Od pensjonatu do nowej kliniki: Tomasz Żylski
Zespół drewnianych budynków, tworzących z czasem tak zwany zakład dietetyczno-leczniczy „Gurewicza”, powstawał etapami. Najpierw zbudowano niewielką willę w stylu świdermajer. Na jednej z leśnych działek w centrum Otwocka w roku 1906 wystawił ją dla siebie i swojej rodziny zamożny żydowski przedsiębiorca Abram Gurewicz. Dzięki otwartej pod koniec XIX wieku Kolei Nadwiślańskiej, łączącej Warszawę z pobliskimi miejscowościami, Otwock już wówczas cieszył się renomą uzdrowiska. Klimat leśny, balsamiczne powietrze, smaczna i zdrowa woda – wszystkie te zdrowotne warunki rychło zwróciły na siebie uwagę naszego świata lekarskiego: zaczęli napływać liczni chorzy, a rezultaty kuracji okazały się nader pomyślne – czytamy w Przewodniku po Otwocku i jego okolicach na rok 1906. Także właściciele Willi Gurewiczanki szybko doszli do wniosku, iż podnajmowanie pokoi letnikom to dobry interes i na sąsiedniej działce wybudowali nowy obiekt, tym razem przeznaczony już wyłącznie na wynajem. Do 1925 roku zespół zyskiwał kolejne skrzydła, stając się w końcu największym z okolicznych pensjonatów o łącznej powierzchni użytkowej 2,7 tys. m2 i kubaturze 20 tys. m3. Nowocześnie wyposażony obiekt mógł pomieścić 80 rekonwalescentów i osób poszukujących wypoczynku.
Tekst ukazał się w miesięczniku Architektura w 2021 roku.
Z broszury reklamowej wydanej w latach 20., możemy dowiedzieć się, że od strony południowej i wschodniej cały budynek otoczony był balkonami, oszklonemu leżalniami, otwartemi werandami oraz przestronnemi tarasami, a do kąpieli powietrzno-słonecznych przeznaczony był dodatkowo specjalny, duży taras na dachu. Uzdrowisko nasze wyróżnia się imponującą salą jadalną, pięknie urządzonemi salami towarzyskiemi, zaciszną czytelnią (dla niepalących), pokojami do gier oraz hallami. Wszystkie pokoje są obszerne, słoneczne, mają okna weneckie z pięknym widokiem na park otaczający budynek. Każdy pokój odpowiada wszelkim wymaganiom komfortu i higjeny, jest wytwornie umeblowany, posiada bieżącą zimną i gorącą wodę, telefon i radjo, centralne ogrzewanie, elektryczność bez przerwy w ciągu całej doby – zachwalali właściciele. W 1927 roku ściany wspomnianej jadalni i czytelni ozdobił malowidłami Józef Tom, późniejszy profesor warszawskiej ASP i twórca herbu Otwocka. Zakład prowadzony był pod kierunkiem lekarza, ale nie miał statusu sanatorium, więc nie przyjmowano w nim osób „chorych piersiowo”. Chętnie witano za to warszawską inteligencję, a profesorowie, lekarze, artyści i dziennikarze mogli korzystać ze specjalnych zniżek. W niedzielę i święta u Gurewicza odbywały się dancingi. Do dyspozycji gości był fryzjer, korty tenisowe, garaż oraz rozległy park w stylu angielskim z fontanną, klombami, a także egzotycznymi roślinami, co wyróżniało zakład nawet na tle innych tego typu otwockich obiektów. W czasie drugiej wojny światowej w uzdrowisku Gurewicza mieściła się m.in. niemiecka komendantura i szpital wojskowy, w 1953 roku ulokowano w nim Centralny Szpital Lotniczy, a siedem lat później renomowaną szkołę pielęgniarską, przekształcaną z czasem w Liceum Medyczne nr 8, które działało tam do 1997 roku. Po wojnie obiekt był wielokrotnie przebudowywany. W latach 80. dwa skrzydła od ul. Armii Krajowej zostały rozebrane i odbudowane z cegły z drewnianym oblicowaniem i dekoracją stolarską nawiązującą do oryginalnej. Zniknęła piętrowa wieżyczka znad wejścia głównego oraz dwa tarasy przylegające do części frontowej. W 2014 roku dawny pensjonat kupiła spółka Carolina Car Company zajmująca się sprzedażą i serwisowaniem samochodów Toyoty, która „w ramach dywersyfikacji biznesu” postanowiła otworzyć tam klinikę ortopedii i rehabilitacji. Projekt przebudowy i adaptacji obiektu zleciła pracowni Grupa 5 Architekci. Tomasz Żylski
Archiwalne zdjęcia uzdrowiska Gurewicza
Świdermajerów siła przyciągania: Katarzyna Chudyńska-Szuchnik
Spektakularna przemiana uzdrowiska Abrama Gurewicza przypomina o pierwotnej roli tego pojedynczego miejsca i całego zasobu drewnianych podwarszawskich domów. To funkcja wypoczynkowa. Pierwszą osadę letniskową założył nad Świdrem artysta. Rysownik Michał Elwiro Andriolli na początku lat 80. XIX wieku zauważył tu sprzyjające warunki, bo właśnie oddano do użytku kolej żelazną, która umożliwiła dojazd z Warszawy. Urzeczony przyrodą krętej rzeki Świder, w jej brzegi i otoczenie sosnowego lasu wkomponował domki z drewna. Zadbał, by jego kolonia tworzyła atrakcyjną scenografię na czas letniego wypoczynku. Zwieńczenia szczytów, balustrady ganków i werand, okna, drzwi ozdobione były wzorami wycinanymi w drewnie w miłe dla oka motywy geometryczne czy roślinne. W ten sposób umiejętnie zastosował architekturę znaną mu już z uzdrowisk, w których bywał, a zwłaszcza modę na wiejski domek w szwajcarskim stylu, która była obecna także w XIX-wiecznej Warszawie. Wystarczy spojrzeć na pocztówki przedstawiające kramy w Dolince Szwajcarskiej, budynki stacyjne Dworca Kowelskiego i Nadwiślańskiego czy Teatr Letni w Ogrodzie Saskim.
Chcesz postawić dom w stylu świdermajer? Tu znajdziesz projekty
Za modą szła technologia – sterczyny i wzorniki detali snycerskich upowszechniały się wśród rzemieślników dzięki popularnemu podręcznikowi niemieckiego architekta Bernharda Liebolda. Pomysł Andriollego okazał się sukcesem, jego domki zapełniły się letnikami ze stolicy. To wywołało ruch budowalny, dzięki któremu powstało i rozwinęło się Uzdrowisko Otwock, a bliżej Warszawy Gmina Letniska Falenickie. Dziś w miejscowościach wzdłuż kolei nadwiślańskiej drewniane wille nadal są widoczną częścią krajobrazu. Ich liczbę można ostrożnie szacować na 300-500. Dokładna inwentaryzacja jest trudna ze względu na znaczne przetworzenie wielu domów. Najwięcej świdermajerów liczy Otwock, z czego około 140 uzyskało w 2017 roku status zabytku rejestrowego. Patrząc na drewniane wille, nie widzimy już rekonwalescentów na leżakach, pań z dziećmi zażywających kąpieli słonecznych, pochylonych pleców graczy w karty, bywalców kortów tenisowych, mieszczuchów zachwyconych stąpaniem boso po trawie, niań, które idą z maluchami nad rzekę, młodych panien przygrywających wieczorami na harmonii. A rola wypoczynkowa tej zabudowy jest jej integralną częścią i może być uznana za niematerialne dziedzictwo. Wartością stylu nadświdrzańskiego, utrwaloną w samej nazwie, jest przyroda i mikroklimat tworzony tu kiedyś przez las sosnowy i rzekę. Ogromna działka była nieodłączną częścią każdej willi. W międzywojniu odpowiednie przepisy zapobiegały zagęszczeniu zabudowy. Tylko wtedy weranda (bliska krewna „leżalni” z górskich sanatoriów) ma sens. Przebywanie na werandzie pozwalało na otoczenie się lasem ze wszystkich stron. Rewitalizacja świdermajerów to wyzwanie, nie ma tu jednej, idealnej recepty. Jesteśmy w momencie, kiedy pojawiają się różne próby jej wypracowania. Ważny jest potencjał społeczny. Dzięki lokalnym badaczom wracają do zbiorowej świadomości dawne nazwy willi i nazwiska ich przedwojennych właścicieli. Słychać głosy, by wille były nie tylko zadbane, ale tętniły życiem, jak w najświetniejszych letniskowych czasach. Bo kluczem udanej rewitalizacji jest przywrócenie zabytkowej materii do życia. Sprawienie, by znów pojawili się w niej ludzie. Nowy Gurewicz, jak i inne świdermajery, ma taką siłę przyciągania. Oby przyjeżdżali tu nie tylko pacjenci kliniki, goście restauracji i kawiarni, ale także wszyscy, którym przyjdzie ochota przespacerować się w dawnym, uzdrowiskowym otoczeniu.
Nie tylko stare domy w stylu świdermajer
Elastyczne reagowanie: Czesław Hodurek
Pozory mylą. Budynek sanatorium Gurewicza na pierwszy rzut oka sprawiał dobre wrażenie. Jak na stulatka trzymał się dzielnie. Jednak wewnątrz widać było ogrom zniszczeń i katastrofalny stan techniczny. Fundamenty były zbyt płytkie, popękane i niespełniające wymagań posadowienia. Ściany drewniane, szkieletowe o konstrukcji sumikowo-łątkowej, szalowane deskami od zewnątrz i od wewnątrz, ocieplane igliwiem, stanowiły siedlisko grzybów domowych i owadów niszczących drewno. Korozja biologiczna (głównie grzyby domowe), spowodowana wysoką wilgotnością i brakiem przewiewu, zniszczyła większość drewnianej konstrukcji. Katastrofalny był zwłaszcza stan stropów belkowych, które w kilku miejscach spadły na poziom parteru. Więźby dachowe wykonane były bardzo niestarannie – z drewna rozbiórkowego i niezgodnie ze sztuką ciesielską. Obrazu nieszczęścia dopełniały spróchniałe krokwie koszowe.
Obok całkowicie zniszczonych drewnianych skrzydeł budynku, które od razu zakwalifikowano do rozbiórki i odbudowy, podobnie prezentowały się segmenty o ścianach murowanych, które wykonane zostały wtórnie z wymieszanych materiałów, bez wiązań murarskich i wieńców stężających, z niedopuszczalnymi odchyłkami od pionu. Już w trakcie budowy podjęto więc decyzję o rozbiórce. W rezultacie cały budynek rozebrano i odtworzono. Zaprojektowano podpiwniczenie w formie żelbetowej skrzyni, co ujednoliciło warunki posadowienia. Ściany drewniane zewnętrzne odtworzono jako drewniane w konstrukcji sumikowo-łątkowej z wykorzystaniem zdrowego drewna rozbiórkowego oraz drewna nowego. Ściany te są samonośne, dobrze wentylowane. Zasadniczą konstrukcję nośną budynku zaprojektowano jako żelbetową, monolityczną, w formie cienkich ścian o układzie wynikającym z technologii placówki medycznej. Wszystkie więźby dachowe odtworzono zgodnie z zasadami sztuki ciesielskiej, z wykorzystaniem materiałów rozbiórkowych. Dla zamocowania drewnianych belek wspornikowych balkonów opracowano specjalne stalowe, ocynkowane marki, gwarantujące przeniesienie momentów na drewnianą konstrukcję ścian. Oryginalne konstrukcje werand i ganków, jako najlepiej zachowane, zamontowano ponownie po wykonaniu koniecznych napraw.
Budynek sanatorium Gurewicza, w gruncie rzeczy prosty pod względem konstrukcyjnym, wymagał elastycznego reagowania na odkrywany w trakcie robót stan faktyczny. Zastosowane technologie pozwoliły zachować rozwiązania stylu świdermajer oraz spełnić warunki współczesnych przepisów dotyczących wytrzymałości konstrukcji, ognioodporności i sterylności.
Pokora i trudne decyzje: Krzysztof Mycielski, Rafał Zelent
Pośród wielu projektów związanych z modernizacją i rozbudową budynków historycznych, z jakimi zmierzyliśmy się jako pracownia w minionych latach, w tej realizacji pozostawało bodaj najmniej miejsca na współczesną kreację architektoniczną. Jednocześnie zadanie to wymagało od nas najwięcej pokory.
Wyzwaniem było znalezienie optymalnej formuły konserwatorskiej odnoszącej się nie tylko do estetycznej tożsamości sanatorium Gurewicza. Cel polegał zarówno na ocaleniu wartości architektonicznych największego z istniejących świdermajerów, jak i na przywróceniu mu funkcji zbliżonej do jego pierwotnego przeznaczenia.
We współpracy ze specjalistami od technologii drewna musieliśmy zdecydować, które elementy ze znajdującego się w stanie agonalnym zabytku da się zachować, a które należy skrupulatnie odtworzyć. Zadanie dotyczyło nie tylko ornamentu, ale i zakrytych systemów drewnianej konstrukcji, które dotrwały w budynku do dzisiejszych czasów.
Równolegle musieliśmy wtłoczyć w zastaną kubaturę skomplikowaną funkcję szpitalną z salami operacyjnymi, OIOM-em i diagnostyką ciężką, mierząc się ze wszystkimi współczesnymi wymaganiami dotyczącymi nowoczesnych instalacji, technologii medycznej, jak i obowiązujących dziś przepisów i norm. W trakcie modernizacji, wraz ze służbami konserwatorskimi, podjęliśmy wiele trudnych i złożonych decyzji (więcej w dziale Warsztat, „A-m” 3/2020).
Drewniane elementy budynku w całości zdemontowano z uwagi na ich biologiczną degradację. Wyburzono również wewnętrzne przemurowania i kleinowskie stropy, których wykonanie w czasach PRL-u pociągnęło za sobą destrukcję większości drewnianej struktury konstrukcyjnej. Kubaturę szpitala postanowiliśmy zamknąć w otwartej, żelbetowej skorupie, nakładając na nią samonośną drewnianą strukturę ścian zewnętrznych wykonaną, jak w pierwotnym obiekcie, w charakterystycznej, tradycyjnej konstrukcji szkieletowej i sumikowo-łątkowej. Na nią nałożono po części ocalałą, a w większości rzemieślniczo odtworzoną szalówkę i drewniany ornament w historycznym kolorze wynikającym z przeprowadzonych badań stratygraficznych.
Elementami, które dotrwały do naszych czasów w całości, w pierwotnym, dziś już stuletnim drewnie, są bogato dekorowane werandy. Dwa skrzydła budynku, mieszczące pokoje hotelowe i restaurację, zachowały nie tylko swoją pierwotną funkcję, ale i układ pomieszczeń oraz nieliczne ocalałe elementy wewnętrznego wyposażenia. Na podstawie zdjęć archiwalnych odtworzyliśmy również nieistniejące od wielu lat fragmenty – drewnianą wieżyczkę i charakterystyczny dla uzdrowisk lat 20. taras do kąpieli słonecznych.
Całkowicie nowym skrzydłem budynku, które zostanie wykonane w następnym etapie, będzie ogólnodostępny pawilon basenowy z pomieszczeniami odnowy biologicznej. Dopiero tu współczesna architektura nawiąże nowoczesną formą do przeszłości.
Czytaj też: Dworzec Główny we Wrocławiu - rewitalizacja
Europejskie Centrum Zdrowia „Otwock“ w zabytkowym otoczeniu
Feniks z popiołów: Ewa Kuryłowicz
Wiele mówi się o Gospodarce Zamkniętego Obiegu (GOZ lub ekonomii cyrkularnej, z ang. Circular Economy) zdobywającej coraz liczniejsze rzesze wyznawców, co skutkuje m.in. niezwykłą karierą drewna jako materiału budowlanego. Budulec ten spełnia wymogi jednego z podstawowych haseł GOZ, jakim jest design for disassembly – projektowanie z myślą o przyszłym demontażu.
W Polsce na razie nowe budynki drewniane użyteczności publicznej mogą powstawać tylko jako obiekty niskie, choć w Szwajcarii, Francji czy Kanadzie przepisy pozwalają na większe ich wysokości. Tymczasem, bodaj największy aktualnie drewniany dom w Polsce, choć istotnie niski, stoi przy kolejowej linii otwockiej jako „rezurekcja” jednego z wdzięcznych, jak je nazwał K.I. Gałczyński, „świdermajerów”.
Koronkową stylistykę tych drewnianych willi przeznaczonych dla zdrowotnej rekreacji mieszkańców Warszawy wymyślił jeszcze w XIX wieku Michał Elwiro Andriolli, wizjonerski, jak byśmy go teraz nazwali, deweloper, i jednocześnie artysta-ilustrator (m.in. poematu Pan Tadeusz). Używam terminu „rezurekcja”, ponieważ niezwykła historia tego budynku i jego aktualny stan są ilustracją mitu o arabskim ptaku Feniksie, który, gdy czuł, że jest bliski śmierci, wzniecał ogień w swoim gnieździe utkanym z wonnych liści i ziół, aby odrodzić się na nowo. Baśń ta przypomina dzieje dawnego pensjonatu Abrama Gurewicza finalnie, po rozbudowach, ukończonego w roku 1921.
Podczas drugiej wojny światowej został zamieniony najpierw w szpital dla Luftwaffe, następnie w siedzibę Gestapo, co przypłacił murowaną dostawką z balkonem umożliwiającą funkcjonariuszom tej policji pokazywanie hitlerowskich gestów w odpowiednio solidnej oprawie. Po wojnie stawał się kolejno: szpitalem lotniczym i szkołą dla pielęgniarek, by w latach 90., po epizodzie z użytkowaniem przez organizację walczącą z chorobą Alzheimera, popaść, nomen omen, w zapomnienie i ruinę.
Nowy właściciel, który kupił zniszczony budynek, zauroczony potencjałem jego architektury w 2016 roku zlecił projekt odbudowy i rozbudowy architektom z pracowni Grupa 5 Architekci. Mieli oni już na koncie pieczołowitą renowację zabytkowego wrocławskiego Dworca Głównego, a w Otwocku dokonali znaczącego dzieła – nie tylko przywrócili obiektowi świetność, rozbudowując go o powiększone podziemie, schody i łączniki, ale też doprowadzili do stanu, który pozwolił na umieszczenie na budynku charakterystycznej, biało-niebieskiej tabliczki: obiekt zabytkowy.
Rewitalizacja odbyła się według zaleceń organizacji ICOMOS – z założeniem potraktowania jako autentyku pierwotnej formy, ale też kolejnych historycznych zmian. Działania te stały się jednocześnie ilustracją zastosowania założeń ekonomii cyrkularnej – stare drewniane elementy rozebranego budynku zostały bowiem troskliwie odrestaurowane i zaimpregnowane, powracając na miejsce, by, w towarzystwie koniecznych konstrukcyjnych, elewacyjnych i instalacyjnych uzupełnień, odtworzyć obiekt w zasadzie hybrydowy, lecz z bardzo dużą ilością drewna.
Wymogi bloku operacyjnego i technologii szpitalnej wymusiły dość akrobatyczne momentami dostępy do instalacji, jednak to cena za zachowanie zabytkowej wysokości i ukłon inwestora, architektów i użytkowników w stronę zabytkowych proporcji.
Ażurowa i delikatna architektura, w wytwornych, jasnych zestawieniach barwnych, z wieżyczkami i detalami, których część odtwarzano wręcz na podstawie zdjęć, kryje eleganckie i stonowane wnętrza. Nowoczesne windy sąsiadują z umiejętnie wstawionymi w ścianę starymi kaflowymi piecami, a sale wypoczynku dla pacjentów czy dla zbierających się na wspólne posiedzenia lekarzy korzystają z zabytkowych werand w starannie i od nowa zaprojektowanym ogrodzie. Obiekt zostanie jeszcze w drugim etapie rozbudowy uzupełniony o połączony podziemnym łącznikiem z kliniką pawilon basenu rehabilitacyjnego. Wraz z wykonanym już pawilonem technicznym będą one stanowiły zespół nowych elementów kompozycji, intencjonalnie wskazując na swoją XXI-wieczną proweniencję, choć każdy w inny sposób. To zapewne będzie dyskutowane najbardziej.
Jak to dobrze, że są w naszym kraju inwestorzy, którzy wierzą w architekturę i dają jej drugą szansę, choć nie kusi ona początkowo łatwym kontaktem, a jeśli coś obiecuje, to na pewno kłopoty. Architekci wybrnęli zwycięsko z trudnego zadania, wymagającego skromności, nie lada umiejętności i cierpliwości. Otwock ma jeszcze wiele pięknych i bardzo zniszczonych świdermajerów – może przykład nowego życia pensjonatu Gurewicza pomoże i im?
Doskonała rewaloryzacja: Jerzy Szczepanik-Dzikowski
Umocniony lekturą wykrytych w mojej bibliotece dwóch książeczek Alessandry Centroni i Roberta Lewandowskiego poświęconych stylowi świdermajer i jego twórcom, podjeżdżam na przyuliczny parking przy ulicy Wspólnej w Otwocku. Wolne miejsce parkingowe, które wybrałem, jest usytuowane na wprost nieco przydużego budynku o wyraźnie technicznym wyglądzie, zza którego wyłania się świecące w słońcu jasnoszarymi ścianami sanatorium Gurewicza – świeżo odrestaurowana perła stylu świdermajer. Kontrast nowo wzniesionego obiektu technicznego z sanatorium nie zachwyca. Lekko zdetonowany – przyjechałem wszak obejrzeć nie lada jakie architektoniczne wydarzenie – wchodzę na teren sanatorium.
Budynek jest urzekający. Przez chwilę zastanawiam się, czy mam do czynienia z jednym czy z kilkoma obiektami – później dowiaduję się o kolejnych dobudowach, które są odpowiedzialne za addycyjną formę. Po południowo-wschodniej stronie znajduję wspaniałe werandy, dwa zachowane oryginalne fragmenty sanatorium, którego większość substancji uległa wymianie. Ich oryginalność dokumentuje spękane, stare drewno, w doskonałej jednak technicznej kondycji.
Obchodząc budynek, dostrzegam dwa wyraźnie dodane później fragmenty, nie mające nic wspólnego ze stylem świdermajer. Są jakieś ponure, chciałoby się powiedzieć – prostackie, w konfrontacji z finezyjną architekturą reszty. To, jak mi potem wyjaśniono, interwencje z czasu drugiej wojny – uzupełnienia dokonane przez Niemców w czasie, gdy sanatorium mieściło szpital polowy. Niemcy zapisali się także w historii budynku, burząc wieżyczkę po jego wschodniej stronie, jako że stanowić miała punkt orientacyjny ułatwiający ostrzał. W ramach renowacji wieżyczkę odtworzono ze zdjęć. Budynek bez wieżyczki, po wewnętrznych przebudowach okresu powojennego, w opłakanym stanie technicznym, przetrwał do chwili, kiedy firma Carolina Car Company postanowiła go odrestaurować z przeznaczeniem na klinikę ortopedyczno-chirurgiczną, powierzając to zadanie doświadczonym w renowacjach (a może też przez renowacje) architektom z Grupy 5.
Autorzy, spełniając moją prośbę, właśnie przybyli i dalsze zwiedzanie mogłem odbyć, korzystając z ich uprzejmego przewodnictwa i pomocy przedstawiciela inwestora. Obchodząc budynek, zauważam współczesne uzupełnienia – nie byłbym architektem gdybym, nawiązując do architektonicznego dowcipu z brodą, nie zakomunikował autorom mojego przekonania, że zrobiłbym to i owo nieco inaczej, co czynię natychmiast bez ogródek. Ale chylę czoła przed architektoniczną spójnością z substancją historyczną i podporządkowaniem się architekturze dzieła podlegającego renowacji.
Wiem co nieco o problematyce historycznych przebudów, o zderzeniu wymagań konserwatorskich z technicznymi standardami współczesności i cały czas zadaję sobie pytanie, jak budynek o tak filigranowej architekturze może przyjąć funkcję kliniki, nieuchronnie najeżonej technologią i instalacjami. Z zewnątrz nie widać niczego, co wskazywałoby na jakikolwiek konflikt.
Wchodzimy do środka, wprost do części szpitalnej. Wnętrza to zupełnie odrębny świat – bez przesady, cudów nie ma – pierwotna struktura od zewnątrz zniosła klinikę, ale styl świdermajer nie był w stanie zasymilować ani pomieszczeń rentgena, ani sali operacyjnej. Jestem więc w szpitalu par excellence, ale wnętrza, spokojne i kolorystycznie zrównoważone, nawiązujące do zewnętrznej kolorystyki budynku, dają poczucie spokoju i harmonii. Krok za krokiem wędrujemy przez podziemia mieszczące ważne technologiczne zaplecza, przez poddasze niewyobrażalnie „wypchane” instalacjami. Wierzyć się nie chce, że na zewnątrz stoi budynek sanatorium Gurewicza, tak jak go Gurewicz stworzył. A cała szpitalna część jawi się jako architektonicznie i funkcjonalnie „ogarnięta”. Czeka mnie jednak coś więcej.
Opuszczamy część szpitalną, by wejść do części hotelowej mieszczącej kilkanaście pokoi. Tu już świdermajer wkracza do wnętrz, odrestaurowanych z pietyzmem, a urządzonych ze smakiem. Fascynują stare piece kaflowe, których rząd dostępny dla obsługi z hotelowego korytarza służył ogrzewaniu pokoi hotelowych po przeciwnej stronie ściany. Podziwiam tapety, wykonane współcześnie i współcześnie zaprojektowane, nawiązujące jednak do stylu epoki. Są też ciekawostki niearchitektoniczne. Spora gablota mieści kilkadziesiąt artefaktów (srebrnych naczyń i zastawy) znalezionych w trakcie wykonywania robót ziemnych, odczyszczonych i udostępnionych jako eksponaty hotelowym gościom. Z jednego z apartamentów wychodzimy na werandę, którą podziwiałem z zewnątrz. To niesamowite, ale drewno nadal pachnie!
Wisienka na torcie to restauracja. I znowu zachwyca wnętrze kolorystycznie doskonale zrównoważone i podporządkowane dwóm starym, idealnie zachowanym piecom kaflowym. Zwracam uwagę na romboidalne lustra zlokalizowane na międzyokiennych filarach i znakomicie uzupełniające zwieńczone łukami okna. Umeblowanie stanowią meble z epoki, w tym krzesła Thoneta, które ponoć Gurewicz sam miał nabyć na wystawie w Paryżu. Całość lekka, przyjazna, radosna. Jestem urzeczony. Początkowy dysonans został zniwelowany całkowicie. Rewaloryzacja jest doskonała. Całość prac projektowych wykonano na podstawie starych fotografii i inwentaryzacji zniszczonego budynku, który cudem jeszcze nie uległ ostatecznej destrukcji.
W czasie pogawędki na tarasie, kiedy przedstawiciel inwestora oddalił się na chwilę, wypytuję o współpracę z Klientem, spodziewając się usłyszeć o jej pozytywnych aspektach dla osiągnięcia końcowego efektu. Uzyskuję potwierdzenie i nie jest to z pewnością kurtuazja. Dziwi mnie, że inwestorem jest firma handlująca samochodami. Okazuje się, że budowanie jest pasją jednego z jej współwłaścicieli – pana Jana Majdeckiego. Chyba jedynie pasjonat może podjąć ideę budowania współczesnej kliniki w rozpadającym się zabytkowym budynku drewnianym. Bez determinacji inwestora, popartej rzetelną wiedzą i warsztatem architekta, nie można było tego zrobić.
Pytam o wykonawstwo konstrukcji drewnianej i snycerskich wycinanek. Niezawodni górale. W trakcie rozmowy przewija się też wątek udziału pana Wiktora Lacha, lokalnego pasjonata architektury świdermajer, dobrego ducha przedsięwzięcia, który oprócz fachowych porad był reprezentantem lokalnej społeczności, której przychylność i wiara w dobre intencje inwestora (jest on wszakże często podejrzewany o niecne zamiary niszczenia dla pieniędzy) była potrzebna. I dowiaduję się, że pan Wiktor Lach, wspólnie ze znawcą zabytków i architektem dr Marcinem Górskim, opracowywali broszurę poświęconą technikom renowacji architektury świdermajer, w której wskazywali też na rozwiązania zastosowane przy odnowie sanatorium Gurewicza.
Tak oto Otwockowi przywrócono jedną z najbardziej charakterystycznych jego budowli, powstała nowa specjalistyczna i doskonale wyposażona klinika, a doświadczenia zebrane w procesie renowacji posłużą, miejmy nadzieję, wielu jeszcze zabytkom unikalnego stylu świdermajer.
Modernizacja Sanatorium Gurewicza
Otwock, ul. Armii Krajowej 8
Autorzy: Grupa 5 Architekci, architekci Rafał Zelent, Krzysztof Mycielski, Roman Dziedziejko, Michał Leszczyński, Rafał Grzelewski
Współpraca autorska: architekci Dorota Flor-Zbytniewska, Katarzyna Górowska-Gnatowska, Mariusz Wolski, Maciej Lewandowski, Mateusz Szymanowski
Architektura wnętrz: Grupa 5 Architekci i Renata Pieńkowska/Urszula Brzozowska-Majdecka
Architektura krajobrazu: topoScape, architekci krajobrazu Justyna Dziedziejko, Magdalena Wnęk
Program prac konserwatorskich: Festgrupa, Marcin Górski, Barbara Kubisa, Wiktor Lach, Tomasz Kowalik
Technologia drewna: Agnieszka Mielnik, Ewa Lisiecka
Konstrukcja: Pracownia inżynierska Czesław Hodurek, inż. Czesław Hodurek, inż. Janusz Kaletka, inż. Patryk Pieniawski
Generalny wykonawca: Carolina Car Company
Inwestor: Carolina Car Company
Powierzchnia terenu: 19 587 m2
Powierzchnia zabudowy: 2252 m2
Powierzchnia użytkowa: 4635 m2
Powierzchnia całkowita: 7150 m2
Kubatura: 26 192 m3
Projekt: 2015-2016
Realizacja: 2016-2020
Nie podano kosztu inwestycji
Stare drewniane elementy zostały troskliwe odrestaurowane i zaimpregnowane, a następnie powróciły na swoje dawne miejsce
Rewitalizacja odbyła się według zaleceń organizacji ICOMOS – z założeniem potraktowania jako autentyku pierwotnej formy, ale też kolejnych historycznych zmian
Wnętrza, nawiązujące do zewnętrznej kolorystyki budynku, dają poczucie spokoju i harmonii
Rewaloryzacja jest doskonała. Całość prac projektowych wykonano na podstawie starych fotografii i inwentaryzacji zniszczonego budynku, który cudem nie uległ ostatecznej destrukcji
Located to the south of Warsaw, on the picturesque River Świder among pine woods, Otwock has been a health resort since a railway was built here in the 1880s. The artist Andriolli founded a colony of wooden houses, decorated by meticulously executed wooden latticework. Gurewicz’s boardinghouse, the biggest of them all, in turn was a German hospital during the war, a nursing school and clinic, but was slowly going into decline. It was saved by a new owner, who commissioned a complete overhaul and adaptation of the building for an orthopedic clinic. The structural analysis revealed however that the rafters must not be used any longer, while mycological evaluation indicated biological corrosion of timber elements and mold infestation dangerous for the health of the building’s users. The original elements were dismantled; their technical condition decided whether they could be reintroduced in the building or should be recreated. The interiors were maintained in the original style wherever possible, but fitted with state-of-the-art medical equipment.