Nagrody 25-lecia „Architektury-murator” stanowiły subiektywny wybór najważniejszych architektonicznych wydarzeń ostatniego ćwierćwiecza – takich, którymi żyła jeśli nie cała Polska, to co najmniej całe środowisko. Nagrodę za Tekst 25-lecia otrzymał artykuł „Od A do Z – alfabet architektury” autorstwa Grzegorza Stiasnego, który ukazał się w numerze 10/2004 „A-m”. Stanowił on odważne, bezkompromisowe i lapidarne podsumowanie zjawisk w polskiej architekturze po 1989 roku. W swobodnym, anegdotycznym stylu, niczym starożytna diatryba, piętnował słabości i mocne strony architektonicznej rzeczywistości w Polsce, od organizowania konkursów, przez planowanie przestrzenne, po funkcjonowanie samorządu zawodowego. Choć był żartem, wszystkich po publikacji bolał. Opisanych architektów, bo po raz pierwszy w wolnej Polsce ocenieni zostali bez nabożnego podziwu. Autora, bo doświadczył środowiskowego ostracyzmu. Redakcję, bo spotkała się z niezrozumieniem, a może nawet i potępieniem. Na prośbę Czytelników, publikujemy go tutaj w całości.
A
— Autorska Pracownia Architektury Kuryłowicz & Associates — medaliści we wszelkich kategoriach;
Pracownia, która przez ostatnie dziesięciolecie dwudziestego wieku zajęta była budowaniem swej potęgi i zajmowaniem kolejnych obszarów rynku inwestycyjnego. Zaczynając od architektury komercyjnej i przemysłowej, zespół ten odniósł spory sukces, promując wykorzystywanie nowych, pojawiających się na krajowym rynku materiałów i technologii. Romantycznie technologiczna estetyka leżała u podstaw jego najlepszych budynków. Wielokierunkowość i elastyczność działania bura, niezbędna dla jego rozwoju sprawiła, że jednolitość stylistyczna groziłaby przywdzianiem zbyt sztywnego gorsetu. Tymczasem ambicją przewodzącego pracowni Stefana Kuryłowicza jest zwyciężanie we wszelkich możliwych kategoriach. Po serii obiektów przemysłowych i biurowych zapragnął spróbować sił w architekturze mieszkaniowej, planując dwa wielkie zespoły mieszkaniowe o bardzo zróżnicowanej architekturze poszczególnych budynków. Jako zapalony sportowiec wystawił też drużynę do mistrzostw Europy w... piłce nożnej pracowni architektonicznych. W architekturze polskiej znaczącego sukcesu brakuje mu tylko w dziedzinie obiektów użyteczności publicznej. Tę lukę miał zapełnić Ratusz dla warszawskiej dzielnicy Wilanów, lecz budowa została zatrzymana. Zatem na razie do tej kategorii zalicza się tylko jedna stacja metra o ambitnej architekturze przystrzyżonej niedużym budżetem, a to jednak trochę mało jak na pracownię, która od lat marzy o projektowaniu międzynarodowego lotniska.
B
— Budzyński Marek, Badowski Zbigniew —czyżby zmierzch wielkich idei?
Projektowali największe budowle publiczne III Rzeczpospolitej, próbując połączyć ekologiczne idee z monumentalną wersją współczesnego klasycyzmu. W efekcie powstała architektura droga, ekskluzywna i kontrowersyjna. Szczególnie niestrawna dla obserwatorów z twardego jądra Unii Europejskiej, gdzie klasycyzm dosyć jednoznacznie kojarzony jest z nieznośną opresyjnością. Jako architekci współczesnego establishmentu są za mało elastyczni, jako promotorzy idei zrównoważonego rozwoju nie potrafią swych myśli jasno i prosto wyłożyć publicznie. Niemniej posiadają spore grono admiratorów i naśladowców. Może wkrótce będzie można mówić o szkole Budzyńskiego, bowiem działają już samodzielne pracownie, złożone z byłych, młodych współpracowników biura. Trzeba tylko poczekać na ich znaczniejsze realizacje. Atutem pracowni Budzyńskiego jest jasna, łatwo rozpoznawalna — zwłaszcza w pracach konkursowych — artystyczna linia, choć ich ostatnie projekty już tylko powtarzają znane z wcześniejszych prac motywy i rozwiązania.
— Barełkowski Piotr, Borkowicz Przemysław — prześcigają oczekiwania swoich klientów;
W latach dziewięćdziesiątych XX wieku Poznań wydawał się architektoniczną pustynią. Tradycyjnie zapobiegliwi Wielkopolanie budowali niczym niewyróżniające się hurtownie i supermarkety, dopóki projektanci z pracowni ADS nie „wstrzelili" swojego miasta do Europy projektem terminalu lotniczego i nowych pawilonów na terenach Targów Poznańskich. Zrobili to o dziwo deklarując skromnie swoją architektoniczną poprawność. Przyjmowanie tego twierdzenia za czczą kokieterię okazało się błędne. W kolejnych realizacjach architektoniczna poprawność okazała się wyprzedzającym oczekiwania klientów powrotem na grząski grunt postmodernistycznych, historyzujących dekoracji, upiększających sztandarowe, komercyjne inwestycje Poznania.
C
— chaos przestrzenny — zaplanowany;
Planowanie przestrzenne w ostatnich latach okazało się zadaniem, które przerasta możliwości naszego społeczeństwa. Ustawami próbowano zmusić samorządy do planowania. Te zaś skutecznie opierały się wszelkim próbom uszczegółowiania ładu przestrzeni, zapewne obawiając się odstraszania potencjalnych inwestorów zbyt wygórowanym żądaniami. Skomplikowane i długie procedury uzgadniania planów sprawiły, że te uchwalone właściwie sankcjonują już tylko stan istniejący terenu, zamiast narzucać konkretne wizje rozwoju. Urbanistyka i inwestycje stały się narzędziem politycznym, a nie porządkującym przestrzeń. Co ciekawe, chaos w przestrzeni wydaje się niemal społecznie akceptowalny. Zakazy i nakazy planistyczne, jeśli już istnieją, traktowane są jak przeszkody, które należy wszelkimi możliwymi sposobami omijać, szukać luk w przepisach i możliwości alternatywnych ich interpretacji. Ogólnie szybki rozwój stawia się ponad porządek i formę przestrzeni.
D
— Dunikowski Marek — komercja poza stolicą;
Potrafił tak ładnie przystroić frontową elewację niewielkiego supermarketu w Krakowie, że chwilowo ożywił nadzieję na sensowną przebudowę obrazu kraju poprzez komercyjne inwestycje. Jego następne realizacje biurowców, budynków mieszkalnych i banków w Krakowie, Opolu, a nawet w Warszawie, choć porządnie zaprojektowane, nie miały już tego przewrotnie artystowskiego zacięcia, przemieniającego komercyjny banał w niezwykłość. Nie wspominając o sieciach kin wielosalowych jego autorstwa, które wszędzie wyglądają tak samo.
E
— ekologia, dom przyszłości — ekologia deklaratywna;
Ekologia nie jest tematem dla architektury polskiej. Co prawda wymogi oszczędności energii zapisane są w przepisach budowlanych, ale poprzeczka wymagań ustawiona jest dość nisko. Odkąd okazało się, że budynki, które w zamożnych krajach uważa się za ekologiczne, korzystają z wyszukanych i drogich technologii, instalacje tego typu stały się szykownymi dodatkami dla bogatych inwestorów, niezależnie od typu architektury powstających budynków. Świadomą próbą ekologicznej achitektury korzystającej z dobrodziejstw współczesnych technologii był tak zwany Dom Przyszłości, autorstwa pracowni JEMS Architekci. Architektura budynków pasywnie ekologicznych, to jest niekorzystających ze specjalistycznych urządzeń, nie wyszła poza proste naśladownictwo regionalnych form tradycyjnych.
F
— Fiszer Stanisław — architektura po trupach;
Zawitał do Warszawy opromieniony sławą kilku francuskich realizacji, stanowiących jakby pomost pomiędzy romantyczną i jednocześnie zapatrzoną w Perreta polską architekturą lat czterdziestych a urzędowym monumentalizmem ery Mitteranda. Stylem bycia, kapeluszem i szalikiem potrafi oszołomić inwestorów i konkurentów, lecz przy zdobywaniu ciekawych zleceń bywał drapieżnie bezwzględny. Budynek warszawskiej Giełdy stał się jego bezsprzecznym sukcesem. Ale już późniejsze awantury ze wspólnikami stanowiły sygnał ostrzegawczy. Przebudowa wnętrz gdańskiego Teatru Wybrzeże dotkliwie zraniła poprzednich jego projektantów, choć sprawa była błaha, a od człowieka, który jedną nogą wciąż tkwi we Francji, można było się spodziewać nieco więcej bon tonu. Ostatnio bulwersuje przejęcie przez niego zlecenia na przebudowę wejścia do Zamku Królewskiego w Warszawie, po konkursie, w którym sam był Sędzią. Fiszer lubi opowiadać o architekcie Plečniku i jego przebudowie praskich Hradczan dla prezydenta Masaryka. Być może mieszanka francuskich ambicji i polskiej fantazji stała się zbyt oszałamiająca: ani Zamek Królewski – Hradczanami, ani Kwaśniewski – Masarykiem.
G
— gazety o architekturze — jednak bełkot;
Gazety codzienne, może poza jedną – „Gazetą Wyborczą”, a dokładnie jej lokalnym warszawskim dodatkiem – nie mają pomysłu, jak pisać o architekturze. W dziennikach, a także w telewizji realizowano różne cykle i próbowano różnych typów omówień, zazwyczaj były one jednak nudne i niezachęcające. Jasne jest, że na łamach wysokonakładowej prasy nie można się spodziewać odkrywczych stwierdzeń w specjalistycznej dziedzinie, lecz dziennikarski infantylizm tu akurat wydaje się przekraczać wszelkie granice. Pół biedy, gdy relacje z architektonicznych wydarzeń ograniczają się do prostego przedstawienia faktów, ale gdy dochodzi do komentarzy, najczęściej okazuje się, że piszący wiedzą o architekturze tyle, co ich czytelnicy, czyli nic. Tymczasem już lektura, znów coraz grubszych dodatków o budownictwie i nieruchomościach, zachęca do prób sklasyfikowania propozycji rynku komercyjnego. Liczne inwestycje samorządów to otaczająca nas codzienność, warta ciągłego komentowania. Notki o architekturze wędrują pomiędzy działami: gospodarczym – z którego można się dowiedzieć kto ile zainwestował, drugorzędnych wydarzeń – gdzie przeczytać można, który urzędnik gdzie przeciął wstęgę na otwarcie, i rzadko w dziale kulturalnym, w którym pada w końcu nazwisko architekta.
— Gurawski Jerzy — od sztuki wysokiej ku sztuce budowlanej;
Kliniczny przykład ewolucji architekta, który odnosił już sukcesy jako bezwzględny późny modernista, przeszedł fascynację postmodernizmem, a lata dziewięćdziesiąte pozwoliły mu w końcu na realizację i dokończenie wcześniej zaplanowanych projektów. Wieloletnie doświadczenie zawodowe składa się na niezły warsztat, któremu jednak brak już świeżości, zadziorności, chęci poeksperymentowania. Pozostają ładne, bardziej lub mniej udane budynki i wspomnienia ze współpracy z Jerzym Grotowskim – teatralnym guru, otaczanym międzynarodową czcią idealistą, z którego pociągu Gurawski kiedyś wysiadł na prowincjonalnej stacji Architektura Polska.
H
— HS99 - architekci Dariusz Herman, Piotr Śmierzewski — minimalizm i centra handlowe;
Sympatyczni, młodzi architekci z Koszalina – zapomnianego miasta, dokąd „szli na zachód osadnicy". Zbudowali swoją popularność na wyrazistych pracach konkursowych, w których potrafili czasem szokować, a czasem zwyciężać. W architekturze promowali coś na kształt rodzimej odmiany minimalizmu, dopóki ich klientem nie został potentat z branży spożywczej północno-zachodniego regionu Polski. Zaprojektowali dla niego wielkie centrum handlowe pośród koszalińskiego blokowiska, w sposób charakterystyczny dla młodych architektów nie zauważając, że ten obiekt nijak nie pasuje do ich artystycznego portfolia. Co najwyżej znacząco zwiększa sumaryczną zaprojektowaną kubaturę. Na szczęście niedługo potem wygrali konkurs na bibliotekę uniwersytecką w Katowicach – dzieło znów jakby bardziej minimalistyczne nic komercyjne.
I
— Izba Architektów — wielkie oczekiwania i administracyjna rutyna;
Z powołaniem samorządu zawodowego architektów wiązano wielkie nadzieje. Izba mała regulować relacje architekt-klient, architekt-architekt, wpływać na wysokość honorariów oraz być przyjaznym remedium na wszelkie zawodowe bolączki. W rzeczywistości stała się organem administracyjnym z narzuconymi przez ustawę uprawnieniami, pobierającym składki i wydającym określone prawem dokumenty. Próba ustalenia cennika prac projektowych okazała się wielką porażką. Najpierw wewnętrzną, gdy w wyniku braku zgody przedstawicieli opublikowano dwa różne dokumenty. Następnie zewnętrzną, gdy cenniki zakwestionował państwowy urząd, chroniąc klientów przed próbą wprowadzenia monopolu. Zamiast próby usystematyzowania relacji między architektami i ich klientami, opublikowano zasady etyki zawodowej – rozbudowaną, świecką odmianę dziesięciu chrześcijańskich przykazań, której brak lakoniczności oryginału. Nie wydano natomiast wzoru umowy o prace projektowe ani wykładni prawa autorskiego w zastosowaniu do architektury. Wybrane w konkursie logo Izby budzi wątpliwości heraldyków, a niewzruszeni urzędnicy nowej instytucji przymierzają się do budowy godnej siebie siedziby.
J
— JEMS — modelowa ewolucja, zgodnie z duchem czasu;
Partnerzy w tej pracowni doskonale uzupełniają się talentami organizacyjnymi, biznesowymi i projektowymi, tworząc na zewnątrz wrażenie monolitu zgrabnie ewoluującego zgodnie z duchem czasu. Ich twórczość jest, jak dotąd, niczym czuły barometr pokazujący, co „wisi w powietrzu”. Przed zakończeniem kolejnych inwestycji ujawniają następne projekty, wywołujące zwykle uznanie i aplauz. Po nostalgicznej fascynacji przedwojennym modernizmem zaprojektowali wielki zespól biurowców, jako całość wątpliwy pod względem artystycznym, trochę z powodów pozaarchitektonicznych. W międzyczasie zgrabnie ominęli grząski grunt architektury mieszkaniowej, stając się autorami najwyższego (do czasu) w Polsce apartamentowca, aby za chwilę objawić się jako promotorzy ekologicznych, nasyconych technologią ekstrawaganckich biurowców. Co ważne – zawsze mówią o sobie dobrze i nigdy nie wspominają o swoich mniej udanych realizacjach. W walce o zlecenia są twardym i niebezpiecznym przeciwnikiem. Poza tym dopisuje im szczęście. Z niezbyt udanego projektu hotelu na warszawskim placu Piłsudskiego uratował ich Norman Foster, któremu w rezultacie pomagali przebrnąć przez gmatwaninę urzędowych uzgodnień dla jego biurowca. Gotowy budynek nie znalazł dużego uznania u polskiej publiczności, lecz w tym czasie architekci z JEMS już kończyli wyszukaną fasadę swego własnego biura i pokazywali kolejne ambitne plany na przyszłość.
K
— konkursy — o co grać i jak wygrywać;
Jeszcze w połowie lat dziewięćdziesiątych SARP próbował utrzymać monopol na organizację konkursów architektonicznych. W świetle dzisiejszych uregulowań prawnych zlecenie Stowarzyszeniu przygotowania konkursu wymaga prawniczej gimnastyki. Dla inwestorów publicznych przeprowadzanie konkursów wydaje się skomplikowaną procedurą, której lepiej unikać, stosując — o ile to możliwe — prostszą formę przetargu. Nową, dosyć kuriozalną formą są konkursy bez żadnych nagród, których zwycięzca otrzymuje prawo do negocjacji kontraktu. O ile wcześniej prace konkursowe współzawodniczyły ze sobą ciekawymi ideami architektonicznymi, o tyle w ostatnich latach rywalizują przede wszystkim o względy zleceniodawcy. Aby wygrać, należy z góry odrzucić zbyt śmiałe pomysły. Trzeba natomiast pilnie analizować skład komisji sądu konkursowego, aby trafić jak najdokładniej w oczekiwania zleceniodawcy, nie zaskakując go zbytnim wyrafinowaniem bądź pomysłami, które mógłby uznać za niebezpieczne dla powodzenia planowanej inwestycji. Ostatecznym krokiem ku takiemu traktowaniu konkursów stała są historia rywalizacji o projekt Świątyni Opatrzności. Po niekorzystnym dla zleceniodawcy rozstrzygnięciu tego prestiżowego konkursu zmieniono sędziów, warunki, uczestników, i przy drugim podejściu wynik nie mógł już być zaskakujący pod względem architektonicznym.
L
— Loegler Romuald — artystyczna krakowska dusza;
Człowiek-instytucja, a przede wszystkim świetny krakowski architekt. Niestrudzony promotor artystowskiej wizji architektury — gdyby mógł, kazałby swoim budynkom frunąć i one frunąć by musiały, choćby to było tyko spadanie w dół. Mimo że stwarza wrażenie, jakby chodził z głową w chmurach, doskonale orientuje się w zawiłościach technicznych swoich projektów. Niestety czasami prześladuje go klasyczny pech architekta; marny poziom wykonawstwa skomplikowanych, wymagających uwagi i precyzji projektów. Jego przepięknie rzeźbiarski i poetycki dom pogrzebowy wymagał napraw i remontów krótko po oddaniu go do użytku. Betonowe wnętrza rozbudowanej Biblioteki Jagiellońskiej otynkowano pod koniec realizacji, a ażury i podcięcia bryły zasłonięto siatką po tym, jak okazało się, że lubią w nich przesiadywać ptaki z pobliskiego parku. Poezja idealnego obrazu trwa na szczęście w publikacjach, bowiem Loegler przoduje wśród polskich architektów w wydawaniu bogato ilustrowanych książek poświęconych własnej twórczości.
M
— młodzi architekci — modernizm dla mięczaków i nadzieja na przyszłość;
Jak zwykle niepostrzeżenie, i jednocześnie nieuchronnie, nadciąga pokoleniowa wymiana architektów. Młodzi są przeważnie zapalonymi neomodernistami, pozbawionymi jednak ideowego szkieletu, jaki może dać architektoniczna teoria. Dlatego ich dzieła to zazwyczaj modernizm dla mięczaków. Niemniej na pewno warto pilnie śledzić działania talentów takich jak Marlena i Robert Konieczni, HS99, MAAS, MoonStudio; tych, którzy mają łatwość wchodzenia w zastane struktury inwestycyjne, jak Maćków, Litoborski-Marciniak, S.A.M.I., Sojka-Mąka, oraz tych, którzy się dobrze promują, jak medusa, Marek Szcześniak, Grupa 5, Centrala. Pierwsi, zanim osiągną próg średniego pokolenia, będą reprezentować Polskę na międzynarodowych wystawach i kongresach, drudzy zaś będą krążyć po rynku niczym rekiny w poszukiwaniu kolejnego dużego kontraktu, a ostatni będą zapełniać szpalty kolorowych miesięczników i kronik towarzyskich.
N
— Niemczyk Stanisław — outsider z przekonania;
Nie mając prawa jazdy, spaceruje z „Naszym Dziennikiem” pod pachą, wygłasza zaskakujące, pełne prawdy zdania na temat mijanych budynków i przestrzeni. Te zdania to tezy jego kolejnych projektów. Pracując główne na trudnym rynku zleceniodawców kościelnych, ratuje honor polskiej architektury sakralnej, akceptując przy okazji cały jej konserwatyzm. Mistrz architektury o ludzkiej skali, jak najdalszej od monumentalizmu i fanfaronady. Potrafi uczyć murarza murować, zrobić sufit podwieszany z ceglanego sklepienia i budować fantastyczne wieże, planując na ich szczytach eremy dla współczesnych pustelników. Regularnie, choć nieczęsto, zaskakuje kolejną realizacją sakralną. Niestety, jest pracującym na uboczu, w specyficznej gałęzi branży architektonicznej samotnikiem, indywidualistą. Mimo silnej osobowości twórczej nie stworzył żadnej szkoły, choćby byłych asystentów i współpracowników, a jedynie grono pełnych podziwu obserwatorów. Trudno nawet go naśladować ze względu na autentyczny artyzm i niepraktykowany już dziś sposób pracy, często bezpośrednio na budowie. Choć jest to metoda dobrze dopasowana do prostych organizacyjne i technicznie zasad budowy większości inwestycji kościelnych w Polsce, to jej konsekwentna nienowoczesność stoi w sprzeczności z ciągłą potrzebą szybkiej modernizacji kraju, także w dziedzinie architektury.
O
— Obtułowicz Wojciech — elastyczny formalista;
Ten krakowski prominentny architekt lubi, oprócz projektowania, piastować rozmaite, najlepiej wysokie urzędnicze stanowiska. Projektując, najchętniej powiela motyw wolno stojącej betonowej siatki złożonej ze słupów niosących belki, na których przewrotnie nie opiera się żaden strop. Nie jest to konsekwentny loeglerowski moduł podlegający dalszym przekształceniom, lecz elastycznie stosowana formalistyczna dekoracja, pokrywająca po równo rysowane przez niego budynki administracyjne czy mieszkalne. Jako autor pawilonu polskiego na światowej wystawa w Hanowerze miał rzadką okazję zmierzyć się z międzynarodową konkurencją architektoniczną. Architektura pawilonu wypadła dość blado, a dobiła ją fatalna, niby-ludowa aranżacja wystawy, zorganizowana przez specjalistów od reklamy. Kolejną wystawienniczą przygodą Obtułowicza będzie zbudowane naprędce Muzeum Powstania Warszawskiego. Tu także zobaczymy betonowe siatki i wystawę zorganizowaną przez specjalistów. Oby z lepszym skutkiem.
P
— prowincja — modernizacja i próba zastosowania światowych standardów;
Jeszcze kilka lat temu potencjalny architektoniczny turysta odwiedzający Polskę mógł mieć w swoim planie zobaczenie najwyżej kilku największych miast, aby zapoznać się z dorobkiem współczesnej architektury. Dziś nie powinien ominąć takich miejsc jak Lublin z realizacjami Bolesława Stelmacha, Opole, w którym warto obejrzeć realizacje małżeństwa Domiczów, Koszalin, gdzie budują Herman i Śmierzewski, nadmorski kurort Jurata, systematycznie wypełniany ekskluzywnymi apartamentowcami studia Arch-Deco. Na zakończenie mógłby nawet zajrzeć do Gorzowa Welkopolskiego. Wszędzie tam na fali ogólnej modernizacji Kraju architekci próbowali wyrwać się ze stereotypowego prowincjonalnego marazmu, narzucając swoim projektom światowe punkty odniesienia. Jeśli im się udawało, powstawała architektura ciekawsza niż w wielkich miastach, gdzie praca architekta obarczona jest coraz większą komercyjną presją.
R
— reemigracja — wciąż poszukuje szans dla siebie;
Wraz z otwarciem granic kraju ujawnili się architekci polscy — emigranci, którzy osiągnąwszy ustabilizowaną pozycję w nowych miejscach zamieszkania nie zrezygnowali z prób realizacji w kraju swej młodości. Spośród nich największy komercyjny sukces odniósł Tadeusz Spychała – wiedeńczyk z wyboru, który ostatnie dziesięciolecie swego życia poświęcił zabudowywaniu Warszawy biurowcami (sześć dużych obiektów) i hotelami (cztery – wszystkie w ścisłym centrum miasta). Projektował komercyjnie, lecz bezkompromisowo. Kiedy było trzeba, wyburzał stare, budzące sentyment obiekty. Wskazywał, jak wycisnąć największą powierzchnię użytkową z najmniejszej działki. Nadwieszał budynki nad ulicami, piął w górę ile tylko się dało. Nie zawahał się wznieść stupięćdziesięciometrowej wysokości hotelu na cienkim filarze, byle tylko inwestycja była zgodna z prawem. Jego wiedeński współpracownik, Janusz Kapuścik, miewał mniej szczęścia. Postawił wyszukany pod względem geometrii użytych materiałów bank w Katowicach i próbował działać na Wybrzeżu. Warszawę, a potem i inne miasta zawojował swoją osobowością paryżanin – Stanisław Fiszer. Jego były współpracownik Andrzej Chołdzyński założył w stolicy biuro i projektuje stacje metra. Szereg innych postaci ze świata pojawia się czasem w Polsce, zostając tu na czas potrzebny do realizacji konkretnych projektów. Do polskich korzeni chętnie przyznają się, gdy im wygodnie, także dwie wielkie gwiazdy światowej architektury – Frank Gehry i Daniel Libeskind. Ci dwaj nie zostawili nam jeszcze żadnego budynku, choć z racji ich pozycji mogłyby one być rodzajem promocji Polski w świecie. Niestety, gdy padają propozycje zaproszenia do konkretnych projektów gwiazd mogących ulec sentymentom, nieodmiennie towarzyszą im ksenofobiczne opinie o równości wszystkich architektów, i że Polacy nie gęsi..., itp.
S
— Szaroszyk Piotr — talent rozmieniony na drobne;
Kiedyś wygrał międzynarodowy konkurs na willę, którą zrealizował we Włoszech, za co zbeształ go brytyjski miesięcznik poświęcony architekturze. Niesłusznie, bo wtedy Szaroszyk był u szczytu powodzenia w kraju. Zaprojektował piękny dom na warszawskich Bielanach, planował duży cmentarz z domem pogrzebowym na przedmieściach Warszawy. Zasmakowawszy w międzynarodowych koneksjach, współpracował z wiedeńczykiem, który końcowe lata swej kariery poświęcił stolicy – Tadeuszem Spychałą, czego efektem jest hotel Sheraton. Architektura hotelu szybko się zestarzała, współpraca obu projektantów ustała. Podczas gdy inni warszawscy architekci, korzystając z dobrej koniunktury, rozbudowywali i szlifowali struktury swoich pracowni, Szaroszyk próbował działać metodą wolnego strzelca-artysty. Niestety, nie była to właściwa ścieżka rozwoju dla architekta. Prowadziła poprzez przypadkowe projekty do zaprzepaszczonych szans, jak w wypadku obudowy przejść podziemnych w samym centrum miasta, czy wątpliwego artystycznie, nostalgicznego domu własnego. O ostatnie, realizacji – trzech stłoczonych blisko siebie kilkunastopiętrowych apartamentowcach, zaprojektowanych znów w międzynarodowej, polsko-izraelskiej współpracy, lepiej w ogóle nie wspominać.
— Szymborski Wojciech, Zielonka Jacek — wieczni przegrani, pomimo swoich możliwości;
Na fali zainteresowania architekturą lat trzydziestych stworzyli swoje sztandarowe dzieło – śnieżnobiały apartamentowiec, nawiązujący nieco do architektury okrętowej. Ich następne budynki mieszkalne przyjmowane były z zainteresowaniem. Niestety nie wypaliły ich projekty komercyjnych borowców, a w konkursach wprawdzie zdobywali nagrody, tyle że nie główne. Pracując dla dużej spółdzielni mieszkaniowej, niepostrzeżenie zmierzającej ku wielkiej plajcie, ugrzęźli w projektowaniu średniej klasy mieszkaniówki o średnich budżetach. Apartamentowiec w centrum Juraty też nie wywołał spodziewanego zainteresowania. Walcząc o kontrakt na projekt Świątyni Opatrzności, w pierwszym konkursie znów tylko otarli się o pierwszą nagrodę. Dopiero po odsunięciu Budzyńskiego jako projektanta, w kolejnym, słabo obsadzonym konkursie udało im się wygrać. Ale z projektem rysowanym jakby pod dyktando zamawiającego, krytycznie ocenianym w środowisku architektów, dużo słabszym od ich pracy z pierwszego konkursu. Budowa Świątyni nawet ruszyła, lecz po kilku miesiącach stanęła z powodu szczupłości funduszy, pomimo modłów samego prymasa. Zabudowa jej okolicy też nie posuwa się w spodziewanym tempie.
T
— teoria — kto w ogóle ją uprawia i z jakim skutkiem?
— uczelnie architektoniczne — teoretycznie to one powinny ją rozwijać;
Odkąd architektura okazała się dość intratnym fachem, uczelnie przyjmują raczej pozycje szkół zawodowych, przygotowujących dość pragmatycznie do wykonywania tej profesji w Polsce. Broniąc się przed zbytnią rutyną, rozsądną opcją, realizowaną w takich wypadkach z powodzeniem w wielu krajach jest tak zwane wietrzenie uczelni. Pod tym hasłem kryje się sprowadzanie wykładowców z innych miast, krajów, środowisk dla wprowadzenia teoretycznego fermentu, napięcia sprzyjającego twórczemu podejściu do programu nauczania, wywoływaniu dyskusji i konfrontacji poglądów. Próby takie podejmowano na początku lat dziewięćdziesiątych, lecz ociężałość organizacyjna i szczupłość środków finansowych skazywały je na fiasko. Dla stworzenia sobie alternatywy w stosunku do macierzystych uczelni, studenci zaczęli "wietrzyć się" sami. Stworzyli Ogólnopolskie Stowarzyszenie Studentów Architektury (OSSA) – formalną organizację urządzającą warsztaty i spotkania w różnych miejscach Polski, dla wymiany idei projektowych i kontaktów towarzyskich. Organizatorzy Ossy potrafią zachęcić czołowych krajowych (i nie tylko) architektów do przejechania na drugi koniec Polski dla poprowadzenia warsztatów czy wykładu. Są niezależni, ideowi, potrafią się zorganizować i wprowadzić w czyn myśl klasyka dysydentyzmu: zamiast palić komitety zakładajcie własne. Należy zaciskać kciuki, aby ta idea nie upadła.
W
— Warszawa — magnes dla szukających kariery, koszmar dla reszty kraju;
W stolicy jak w soczewce ogniskują się najważniejsze zmiany przestrzeni miejskich ostatnich lat. Następuje nieuchronna intensyfikacja i komercjalizacja zabudowy. Centrum wypełnia się wysokościowymi budynkami. Zewnętrzne osiedla mieszkaniowe rozrastają się nadal do gargantuicznych rozmiarów. Ekstensywna jednorodzinna zabudowa rozlewa się w niekontrolowany sposób na obrzeżach miasta. Wielkie centra handlowe obsadzają wszystkie drogi wylotowe i zaczynają atakować śródmieście. Rozwój jest szybki, ale nadal głównie terenochłonny. Wzrost sprawia wrażenie kompletnie niekontrolowanego, każdy kolejny dom stoi frontem jakby w inną stronę. Warszawa, tak krytykowana (może słusznie) przez resztę kraju staje się paradoksalnie wzorcem dla innych miast. Kraków, Poznań, Trójmiasto z kilkuletnim opóźnieniem popełniają te same błędy? Budują wieżowce, pozwalają na rozlewanie się przedmieść, utaczają się hipermarketami. Koszmar czy najprostsza droga modernizacji?
X
— XX wiek — jak spojrzeć na bliską przeszłość bez emocji;
W połowie lat dziewięćdziesiątych powróciła moda na architekturę lat trzydziestych dwudziestego wieku. Powstało kilka niezłych, nieco nostalgicznych realizacji zapowiadających nieśmiało triumfalne nadejście architektury neomodernistycznej. Z historyczną architekturą późniejszych okresów jest już dużo większy kłopot. Aby nie przeczyć faktom, trzeba dziś zaakceptować pomnik socrealizmu — Pałac Kultury — jako architektoniczny symbol Warszawy. Ale uznać, że Nowa Huta jest niezłym wzorcem dwudziestowiecznego miasta, mógł tylko na tych łamach brytyjski krytyk architektury. Im bliżej współczesności, tym trudniej. Odkurzone wirtualnie katowickie, śródmiejskie budynki z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, niedawno prezentowane zawróciły w głowie młodszemu pokoleniu architektów modnym, młodzieżowym wyglądem. Zapytany o nie młody architekt z Londynu z przekąsem stwierdził, że w jego kraju bez ceregieli rozebrano by je do żelbetowych konstrukcji i poubierano w nowe fasady i kształty. Wciąż królują emocje, gdy budynki projektował nasz nauczyciel architektury, wujek, dziadek. Pojawiło się kilka monograficznych książek o polskich dwudziestowiecznych architektach. W mniejszym stopniu dotyczą one przeważających w poprzednim stuleciu prądów i architektonicznych idei, wiatru historii zmiatającego do szufladek postępowości, nowoczesności czy wstecznictwa, skupiając się raczej na indywidualnych losach osobowości, które pozostawiły po sobie serie ciekawych budynków czy projektów. To Koszczyc-Witkiewicz, Wojtyczko, Gawlik, wrocławski socrealizm, Gruszczyński, Hansen i Sołtan budzą dziś zainteresowanie kuratorów od historii architektury.
Y
— Yahoo.com %polska architektura współczesna%
Pod tym hasłem w internecie wpisanym w obcych językach trafić można na strony kulturalne polskich ambasad, gdzie przed kilkoma laty zamieszczono przeglądowe artykuły o sytuacji współczesnej architektury w Polsce, wraz z podaniem nazw kluczowych budynków i nazwisk architektów. Te opisy, trochę już zdezaktualizowane, pozwalają na poszukiwanie stron internetowych konkretnych pracowni. Na tym jednak koniec, dalej barierę stanowi język i brak kolejnych odnośników. Architektoniczne portale internetowe w Polsce są bardzo skromne i jakby skierowane tylko do krajowych odbiorców. To duża promocyjna luka, bo nie szukając długo, poprzez portal czeski internauta posługujący się językiem angielskim może uzyskać łatwy dostęp do witryn wszystkich najciekawszych tamtejszych biur. A przecież w wydanym ostatnio monumentalnym The Phadon Atlas of Contemporary World Architecture Polska reprezentowana jest skromnie, ale dość interesująco. Siła kulturowego snobizmu Europejczyków jest u nas stanowczo niedoceniana, choć obce kraje równie dobrze poznaje się, zwiedzając, zamiast historycznych, budynki współczesne.
Z
— Zubel Henryk, Duda Andrzej — wyczerpana energia twórcza czy wyobcowanie z rzeczywistości?
Zaszokowali wszystkich, gdy jako ustabilizowani czterdziestolatkowie wybrali się na studia podyplomowe do renomowanej holenderskiej szkoły architektury. Wrócili stamtąd odmłodzeni, pełni energii i dość szybko postawili kilka przekonujących wyrafinowaną prostotą budynków administracyjnych. Ich sława zdążyła już rozejść się po całej Polsce, gdy nagle spółka przestała produkować nowe budynki. Wygrali kilka konkursów i nawiązali świetny kontakt ze studiującą architekturę młodzieżą. Niestety, tak świetnych kontaktów nie nawiązali z potencjalnymi zleceniodawcami. Tłumaczenie, że inspiracją współczesnej architektury mogą być przerażające, anonimowe poprzemysłowe instalacje, całostronicowe cytowanie pism Le Corbusiera i powoływane się na holenderskie autorytety architektoniczne, na pewno łatwo trafia do głów młodych adeptów sztuki architektury, ale niemożliwe jest do zrozumienia dla tych, którzy decydują o inwestycjach w Polsce. Okazuje się, że w zmieniającej się szybko rzeczywistości oprócz kursów rozwijających energię twórczą nie należy także zaniedbywać kursów marketingu.
Grzegorz Stiasny, architekt (dyplom WA PW 1992), krytyk architektury, z redakcją „Architektury-murator” współpracuje od początku jej istnienia — w numerze 1/1994 został opublikowany jego pierwszy tekst Bank w Szczecinie. Od 2000 roku wykładowca WA PW, od 1995 roku partner w Are Stiasny Wacławek.