nigdy już nie musiał na nie spoglądać, jednocześnie ciągle mieszkając w jednym z nich.
Nowe krajobrazy
Tekst: Adam Robiński
W pierwszej połowie stycznia spotkałem się w Krakowie z Cecylią Malik, artystką mocno zaangażowaną w aktywizm związany z ochroną przyrody. Krakowianie usłyszeli o niej kilka lat temu za sprawą nietypowego internetowego pamiętnika. Malik przez rok codziennie wdrapywała się na jedno drzewo i dawała sfotografować. Rozmawialiśmy o tym, jak często strategie artystyczne są dziś wykorzystywane do innych niż sztuka celów oraz jak głuchymi na przestrzeń uczynił nas kapitalizm. Po skończonym wywiadzie poszliśmy do parku Jordana i by słowo ciałem się stało, wspólnie wspięliśmy się na rosochaty dąb. Miał śliską korę i koronę, która rozłaziła się we wszystkie strony jak pajęczyna. Siedząc okrakiem na grubej gałęzi pomyślałem, że w mojej prywatnej wizji Polski za pół wieku jedna rzecz wybija się przed wszystkie inne. Chciałbym, aby każde z rosnących dziś w naszym kraju drzew było wówczas o pięćdziesiąt lat starsze.
Lubię widzieć w drzewach trwały nośnik pamięci o krajobrazie. Pamiętają o drogach, których już nie ma, o ludziach, na cześć których je zasadzono, o wsiach, które pochłonęła ziemia. Wsadzasz dłoń w spękania kory, a przed oczami stają ci dekady i wieki historii. To dobre ćwiczenie z wyobraźni: dać sobie opowiedzieć o bitwach, wojnach i rewolucjach, którym świadkowało drzewo, oraz o tych niepokojąco krótkich okresach ciszy, w podręcznikach do historii zbywanych zagadkowym milczeniem. Mam koło domu taki dąb. Rośnie już sześćset, może i więcej lat. Średniowieczny trakt z Warszawy do Czerska przez wieś Wolica i współczesna ulica Nowoursynowska to dla niego jedno i to samo. Jest już trochę drzewem na sterydach – główny pień zalano betonem, a wciąż żywe gałęzie podtrzymywane są przez stalowe rusztowania. I wiele wskazuje na to, że te protezy dadzą mu jeszcze długie życie. Więc ta perspektywa drzewa może iść w dwie strony, za plecy i daleko w przód. Co widziało? Co jeszcze zobaczy?
Bo, tak poza tym, snucie futurologicznych wizji jest zajęciem dla samobójców. Wybiegając w przyszłość na lat kilkanaście czy kilkadziesiąt, możemy jeszcze odczuwać niezmącony optymizm. Próbując sięgnąć dalej – stajemy się bezradni – pisał w 1977 roku w pracy Krajobraz wczoraj, dziś, jutro przyrodnik Witold Tyrakowski. W jego postawie było sporo pokory. Na przykładzie źródeł energii i surowców naturalnych tłumaczył, że jedynym racjonalnym i logicznym rozwiązaniem jest przewidywanie końca tego, co znamy, a nie zgadywanie, czym może zostać zastąpione. Ale zaraz potem dodawał, że to „jutro” powstaje „dzisiaj”. Więc aby myśleć o tym, jak wyglądać będzie świat jutra, trzeba szukać oparcia w teraźniejszości.
Zupełnie jak w futurystycznych warszawskich wizjach Kobasa Laksy, który znane nam miejskie pejzaże zblenderował z chaotycznym bezlikiem komunikacyjnych ciągów, ruchomych schodów i wszechobecnego złomu. Jego kolaże są ponure, stalowoszare i niemal bezludne, a każda droga prowadzi donikąd. Na ścianie budynku tańczy gadająca głowa, w zaułku straszy przyczepa z Niewiadowa, a na pionowej rurze ktoś nabazgrał graffiti. Interesuje mnie miejska gangrena. Przyglądam się strukturze architektonicznego chaosu – mówił Laksa w 2008 roku „Gazecie Stołecznej”. Z budynku Rondo1 zrobił cmentarz, z Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego – galerię handlową, z sanktuarium w Licheniu – aquapark.
Myśląc o przyszłości, podążamy zwykle tymi samymi torami myślowymi co Laksa, wpuszczając w to jeszcze zastrzyk popkulturowej sieczki. Kto raz widział Łowcę androidów, prędko się z tych proroctw nie otrząśnie. W metropoliach jutra oczami wyobraźni kreślimy więc strzeliste drapacze chmur, kolorowe jak choinka spersonalizowane reklamy i jednostajny sznur pojazdów, czy to na kołach, czy przemierzających niewidzialne powietrzne ciągi komunikacyjne. Ma być wyżej, więcej, bardziej surowo. I może jeszcze trochę bardziej egzotycznie. Tu minaret, tam wielki neon pisany pidżinową chińszczyzną.
A przecież doświadczenie uczy, że to wszystko wybujałe fantazje. Domy stawia się na co najmniej sto lat, istniejąca dziś substancja miejska mało się zmieni przez pozostałe do magicznej cyfry ćwierć wieku. Przybędzie osiedli na peryferiach, przybędzie detali klasy ekstra na miejsce niewielkiego procentu wyburzonych budynków. Nastąpią oczywiście liczne udoskonalenia komunikacyjne – Trasę Łazienkowską zbudowaliśmy niemal bezszmerowo w okresie dwóch lat, nic prawie w tym celu nie burząc – to jeszcze raz Tyrakowski, z umiarem śniący o Polsce roku 2000.
To zresztą zabawne, że to „jutro” tak usilnie pcha nasze myśli w stronę miast. Tak jakby za ich rogatkami nic już nie było. Może dlatego, że prowincja ewoluuje bardzo powoli? Tym wolniej, im bardziej się wyludnia. Tymczasem prognozy demograficzne są jednoznaczne – według Eurostatu w 2060 roku będzie nas, Polaków, raptem 31 milionów. Obsiądziemy aglomeracje miejskie jak ćmy klosze. Krajobraz pozamiejski oddamy w ręce coraz bardziej zautomatyzowanego rolnictwa. Znikną miedze, znikną nieużytki, a kraj z lotu ptaka przypominać będzie mozaikę w wielu odcieniach zieleni, płowej i jaskrawej żółci. Historyczna ciągłość krajobrazu utonie w rzepaku, nad którym szumieć będą farmy wiatrowe.
Ale może ten umiar i ostrożność to ślepa uliczka? Może wciąż psioczymy na nasze otoczenie właśnie dlatego, że wszyscy jesteśmy jak Tyrakowski powściągliwi i próżno szukać wśród nas wizjonerów? Może, żeby wybudować jeszcze jedną Gdynię, trzeba jednak pójść na całość? Nie umiem myśleć o trwającym wieku i jego kolejnych dekadach inaczej niż przez pryzmat klimatycznej katastrofy. To już nie jest pytanie „czy”, ale „kiedy” i „jak”. Pewne dane już mamy. Według opublikowanych w „Nature” badań przy obecnym poziomie emisji dwutlenku węgla do atmosfery poziom mórz i oceanów za pół wieku podniesie się o co najmniej metr. Mapy Google’a są bezlitosne: Żuławy Wiślane będą tylko wspomnieniem, Elbląg dalekomorskim portem bez potrzeby przekopywania mierzei, a z wieży malborskiego zamku będzie można łowić śledzie. Łódzkiemu grozi pustynnienie, Opolszczyźnie – nieustanne powodzie.
Architektura musi zająć się w tym nowym świecie naprawianiem szkód. Łataniem dziur. Ratowaniem tego, co się da, żeby było jak najbardziej po staremu. I może – to już wizja zakrawająca na bezczelność, jakiej Tyrakowski z pewnością by się powstydził – przekuwaniem tych nieuniknionych strat na wymierne korzyści. Bo jeśli w drugiej połowie XXI wieku Gdańsk ma się stać bałtyckim archipelagiem, to czemu nie miałby przy okazji wejść w buty Wenecji? Skoro plac świętego Marka coraz częściej zwiedza się już dziś w woderach lub z pokładu kajaka, to za pół wieku nie będzie tam co oglądać. Oto turystyczny wakat do wypełnienia. Neptun z fontanny po pas w wodzie, ulica Długa w objęciach gondolierów, Żuraw jak kadłub u-boota w trakcie wynurzania.
Państwo się śmieją? W takim razie zostańmy przy drzewach. Dajmy im wszystkim pożyć te pięćdziesiąt lat i jeszcze dłużej. Naznaczmy nasz krajobraz nutą trwania. Nadajmy mu jakąś narrację. Niech towarzyszą naszym drogom, zdobią parki, oddzielają od siebie pasy jezdni. Oddajmy im miedze. Niech zakłócają osie widokowe, zasłaniają okna, zabierają miejsca do parkowania. Niech towarzyszą nam na każdym kroku i tym samym uczynią nasze miasta jutra po prostu zdatnymi do życia.
Plac Grunwaldzki 1969-2069
Tekst: Łukasz Wojciechowski
Pięćdziesiąt lat temu na drewnianej desce, na niskiej jakości kalce, po której ostro zatemperowany ołówek prowadzony był wzdłuż ebonitowej przykładnicy zamocowanej na sznurkach, projektowano jedno z największych dzieł polskiego powojennego modernizmu – plac Grunwaldzki we Wrocławiu. Dziś kompleks autorstwa Jadwigi Grabowskiej-Hawrylak, po latach powolnego rozkładu, częściowo odnowiono. I choć zrobiono to nieuważnie i partacko, założenie znowu stało się wizytówką tej części miasta. Rok 1969. Plac Grunwaldzki jest ponad kilometrowej długości pustkowiem, śladem machiny wojennej, która rozjechała niemiecki Breslau ćwierć wieku wcześniej. Po ulicach jeżdżą dwusuwowe syreny, produkowane jeszcze toporne warszawy i nowe fiaty 125p. Konie ciągną wozy, a na dachach hodowane są gołębie. Z lampowych odbiorników radiowych można usłyszeć irytującą gadaninę Władysława Gomułki i pierwsze piosenki nieśmiertelnej Maryli Rodowicz. Telewizor jest w jednym mieszkaniu na dziesięć, lodówka w ćwierci gospodarstw, zdecydowana większość prania odbywa się ręcznie, a odkurza się miotłą. Z drugiej strony, już zaraz zostanie otwarte supernowoczesne ZETO, gdzie pomieszczą się wielkie jak szafy komputery Odra 1304 z pamięcią dyskową 8 MB. W Warszawie wykańczany jest właśnie dom meblowy Emila, finalizuje się długoletnia budowa Ściany Wschodniej z nowatorską podwójną elewacją szklaną. Powstają pełne rozmachu projekty, które zostaną zrealizowane w najbliższych latach – Spodek, dworzec i Superjednostka w Katowicach. Kolejne pięćdziesiąt lat jednak chyba rozczarowuje. Wieże na placu Grunwaldzkim zostaną zrealizowane, ale z wielkimi trudnościami i niechlujnie. Prefabrykaty, zamiast gładkiej bieli, są chropowate, szare i szybko się brudzą. Zamiast dużych przeszkleń montuje się typowe okna, a ściany okłada płytkami ceramicznymi. Mieszkańcy będą narzekać na za małe lokale ograniczone przez normatywy. Donice pod zieleń pozostaną puste. Tylko nieliczne wizje się sprawdzą. Rok 1969 pozostanie symbolem optymizmu, bezkompromisowości supermodernistycznych koncepcji i szczodrego lania betonu… Pozostanie ze swoją przyszłością, narysowaną ołówkami, napisaną na maszynach i obliczoną na dziurkowanej taśmie, fantastycznym wspomnieniem tego, co się nie wydarzyło. Rok 2019. Szybkie spojrzenie na dzisiejsze pięćdziesięcioletnie prognozy. Dostaję je w ułamku sekundy przez Google, a mój całkiem zwyczajny laptop ma trzydzieści tysięcy bardziej pojemny dysk niż wspomniana Odra. Wróżby dotyczące architektury są skrajnie różne: jedni ograniczają się do przypuszczenia, że będziemy drążyć głębsze piwnice, inni twierdzą, że będziemy przestrzeń współdzielić. Pojazdy latające między wieżowcami są powszechnym elementem naszej przyszłości od lat 20. XX wieku, przynajmniej w filmach sci-fi. Ekrany, hologramy, klony, androidy o różnym nastawieniu do ludzi tłoczą się między fikuśnymi konstrukcjami, raz to przypominającymi fawele, raz dzielnice biurowe, a czasem postapokaliptyczne zgliszcza. Temperatura nie przekracza zera, powietrze jest świeże i przejrzyste. Wrocław z sukcesem dołączył właśnie do grona europejskich miast neutralnych wobec klimatu. Autonomiczne, współdzielone pojazdy sterowane przez miejski system szumią po wąskich torach, dynamicznie łącząc się w ciągi. Pasy przeznaczone kiedyś dla indywidualnych samochodów zajmują ścieżki rowerowe i zarastają szpalery drzew obrośnięte krzewami. Nad głowami przechodniów przelatuje bezzałogowy ambulans. Niebo jest jednak zamknięte dla cywilnych dronów osobowych. Nawet w dzień powszedni ludzie spacerują spokojnie, bez pośpiechu – gros pracy wykonują za nich cyfrowe sobowtóry zwane twinsami, niezależnie załatwiające sprawy w sieci. Bokiem chodnika przemykają poobijane roboty-wózki dostarczające zakupy i jedzenie w opakowaniach wielokrotnego użytku mieszkańcom wieżowców placu Grunwaldzkiego. Ich elewacje lśnią nawet w ten pochmurny poranek. W całej swojej niemal stuletniej historii kompleks ten nie wyglądał tak dobrze jak w kwietniu 2069 roku. W mieszkaniu na czwartym piętrze wschodniego wieżowca otwierają się drzwi. Dron ma do nich bezpieczny kod, podwozi śniadanie pod sam stół. Jan wykłada porcję na talerz i oddaje opakowanie na wózek, który szybko wyjeżdża. Smakuje mu. Twin dobrze się spisał. We wnętrzu wyświetla się hologram podłączony do konsoli Playstation 10 – vintage edition. Jan ma słabość do oldschoolowych gadżetów z lat 30. Meble są po babci – prawdziwie starzejące się. Pozostałe wyposażenie lśni, ściany mają piękną jednolitą biel. Szyby, przez które widać park na miejscu dawnego biurowca i centrum handlowego, są krystalicznie przejrzyste. To zasługa formacji organicznych robotów, które niezauważenie wykonują całą pracę. Starsi nazywają je krasnoludkami, bo robią wszystko za nich. Młodsi robakami. Myją okna, odnawiają strukturę mebli, utrzymują instalacje w budynku, nieustannie uwijają się wewnątrz elewacji. Są jakby przeprogramowanymi kornikami. Ubytki w strukturze elementów wypełniają albo własnym ciałem albo płynem, który generują. Tak ochraniają stuletnie zbrojenie w owalnych prefabrykatach przed korozją, tak „goją” przedziurawione opony w rowerach. Jan kruszy kawałek chleba wypiekanego w tradycyjnym piecu. Dwa skrzaty od razu usuwają resztki z podłogi. Ostatnio jego kot zżarł jednego z nich i po prostu strawił. Twin kota chciał nawet zamówić je na kolację, ale nie było takiej opcji w sklepie dla zwierząt. Jan nie używa windy. Młode pokolenie buntuje się przeciwko mechanicznym pozostałościom dawnych czasów – bez nich jest zdrowiej. Kiedy zbiega po schodach, robaki golą mu twarz i myją zęby. O tych czynnościach ludzie zapomnieli, poza naturalistami, którzy wolą tracić czas na ich własnoręczne wykonywanie. Ale Jan uważa, że to oni mają rację. Że postęp zmierza ku większemu prymitywizmowi. Jan jest architektem. Wszyscy myślą, że jego praca polega na wgrywaniu fantastycznych form do programów dla soczewek ocznych, żeby każdy widział miasto takim, jakie lubi. Ale jego zadanie to przede wszystkim waloryzacja i projektowanie wyburzeń architektury pod nowe tereny zielone. Jego marzeniem jest przeistoczenie Wrocławia w malowniczą wieś, tak jak zrobiono to z Londynem i Berlinem. Za duży sukces poczytuje sobie pracę nad zrealizowanym kilka lat temu przywróceniem pierwotnego systemu wodnego miasta sprzed ery przemysłowej. Jan mija mikroogródki uprawne przy wejściu do wieżowca. Starszy pan (nafaszerowany medycznymi robotami) przeklina cholerne krasnoludki, które zoptymalizowały mu kompozycję grządek. W pawilonach – jak przed laty – mieszczą się sklepy i usługi, ale tylko te „przyjemne” i „powolne”. Resztę oddano robotom. Jan przejeżdża rowerem 30 km wzdłuż Odry, mijając mokradła, trzciny i nieliczne – wtórnie wpisane w nowy krajobraz – budynki. Kiedyś, zanim przeniesiono wszystko do sieci i oddano w ręce twinsów, stały tu urzędy i biurowce. Dzisiaj hałas miasta został zastąpiony gwarem ptaków. Zatrzymuje się przy moście Grunwaldzkim, skąd dobrze widać jedyne zachowane w mieście wieżowce. Duma nad ich niezwykłością. Nad dawną odwagą w kreowaniu sztucznego krajobrazu. Nad arogancją cywilizacji przemysłowej i nad jej przerażającym pięknem… Słysząc rechot ukrytej w zaroślach żaby, jedzie w stronę parku uniwersyteckiego, gdzie po wakacjach trwających całą zimę zaczął się semestr nauki. Program szkół i uczelni już kilka lat wcześniej dopasowano do pór roku, tak aby większość zajęć mogła odbywać się pod gołym niebem i żeby niepotrzebne budynki wyburzyć. Jan rozpocznie semestr wykładem o koncepcji placu Grunwaldzkiego – symbolu epoki, której nie było.
Olga Drenda, dziennikarka i tłumaczka, absolwentka Etnologii i Antropologii Kultury UJ. Publikowała m.in. w „Polityce”, „The Guardian”, „2+3D”, „Glissando”, „Dwutygodniku”, „Lampie”, „Digital Camera Polska”, „Tygodniku Powszechnym”, „Szumie”, „Trans/Wizjach”, „Gazecie Magnetofonowej”. Autorka książek Duchologia polska. Rzeczy i ludzie w latach transformacji (Karakter 2016) oraz Wyroby. Pomysłowość wokół nas (Karakter 2018). Mieszka w Mikołowie
Łukasz Orbitowski, pisarz, ukończył filozofię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Laureat Paszportu „Polityki” 2016 (za powieść Inna dusza) i Nagrody im. Janusza A. Zajdla 2016 (wraz z Michałem Cetnarowskim za opowiadanie Wywiad z Borutą). Debiutował w 1999 roku tomikiem opowiadań Złe Wybrzeża. Publikował m.in. w „Science Fiction” i „Nowej Fantastyce”. Autor książek i zbiorów opowiadań, m.in. Szczęśliwa ziemia (Wydawnictwo SQN 2013), Rękopis znaleziony w gardle (BookRage 2014), Inna dusza (Od Deski Do Deski 2015), Rzeczy utracone (Zwierciadło 2017), Exodus (Wydawnictwo SQN 2017)
Adam Robiński, dziennikarz, debiutował w „Życiu Warszawy”, związany m.in. z „Rzeczpospolitą” i „National Geographic Polska”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Finalista Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej za najlepszy wywiad prasowy. Jego debiut Hajstry. Krajobraz bocznych dróg (Wydawnictwo Czarne 2017) zdobył nagrodę Podróżniczej Książki Roku w ramach 12. edycji nagrody podróżniczej Travelery oraz Nagrodę Magellana 2018 w kategorii książka reportażowa
Łukasz Wojciechowski, architekt, współzałożyciel VROA Architekci i adiunkt na Wydziale Architektury Politechniki Wrocławskiej. Współprojektant m.in. szkoły na wrocławskich Stabłowicach (2016-2017), Muzeum Współczesnego Wrocław (2011) i Regionalnego Centrum Turystyki Biznesowej w zespole Hali Stulecia, również we Wrocławiu (2009-2010). Prowadzi blog o architekturze niepokoje.wordpress.com. Autor książek Bryk do architektury (2011, 2015) i We wstecznym lusterku (2014), a także redaktor zbioru tekstów o powojennej architekturze Wrocławia Szybko i Młodo/Fast & Young (SARP Oddział Wrocław 2009)
Rafał Kucharczuk, grafik i ilustrator, absolwent wydziału Grafiki ASP w Warszawie i Multimediów na Polsko-Japońskiej Akademii Technik Komputerowych. Laureat srebrnej nagrody Klubu Twórców Reklamy 2017. Publikacje: Print control, Sandu publishing, Vintage modern – design with a past
Autorzy zdjęć wykorzystanych w kolażach: Maciej Lulko, Marcin Czechowicz, Daniel Rumiancew, Łukasz Orbitowski, Diego Delso/delso.photo/licencja CC-BY-SA