List architekta Wojciecha Gwizdaka
Bardzo się cieszę, że są dziennikarze i publicyści, którzy dostrzegają i zaczynają pisać o szeroko rozumianych zagadnieniach związanych z architekturą i urbanistyką przybliżając drogą nam tematykę reszcie społeczeństwa. Dotychczasowe getto informacyjne, w jakim siłą rzeczy tkwili architekci znacząco się rozszerzyło z korzyścią zarówno dla architektów, jak i nie-architektów. Dlatego z radością przystąpiłem do lektury wywiadu z architekt Marthą Thorne – szefową Nagrody Pritzkera i dziekan wydziału urbanistyki w szkole architektury IE University w Madrycie, który ukazał się w „Dzienniku Zachodnim” (21.12.2019), i został przeprowadzony przez Annę Dudzińską. Ale wraz z lekturą moja radość znacząco spadała, w zasadzie już pierwsze zdania sprawiły, że włos mi się zjeżył. Bo o ile samo pisanie o architekturze i wywiady z celebrytami naszego środowiska są warte upowszechnienia, o tyle nie warte są upowszechniania poglądy stojące w sprzeczności z tym, czym architektura jest. Czytając dwa razy sprawdzałem, czy aby na pewno czytam tekst, w którym wypowiada się architekt, bo kolejne stwierdzenia coraz bardziej mnie dziwiły i zasmucały zarazem. Praktycznie co drugie zdanie niosło za sobą fałszywą informację lub błędną tezę. Do rzeczy. Zacznijmy od najprostszych błędów popełnianych przez rozmówczynię.
I kto to mówi?
Już w pierwszym zdaniu czytamy, że: Architekt nie może projektować budynku tak, by dobrze wyglądał tylko na zdjęciach. Problem jednak polega na tym, że architekt nigdy nie projektuje, by coś tylko dobrze wyglądało na zdjęciach. Taka „architektura” w zasadzie nie jest architekturą tylko ewentualnie rzeźbą. Niestety, i co ciekawe, zdjęciowa architektura jest raczej domeną celebrytów architektury, a nie planktonu architektonicznego. To oni zbyt często rezygnują z sensowności rozwiązań funkcjonalnych na rzecz formy. To problem architektury Gehry′ego, Zahy Hadid czy Calatravy. Ale nawet projekty, które sam uważam za zbytnio formalne nigdy nie są architekturą dla samych zdjęć. Architektura jest ekonomią przestrzeni, w której za idealne uważa się rozwiązania spełniające wszystkie stawiane jej cele, czyli użyteczność, piękno i trwałość. Tu się nic nie zmieniło od Witruwiusza i szkoda, że rozmówczyni tego nie rozumie. Ale wygląd budynków powraca w wywiadzie i to już za parę zdań. Pierwsze pytanie, jakie pada, to pytanie o odpowiedzialność architekta: Na architektach ciąży duża odpowiedzialność. Dziś – przy swoich biurkach – podejmują decyzje, jak nasze miasta będą wyglądały za kilka lat. Na co pada odpowiedź: Oczywiście. I musimy zdawać sobie z tego sprawę. Na usta aż się ciśnie pytanie, to jak to w końcu jest z tym wyglądem? Jest on kluczową naszą odpowiedzialnością, czy jest więc czymś zakazanym? Zwłaszcza że w dalszej części wywiadu Martha Thorne podkreśla ważność wyglądu mówiąc, że: Nikt nie będzie chciał się przechadzać w miejscach niebezpiecznych i brzydkich.
Winny – open space
Jeszcze w tym samy akapicie kolejne zaskoczenie: Nie budujmy więc bez powodu otwartych przestrzeni w biurach. Budujmy raczej przestrzenie, które można dowolnie aranżować. I zaraz potem zarzut w stronę architektów, że one tak dobrze wyglądają na wizualizacjach. Ależ otwarte przestrzenie w biurach buduje się, bo są one właśnie funkcjonalne. Open space to lepsza integracja i współpraca pracowników, to możliwość łatwej reorganizacji biura, to fleksybilność przestrzeni, to lepsze doświetlenie miejsc pracy, to wiele innych zalet. System płytowo-słupowy właśnie dlatego jest używany przy budowie biurowców, bo jest elastyczny i funkcjonalny. Nie rozumiem też wydźwięku sekwencji wypowiedzi. Wynika z niej, że wszystko co ładnie wygląda musi być od razu złą architekturą, rozwiązaniem niefunkcjonalnym. Skąd to twierdzenie? Następnie czytamy o pokusie, jakiej ulegają architekci pragnący tworzyć ikony architektury, czy wręcz potrzebie antyikoniczności. Nie dość, że założenie, że ikona architektury jest z gruntu zła jest nieprawdziwe, to – co dziwne – Martha Thorne jest szefową jednego z bardziej ikonicznych konkursów architektonicznych, napawających się wyszukiwaniem, promocją i wskazywaniem ikon architektury.
Linia czy koło?
Następnie czytamy kolejne dziwne stwierdzenia, jakoby kiedyś architektura była procesem liniowym (w kolejności – architekt, wnętrzarz, wykonawca, instalacje), a jakoby teraz nagle uległo to radykalnej zmianie i wszyscy muszą pracować razem. Otóż nie, architektura zawsze była procesem iteracyjnym. Zawsze pracowało się z branżami jako doradcami i zawsze wiele razy przechodziło się od ogółu do szczegółu, by wrócić do ogółu. To jest sens projektowania. Schemat decyzyjny się nie zmienił. Architekt zawsze był i będzie głównym projektantem, który dobiera sobie współpracowników, ale to on decyduje, co zrobić z informacjami od nich. Kolejnym błędem jest powielana fraza o współpracy przy projekcie, czy o tym, że architekci jednak muszą umieć zaprosić mieszkańców do uczestnictwa w projekcie. Według mnie projektowanie jest procesem demiurgicznym, a nie demokratycznym czy partycypacyjnym. Projektowanie jest totalitarne i nie znosi demokracji, tak samo jak demokracja nie sprawdza się w zarządzaniu przedsiębiorstwem, czy nigdy nie sprawdzała się w dowodzeniu armią albo kierowaniu samochodem. Są struktury organizacyjne, które muszą mieć dowódcę. Rozmówczyni myli też formy dochodzenia architekta do rozwiązań, pisząc, skądinąd słusznie, że architekci muszą szukać cennych danych, a najcenniejsze dane pochodzą właśnie od mieszkańców, co według niej jest równoznaczne z włączeniem ludzi w proces decyzyjny, i na dodatek mieszkańcy muszą współdecydować wcześniej, a nie tylko wybierać spośród przygotowanych wariantów. Otóż jedno nie wynika z drugiego. Architekt może zbierać dane do projektu w różny sposób (o czym zresztą rozmówczyni pisze), ale narzucanie sformalizowanych procedur partycypacyjnych, a takimi musi się skończyć każda próba usystematyzowania partycypacji, krępuje ręce projektantom. Uważam, że powstające w ten sposób projekty będą gorsze, nie lepsze. Wielbłąd to koń zaprojektowany przez komisje.
Kreacjonizm czy darwinizm?
O ile wypada się zgodzić z początkiem zdania: Jeśli blisko twojego miejsca zamieszkania są sklepy i wszystko, czego potrzebujesz, nie wyłączając fryzjera albo szewca, to miasto jest dobrze (...), o tyle już nie sposób zgodzić się z ostatnim słowem tego zdania. Rozmówczyni użyła tam znamiennego słowa wymyślone. Miasta się nie wymyśla, miasto żyje i właśnie te życiowe soki miasta sprawiają, że blisko mojego bloku jest fryzjer. To sprawka wolnego rynku i zaplanowanego chaosu, a nie decyzji planistów, działaczy miejskich, udziału społeczeństwa czy procedur partycypacyjnych. Mamy przeprowadzać głosowanie najlepiej, zdaniem rozmówczyni, z udziałem władz miasta, aktywistów społecznych, prasy i dziennikarzy, czy pod moim blokiem ma być fryzjer czy szewc? A czemu nie wystarczy, że ludzie zagłosują swoimi pieniędzmi? Bo o tym, czego ludzie naprawdę potrzebują, informują wydając własne pieniądze, a nie w głosowaniu czy wypełniając ankietę. Wówczas niepotrzebne będzie parę etatów w urzędzie i paru aktywistów społecznych oraz paru teoretyków miasta. Czy takie rozwiązanie nie jest przypadkiem bardziej racjonalne? Zrównoważone? Ekologiczne? Kreacjonizm miejski to ślepa uliczka i to właśnie ona doprowadza najczęściej do powstawania przestrzeni niefunkcjonalnych i aspołecznych. Kreacjoniści popełniają błąd, myśląc, że poznali na tyle zasady funkcjonowania miasta, że mogą już je „wymyślać”. A jak pokazuje historia, takie poglądy zawsze prowadziły na manowce, a rzeczywistość okazywała się mądrzejsza i bardziej złożona.
Słowo podsumowania
Zaprezentowany w wywiadzie schemat akademickiego myślenia nie jest ani nowy, ani odosobniony. Powiedziałbym nawet, że jest to schemat dominujący. Zbyt wielu architektów i urbanistów, a zwłaszcza działaczy miejskich uważa, że na tyle dobrze poznała problemy miejskie, wie jak funkcjonuje tak złożona na wielu płaszczyznach struktura, jaką jest miasto, że zna uniwersalną receptę, jak nim sterować dla dobra wszystkich. Zbyt wiele osób myśli, że wie jak rozwiązać wszystkie problemy miejskie. A ich recepta jest jedyną możliwą prowadzącą do szczęścia drogą, a inni mają słuchać ich przygan. Życie jest niestety bardziej skomplikowane i za każdym razem zaskakiwało wszystkich, którzy uważali się za wszechwiedzących. Przypomnę tylko jeden przykład. W Nowym Jorku w 1898 roku odbyła się jedna z pierwszych konferencji urbanistycznych. Nie dyskutowano jednak o planowaniu miast, komunikacji czy infrastrukturze technicznej. Konferencja została zdominowana przez końskie odchody. Dane jednoznacznie wskazywały, że na przykład w Londynie w 1950 roku warstwa końskich odchodów na ulicach sięgnie trzech metrów, a w Nowym Jorku w 1930 roku drugiego piętra. Niestety nie udało się znaleźć rozwiązania tego palącego problemu. Rozwiązanie znalazł, choć go nie szukał, Henry Ford.
Nie oznacza to, że uważam, że nie należy podejmować prób naprawy urbanistyki zwłaszcza polskiej. Jest bardzo dużo do zrobienia, ale trzeba działać bardzo ostrożnie, obserwując czy przypadkiem lekarstwo nie jest gorsze od choroby. Czy przypadkiem ideologia nie przesłania nam prawdziwych rozwiązań i przyczyn problemów. Trzeba uważać, czy stawia się dobrą diagnozę. Miasto jest tak skomplikowaną strukturą, a przyszłość tak nieprzewidywalna, że lepszą postawą jest wątpienie niż pewność siebie, i to jest mój podstawowy zarzut do przesłania wywiadu, poza oczywiście bardzo poważnymi błędami metodologicznymi opisu pracy, możliwości i roli architekta. Wojciech Gwizdak
Odpowiedź Anny Dudzińskiej – autorki wywiadu
Szanowny Panie Wojciechu, Z wielką uwagą przeczytałam Pana polemikę z tezami zawartymi przez Marthę Thorne w wywiadzie w „Dzienniku Zachodnim”. Nie czuję się wystarczająco kompetentna, by dyskutować z Panem ani podawanymi przez Pana w wątpliwość myślami tej jednej z najbardziej znanych postaci w świecie architektury. Jak sam Pan zauważa, poglądy Marty Thorne nie są odosobnione, a architekci coraz częściej wypowiadają się w tym samym tonie. Jako dziennikarka od wielu lat staram się wsłuchiwać w to, co mają do powiedzenia projektanci pochodzący z różnych kręgów kulturowych i będący absolwentami różnych szkół architektury. Wielu z nich nierzadko posługuje się odmiennymi architektonicznymi narracjami, jednak większość nie rozpoczyna swojej polemiki z – bądź co bądź koleżanką po fachu – do zdania: praktycznie co drugie zdanie niosło za sobą fałszywą informację lub błędną tezę. Chciałam skrótowo odnieść się jedynie do poruszonej przez Pana kwestii fotografowania architektury. Język, którym czytelnikom „Dziennika Zachodniego” i moim radiosłuchaczom próbuję tłumaczyć tajemnice dobrze zaprojektowanych przestrzeni, ze swojej istoty posługuje się pewnymi uproszczeniami, których trudno szukać w specjalistycznych miesięcznikach. Jednak myślę, że również moi czytelnicy w sformułowaniu architekt projektujący tylko dla zdjęć odnajdują pewną umowność tego określenia. OCZYWIŚCIE, że architekci nie projektują tylko dla zdjęć. Panie Wojciechu, niezmiennie i z ogromną uwagą będę się starała wsłuchiwać w Państwa, architektów, opowieści o dobrze zaprojektowanych przestrzeniach. Z poważaniem Anna Dudzińska