Karolina Ozimek

i

Autor: fot. archiwum architektki

Polska architektka w Bangladeszu

2020-12-21 17:51

Na początku każdy ma pokusę, by patrzeć na miejscowych z góry. Pojawiają się pytania: po co oni to tak robią, to przecież głupie. Potem to mija. Zaczynamy rozumieć dlaczego lokalna architektura kształtuje się w taki, a nie inny sposób – z Karolina Ozimek, polską architektką od 2018 roku mieszkającą i pracującą w Dhace, rozmawia Anna Dudzińska.

Pracujesz w miejscu, które śmiało można by traktować jako laboratorium miast przyszłości. Bangladesz to najgęściej zaludnione duże państwo świata. Na terenie wielkości Florydy mieszka tylu ludzi, ile w całej Rosji.

Dla nas to oczywistość i musimy sobie z tym radzić na co dzień. Bangladesz w kwestiach urbanistycznych podąża za innymi wielkimi metropoliami, na przykład chińskimi. Wiele zagadnień związanych z planowaniem miejskim jest wzorowanych na rozwijających się miastach Azji Wschodniej, a projekty odnoszące się do transportu publicznego pochodzą z Japonii. Jest nawet japońska firma, która przygotowuje plan metra w Dhace. Kulejący transport w stolicy zamieszkiwanej przez 21 mln ludzi wymaga natychmiastowego przeprojektowania.

Pracowałaś przez dwa lata w Szanghaju, wcześniej w biurze projektowym w Wuhan. Czy naprawdę te chińskie wzorce można z łatwością przenieść w rzeczywistość mniej rozwiniętego Bangladeszu?

Jest to częściowo możliwe. W Chinach przede wszystkim buduje się wzwyż. Bloki o wysokości 40 czy 50 pięter nikogo nie dziwią. Dla osób podejmujących decyzje są jednym z rozwiązań problemów związanych z przeludnieniem. Ale taki rozwój, z naszego punktu widzenia, jest po prostu brutalny. Jeśli zapada decyzja, że trzeba się przenieść ze wsi do miasta to sprzeciw niczego nie zmienia. Taki jest plan – wioska zmieciona zostaje z powierzchni ziemi, a kilka miesięcy później powstają wieżowce. Nie ma miejsca ani na protesty, ani składanie odwołań do sądu i powoływanie się na rzadki gatunek ryb mieszkających w sadzawkach. To inna filozofia projektowania.

Nidrabilash, wioska Kashiani, proj. Roofliners Studio Architecture, 2014-2019

i

Autor: fot. Roofliners Studio Architecture Nidrabilash, wioska Kashiani, proj. Roofliners Studio Architecture, 2014-2019

Podobnie jest w Bangladeszu?

Oczywiście. Tutaj do głosu dochodzi jeszcze korupcja. Jeżeli dotychczasowi mieszkańcy nie chcą się wyprowadzić z jakiegoś miejsca, gdzie deweloper planuje wybudować osiedle, to wybuchają pożary albo dzieją się inne dziwne rzeczy. Nie ma alternatywy – trzeba się wyprowadzić, a ludzie są zmuszani, by swoją ziemię sprzedać.

A jednak zdecydowałaś się w tym miejscu zamieszkać. Jesteś jedyną polską architektką w Bangladeszu, nie tylko pracujesz w biurze, ale także uczysz na uniwersytecie.

Na decyzji zaważyły sprawy prywatne, bo mój mąż jest wspólnikiem pracowni architektonicznej, w której pracujemy. Oboje zdecydowaliśmy się zamieszkać w Bangladeszu jeszcze z jednego powodu. To bardzo otwarty rynek. Jako młode biuro mamy możliwość realizować inwestycje, na które mielibyśmy małe szanse w krajach rozwijających się. W Europie wszystko jest uregulowane – są prefabrykaty, budujemy z gotowych elementów. Tutaj, gdy klient przychodzi do architekta, to nikt nie wręcza mu katalogu gotowych domów, które trzeba tylko lekko dostosować i już można wbijać łopatę. Siła robocza w tym kraju jest tańsza niż masowa produkcja, więc każdy projekt jest inny, otwarty na indywidualne potrzeby. To daje nam wolność projektowania.

Prawda jest taka, że mówisz o niewielkim procencie ludzi, którzy mogą sobie na taką architekturę pozwolić. W Europie też są tacy.

Oczywiście, ale tu naprawdę nie posługujemy się katalogami gotowych domów. Bengalski klient, który chce postawić dom, ma do tego szczególny, emocjonalny stosunek. Buduje dom swoich marzeń nie tylko dla siebie, ale przede wszystkim dla rodziny i dzieci, a może nawet dzieci tych dzieci.

Rozumiem, że najlepszym tego przykładem jest Nidrabilash, który zaprojektowaliście dla ośmiorga rodzeństwa.

Tak, ale chciałabym zacząć od początku. Bengalczycy żyją w dużych rodzinach, mieszkają z braćmi, teściami, są bardzo rodzinni. Wielkie mieszkania to coś tak naturalnego, że mieliśmy z mężem kłopot, by wynająć lokal dla samotnej pary. Mamy trzy sypialnie, trzy łazienki i wcale nie potrzebujemy tyle miejsca. Jednak w okolicy, w której szukaliśmy mieszkania, nie dało się wynająć niczego mniejszego. Wracając do domu dla ośmiu braci Nidrabilash – miał stanąć w ich rodzinnej wiosce Kashiani, na południu Bangladeszu. Bracia z rodzinami mieszkają dzisiaj w wielkich miastach, ale planują w Kashiani osiąść na starość. Nidrabilash można przetłumaczyć jako „spokojna przestrzeń”, i tak rzeczywiście jest. Dom otwiera się na gęstą dżunglę. Staraliśmy się, by granica między przestrzenią zewnętrzną a wewnętrzną była prawie niewidzialna. Zewnętrzne tarasy i perforowana ściana pozwalają zaglądać w sam środek dżungli. Podstawą tego projektu była też cegła – najpopularniejszy budulec w architekturze bengalskiej. Cegła świetnie sprawdza się w klimacie zwrotnikowym.

Nidrabilash - widok od frontu

i

Autor: fot. Roofliners Studio Architecture Nidrabilash – widok od frontu

Dom ma chronić mieszkańców przed gorącem?

Tradycyjnie domy w Bangladeszu izolowane są od słońca. Wystarczy jeden duży otwór, czyli drzwi wejściowe. Tak budowano tradycyjnie i tę zasadę mamy z tyłu głowy, gdy przystępujemy do kolejnych projektów. Trzeba też podnieść trochę podłogę, bo jest wilgotno, a w glebie pełno robaków. Gdy pojedziesz na bengalską wieś, to zobaczysz, że poszczególne funkcje domu realizowane są w małych budyneczkach rozsianych po podwórzu. Osobno kuchnia, osobno miejsce spotkań rodziny, osobno sypialnie. W Europie kuchnia jest sercem domu, tutaj jest dokładnie odwrotnie. Ani nie potrzebujemy więcej ciepła, ani nie chcemy wdychać zapachu oleju, używanego na potęgę. Do tego bogaci Bengalczycy nie gotują sami, tylko zatrudniają kucharki, więc potrzeba odizolowania tego pomieszczenia wydaje się oczywista. Tak jest też w domu dla ośmiu braci. Miejsca spotkań znajdują się w półotwartych przestrzeniach pomiędzy budynkami o różnych funkcjach. Wychodząc na taras, patrzymy na las, a nie skupiamy się na tym, co znajduje się w środku. Ośmiu braci to osiem rodzin, a w przyszłości również ich dzieci. Zależało nam na rozproszonym świetle, więc mamy wiele przeziernych, półotwartych, ażurowych ścian. Ale z zewnątrz dom wygląda jak forteca. To może być dla Europejczyka zadziwiające, jednak w tutejszych warunkach jest wręcz konieczne. Przecież nie możemy budować niezgodnie, z tym czego oczekują użytkownicy.

Nidrabilash – wnętrze domu

i

Autor: fot. Roofliners Studio Architecture Nidrabilash – wnętrze domu

Wszystko, o czym mówisz, opisuje potrzeby bogatych mieszkańców Bangladeszu. Gdzie mieszka reszta?

W nawet najbiedniejszej bengalskiej wsi znajdziesz domy wielorodzinne, zaprojektowane dokładnie w taki sposób, o jakim mówiłam. Są otwarte i niegrodzone. Jednak największa część mieszkańców Bangladeszu wynajmuje mieszkania.

A ci najbiedniejsi?

W Europie znamy obrazy ze slumsów Dhaki, ale to nie jest jeszcze najgorsze miejsce do mieszkania. Można je normalnie wynająć, w przeliczeniu ludzie płacą dwieście, trzysta złotych, które trafiają do kieszeni nielegalnych organizacji zarządzających tymi osiedlami. Tymczasem ci najbiedniejsi mieszkają po prostu na ulicy. Sytuacja się zmienia, ale bardzo powoli. Międzynarodowe fundacje albo rząd organizują konkursy na tak zwane mieszkania socjalne. Jednak nikomu nie zależy na tym, żeby zmiany były przeprowadzane szybko. Nie oszukujmy się, mieszkańcy slumsów to tania siła robocza. Jeśli się wzbogacą, to kto będzie za grosze budował kolejne wieżowce i pracował w zakładach szyjących ubrania czy buty kupowane potem w Europie? Niewielka grupa najbogatszych wyzyskuje tych najbiedniejszych.

A Twoi studenci z University of Asia and Pacific są zainteresowani projektami tanich mieszkań dla najbiedniejszych? Dostrzegają taką potrzebę?

Corocznie mamy kilka dyplomów, których autorzy podejmują ten problem. Od omówień materiałów po socjologiczne analizy jak angażować ludzi, by chcieli sami takie budynki stawiać. Sami również braliśmy udział w konkursie Build Bangladesh Social Housing. Jednak jest to proces, który według mnie trwa zdecydowanie za długo.

Czytaj też: Moja pierwsza realizacja – szkoła w Indiach |

Co zmieniło się po katastrofie budowlanej sprzed 10 lat? Tej, w której zginęło tysiąc osób zatrudnionych w fabryce szyjącej ubrania.

Przyczyną katastrofy była wadliwa konstrukcja, która powstała na dachu istniejącego już budynku. To miała być mieszkaniówka, na dziko dobudowano trzy piętra, a lekkie meble zastąpiono ciężkimi maszynami do szycia. Stropy nie wytrzymały. Od tego momentu rzeczywiście nastąpiła poprawa. Europejskie i amerykańskie firmy, które dotąd w ogóle nie dbały o to, w jakich warunkach szyte są ubrania, nagle zaczęły się interesować tą kwestią. Teraz każda duża firma ma swoich przedstawicieli, którzy patrzą na ręce organizującym pracę.

Czy w kraju, w którym najbiedniejsi mieszkają w slumsach albo wręcz na ulicy, w ogóle jest przestrzeń, by myśleć o problemach ekologii albo zrównoważonego rozwoju?

Sytuacja wygląda tak, że uczymy tego na uniwersytecie, po czym młodzi architekci natychmiast o tym zapominają. Ale ekologiczny aspekt często związany jest z logiką budowania – taniej jest wykorzystywać lokalne materiały albo zatrudniać miejscowych pracowników. Jednak najwięksi inwestorzy patrzą tylko na zysk. Podam przykład projektu Sunbardans realizowanego wśród położonych na granicy Indii i Bangladeszu lasów namorzynowych. To największe takie lasy na świecie zamieszkiwane przez tygrysy i właśnie tam ma powstać ogromna elektrownia. Prąd jest potrzebny, bo codziennie jest wyłączany, ale nie powinien być dostarczany takim kosztem. Mam jednak świadomość, że protesty ekologów i architektów nie będą miały żadnego znaczenia. Dopóki ludzie nie będą umierać, nikt nie będzie się przejmować lasem namorzynowym.

Co daje Ci doświadczenie pracy w Bangladeszu?

Zacznę od oczywistości, od poszerzenia horyzontów. Gdy spędzamy jakiś czas zagranicą, zaczynamy rozumieć obcą kulturę, religię, problemy społeczne czy klimatyczne, a to wszystko wpływa na proces projektowania. Na początku każdy ma pokusę, by patrzeć na miejscowych z góry. Pojawiają się pytania: po co oni to tak robią, to przecież głupie. Potem to mija. Zaczynamy rozumieć dlaczego lokalna architektura kształtuje się w taki, a nie inny sposób.

Czytaj też:  Humanitarna rewolucja w architekturze? |

To w jakiś sposób oczywiste, że architekt chce odczytać kontekst danego miejsca. Czy tak nie postępuje każdy projektujący?

Wiedzieć, a zastosować to dwie, zupełnie różne sprawy. Są matryce myślenia, które tak utkwiły w głowie, że trudno się ich pozbyć. Bengalskie społeczeństwo jest bardzo zhierarchizowane, kastowe i ciągle brakuje miejsc, które byłyby przestrzeniami dla wszystkich. Nie ma tu wspólnych parków, bo do tego, który odwiedzają rikszarze, nigdy nie pójdzie bogaty przedstawiciel klasy średniej. I odwrotnie. Nawet nie dlatego, że nie może, ale po prostu źle by się czuł. Wiele przestrzeni odgrodzonych jest murami, świat jest posegregowany, co mnie osobiście strasznie mierzi. Uważam, że miejsca takie, jak park czy plaża, powinny być dostępne dla wszystkich. Co jednak z tego, że tak myślę, kiedy Bengalczycy sami budują mur i stawiają strażnika przy wejściu? Inny przykład: projektuję mieszkanie i ono musi zawierać dodatkowy pokój dla służby. Chciałabym narysować przestrzenne pomieszczenie z oknem, ale mój klient w najlepszych wypadku podzieli je potem na dwa niezależne pokoje i z części zrobi pawlacz na rupiecie. Z wieloma rzeczami się nie zgadzam, ale mam świadomość, że zgadzać się muszę. Często zastanawiam się, jaka metoda pomogłaby zmienić myślenie ludzi i jakie rezultaty uzyskalibyśmy, gdyby wszyscy architekci mówili jednym głosem. Ale to jest niemożliwe, bo zawsze znajdzie się ktoś kto dla pieniędzy zrobi wszystko.

Ale wierzysz, że to kiedyś się zmieni?

Jestem pewna, że Bangladesz będzie kiedyś innym miejscem, bardzo atrakcyjnym dla turystów. Zostanie uporządkowany, ale nie straci na autentyczności.

Karolina Ozimek studiowała architekturę na Politechnice Rzeszowskiej oraz język chiński i architekturę na Huazhong University of Science and Technology w Wuhan. Odbyła praktyki w DNA Barcelona Architects, a po dyplomie pracowała w Szanghaju dla HPP Architekten. W 2018 roku przeprowadziła się do Dhaki, gdzie współpracuje z Roofliners Studio of Architecture jako niezależny architekt, fot. archiwum architektki