Kim będzie architekt za 20 lat?

i

Autor: Archiwum Architektury Ilustracja: Jan Bajtlik

Kim będzie architekt za 20 lat?

2014-09-22 13:12

Wiele wskazuje na to, że zawód architekta nie przetrwa w obecnej formie. Udział przedstawicieli tej profesji w tworzeniu przestrzeni będzie się zmniejszał. Ich rolę przejmą konsorcja finansowo-wykonawcze. Jednak, jak twierdzą autorzy raportu RIBA, szans dla architektów nigdy nie było więcej. Muszą tylko postawić na elastyczność. Robią tak już młode biura, także w Polsce. Ich odpowiedzią na bezwzględność neoliberalnego systemu stają się działania w małej skali i społecznikowskie idee

Bogaty i cyniczny – taki jest portret architekta w nowym polskim filmie Hardkor disko Krzysztofa Skoniecznego. Kiedyś architektura to była sztuka, dziś to już tylko kasa – zwierza się bohater, a kilka scen później zostaje brutalnie zamordowany. Młody reżyser nie ma dla niego litości, widz nie odczuwa straty. Od czasów, gdy architekci na ekranach kin samotnie walczyli po nocach z całym złem tego świata jak Charles Bronson w Życzeniu śmierci upłynęło dokładnie czterdzieści lat. Dość, by zbić fortunę, zgubić etos i zamienić w... drugoplanową postać. A jak będzie w przyszłości? Może śmierć cynika z Hardkor disko to paradoksalnie dobra wróżba. Wiele bowiem wskazuje na to, że zawód architekta nie przetrwa w obecnej formie.

Krajobraz po kryzysie Chcesz mieć pracę? Idź na studia, ale nie wybieraj architektury – pisał nie tak dawno „New York Times”, przestrzegając studentów przed łączeniem swej przyszłości z tą dziedziną. Ostatnie lata nie skłaniały architektów do optymizmu. W Polsce w ciągu kilku lat zmalała grupa przedstawicieli tego zawodu zadowolonych z pozycji swojego biura na rynku. W 2010 roku było ich 56%, a w 2013 już tylko 23%. W ostatnim badaniu z marca tego roku odnotowano jednak pewien wzrost zadowolenia – teraz odsetek ten wynosi 42% (źródło: BCMM – niezależny instytut badań marketingowych, działający od 1995 roku). W europejskim sondażu zorganizowanym przez Radę Architektów Europy (ACE-CAE) w sierpniu 2013 roku aż 66% respondentów uznawało sytuację w branży za złą lub bardzo złą. Obecnie ogólnoeuropejskie nastroje, podobnie jak te w Polsce, trochę się poprawiły. Najnowsze badanie ACE-CAE ze stycznia 2014 roku pokazuje, że udział pesymistów zmalał do 54%. Z kolei z 1% do 9% wzrosła liczba respondentów, którzy uważają, że sytuacja jest bardzo dobra. Gdy pytać o przyszłość, przeważają ci, zdaniem których należy się spodziewać względnej stabilizacji (44%), braku dalszych cięć zatrudnienia (62%). Jedna trzecia wszystkich badanych przewiduje natomiast dalsze, znaczne lub częściowe, pogorszenie na rynku. Z kolei 24% oczekuje poprawy i rosnącej liczby zleceń. Wygląda na to, że architekci powoli otrząsają się po kryzysie, choć w zależności od kraju oceny różnią się zasadniczo, a granica przebiega z grubsza rzecz biorąc na linii północ-południe. W Skandynawii duży odsetek stanowią skrajni optymiści, na przykład w Norwegii jest ich 100% (odpowiedzi: sytuacja ekonomiczna w branży jest dobra lub bardzo dobra), w Szwecji to ponad 50%, w Luksemburgu ok. 30%. Ale już w Holandii nie ma ich wcale. Również kraje południowe, nie tylko Grecja, Portugalia i Hiszpania najmocniej uderzone przez kryzys, ale także Francja i Węgry, skłaniają się zdecydowanie ku pesymizmowi. Od 80% do 100% respondentów z tych państw uważa, że sytuacja ekonomiczna w branży jest zła lub bardzo zła (w badaniu kolejny rok z rzędu nie pojawiła się Polska ze względu na niereprezentatywną liczbę uczestników).

Barometry niepokoju Badanie ACE-CAE dobrze się sprawdza w roli barometru mierzącego poziom niepokoju w świecie, w którym w błyskawicznym tempie przewartościowaniu ulega rola architekta i zmienia się cały społeczno-ekonomiczny kontekst jego pracy. Kryzys ekonomiczny jest tu tylko katalizatorem przemian. O ich kształt pytam Pedro Gadanho, kuratora działu architektury w nowojorskiej MoMA. – W przyszłości architekci w coraz większym stopniu będą tworzyć przestrzeń za pośrednictwem wielkich, globalnych firm consultingowych – przewiduje Gadanho. – W Nowym Jorku już teraz przeważająca część budynków jest projektowana przez korporacje. Oznacza to, że przestrzeń zabudowana stanie się bardziej homogeniczna, będzie w niej coraz mniej miejsca na obiekty unikalne w tym sensie, jaki kiedyś łączyliśmy z narodzinami systemu gwiazdorskiego w architekturze. Jakość architektury, rozumiana jako spełnianie podstawowych technicznych standardów, niekoniecznie musi się obniżyć, natomiast kreatywne podejście do projektowania w środowisku znormalizowanym i wysoce uregulowanym z całą pewnością będzie zdarzać się rzadziej. Jeśli sytuację w południowej Europie uznamy za rodzaj awangardy na opak – analizuje Gadanho – największym wyzwaniem dla architektów w przyszłości będzie po prostu... znalezienie pracy. W tym sensie wielu z nich czeka stresujący proces adaptacji do nowych warunków. I dla wielu nie będą one w żadnym stopniu przypominały tradycyjnie rozumianej praktyki architektonicznej .

Wyzwania czy zagrożenia Słowa kuratora MoMA znajdują potwierdzenie w tym, co mówią i piszą praktycy. Za 10 lat prawdopodobnie nie będziemy już nazywać się pracownią architektoniczną, będziemy czymś zupełnie innym – mówi jeden z anonimowych respondentów badania przeprowadzonego dwa lata temu przez Królewski Instytut Architektów Brytyjskich (RIBA), poświęconego przyszłości branży w Wielkiej Brytanii. Do udziału w nim zaproszono nie tylko architektów, zarówno z dużych (zatrudniających ponad 400 osób), jak i małych pracowni (jednoosobowych) oraz studentów architektury, ale również ich potencjalnych klientów, wykonawców, inżynierów, deweloperów oraz agencje doradcze, a więc wszystkie strony zaangażowane w proces kształtowania przestrzeni zabudowanej, strony nierzadko skoncentrowane na przeciwstawnych wartościach. W sumie 42 osoby, co jest zupełnie wystarczającą próbą jak na badanie jakościowe. Raport z tego badania zatytułowano The Future for Architects? ze znaczącym znakiem zapytania na końcu. Choć autorzy świadomi byli negatywnego wpływu sytuacji ekonomicznej na respondentów i starali się formułować prognozy w kategoriach wyzwań, a nie zagrożeń, po przeczytaniu całości jedno jest jasne: nic już nie będzie takie jak dawniej.

Kolejność dziobania – Architekt nie jest już demiurgiem czy twórcą. Dawno odebrano mu narzędzia tworzenia. Przestał być dobrym doradcą – powiernikiem interesu klienta. Klient ma innych doradców. W Polsce nie jest już to zawód godzien zaufania. Dzieje się to niemal równolegle z ogłoszeniem go ustawowo zawodem zaufania publicznego. O tym kim jest dziś architekt, wiele nam powie WIKIPEDIA. Proszę tam zajrzeć. Architekt to członek Izby Architektów – ironizuje Jerzy Szczepanik-Dzikowski z biura JEMS Architekci. Przed pięćdziesięciu laty Frank Lloyd Wright sugerował swojej klientce, że skoro dach jej przecieka, powinna pod dziurę podstawić miskę. Architekt ten wzniósł arogancję do poziomu artystycznego credo, które przybrało nawet postać zgrabnego bon motu: Bardzo wcześnie w życiu musiałem wybierać między uczciwą arogancją i obłudną pokorą. Wybrałem to pierwsze i nie widzę powodów, by to zmieniać . O takiej postawie współcześni architekci mogą tylko pomarzyć. Nawet jeżeli w głębi ducha są przekonani o swej ewolucyjnej wyższości nad innymi przedstawicielami rodzaju ludzkiego, mogą to podkreślać najwyżej mową ciała. Na wystawie Chronocaos zorganizowanej podczas weneckiego Biennale w 2010 roku przez biuro Rema Koolhaasa – OMA, zmianę tę zilustrowano następująco: zebrano okładki „TIME’a”, na które przed laty trafili architekci i planiści tacy jak Frank Lloyd Wright, Buckminster Fuller, Le Corbusier, Eero Saarinen, a nawet teoretycy, jak Lewis Mumford. Komentarz OMA brzmiał: Powstanie wolnego rynku oznaczało koniec dla architektów jako wiarygodnych postaci życia publicznego. Ostatnim architektem, jaki pojawił się na okładce, był Philip Johnson w 1979 roku. Stararchitekci zaakceptowali ten faustowski układ, w którym stają się bardziej prominentni, lecz ich rola jest mniej znacząca . Przeważająca większość, bo aż 81% pracowni architektonicznych w Europie to firmy jedno- lub dwuosobowe (według szacunków ACE-CAE z 2012 roku), które nie aspirując do eksponowanej pozycji, nie mają szans na podobny zakład z Mefistofelesem. Chyba że wcieli się w niego Generalny Wykonawca. Raport RIBA nie pozostawia złudzeń, że w tzw. „hierarchii dziobania” architekci spadają i będą spadać coraz niżej. Zamiast dziobać innych (jak Frank Lloyd Wright), coraz częściej sami będą dziobani (przez project managerów, konstruktorów, specjalistów od konsultacji społecznych, lobbystów, wykonawców).

Mniejszy kontakt z inwestorem Podczas wystąpienia Trends in the Profession zorganizowanego przez amerykańską AIA w grudniu 2013 roku Ray Kogan, szef Kogan&Co, firmy specjalizującej się w doradztwie strategicznym dla branży budowlanej i architektonicznej, podał, że w ciągu ostatnich 5 lat w Stanach Zjednoczonych liczba biur wielobranżowych operujących na amerykańskim rynku wzrosła dwukrotnie – z 18% do 36% – i trend ten będzie się nasilał. Ich dominacja oraz konkurencja międzynarodowa i globalizacja sprawią, że coraz rzadszy będzie bezpośredni kontakt architekta z inwestorem. Tendencję tę widać chociażby w rosnącej popularności metody Zaprojektuj i wybuduj ( Design and Build ), wprowadzanej również przez polski samorząd, w ramach której działalność architekta jest podporządkowana wykonawcy, który startuje w przetargu organizowanym przez gminę i potem dobiera sobie projektantów. – Coraz więcej firm czysto architektonicznych będzie wchłanianych przez firmy deweloperskie lub wielobranżowe międzynarodowe konsorcja nie kierowane przez architektów, tylko na przykład przez branżowców, project managerów, finansistów, audytorów, itp. – przewiduje architekt Piotr Chłapowski, współwłaściciel biura PCKO w Wielkiej Brytanii. Już teraz w przypadku tzw. projektów zintegrowanych, dominują wielkie konsorcja finansowo-wykonawcze, a biura architektoniczne są tylko jednym z wielu podwykonawców, niemających praktycznie bezpośredniego dostępu do klienta. Do tego dochodzi fragmentacja projektów, polegająca na tym, że każda faza jest przedmiotem przetargu. W konsekwencji, jak zaznacza Chłapowski, za projekt lub/i budynek mogą być odpowiedzialne nawet dwa, trzy różne biura architektoniczne. W Wielkiej Brytanii istnieje zawód chartered surveyor. To człowiek z wykształceniem projektowo-budowlanym, ale bez etosu architektonicznego. On też stanowi konkurencję w projektowaniu obiektów zwłaszcza tam, gdzie inwestor nie jest zainteresowany jakością architektury tylko użytecznością i kosztem. Architekci bywają postrzegani przez niektórych inwestorów-deweloperów jako niepotrzebni i drodzy, wręcz jako przeszkoda, której nie sposób ominąć tam, gdzie na przykład takie jest wymaganie jednostki samorządowej, czyli właściciela terenu. – Oczywiście stopień zaawansowania tych procesów zależy od kraju. Głównie zjawiska takie mają miejsce w krajach anglosaskich o neoliberalnej filozofii rynkowej. Najmniej są zaawansowane w krajach takich jak Holandia i kraje skandynawskie, gdzie ogólnie jest znacznie większa i mądrzejsza kontrola społeczna procesów inwestycyjnych – przekonuje Chłapowski.

Branża lifestylowa? Podobne obserwacje ma Piotr Kuczia, prowadzący pracownię w Osnabrück. – Spoglądając na rozwój sytuacji w Niemczech, które jako przodująca gospodarka światowa uchodzą za kolebkę trendów, z ciężkim sercem muszę potwierdzić, że już dziś maleje wpływ architektów na przestrzeń zabudowaną i tendencja ta prawdopodobnie jeszcze będzie się pogłębiać – przyznaje. – Nie obawiam się, że w niedalekiej przyszłości ktoś nam odbierze prymat w kreowaniu architektury. Będziemy tylko coraz mniej ważnym ogniwem w całym procesie. Przestaniemy być mistrzami trzymającymi wszystkie nici w rękach. Nasz głos będzie jednym z wielu w drodze do realizacji inwestycji – zaznacza. Jerzy Szczepanik-Dzikowski, wspólnik w JEMS Architekci, zwraca uwagę na rolę pieniądza jako wyznacznika wartości. – Dążenie do kontroli, a przede wszystkim redukcji kosztów wprzęga w proces projektowania dziesiątki nieprzygotowanych zawodowo osób, a nowoczesne oprogramowanie komputerowe daje im do rąk potężne narzędzie unicestwiania architektonicznej jakości, która rodzi się z idei dla nich niepojmowalnej. Tu, w ignorowaniu idei i zrodzonych z nich wartości, tkwi istota ograniczenia roli i dramatu naszego zawodu – konkluduje. O malejącej kontroli wspominają nawet ci, którzy pracują dla najbardziej prestiżowych pracowni świata. – Staliśmy się biernym zawodem, „designerami”, architektura zamienia się w branżę lifestylową – zauważa Charles Walker z Zaha Hadid Architects.

Dyrektorzy artystyczni Prace projektowe coraz częściej prowadzą dziś sami wykonawcy, przeczytamy w raporcie RIBA The Future for Architects . W przyszłości działalność architekta może sprowadzać się więc do technicznego w istocie zadania, polegającego na połączeniu w całość elementów zaprojektowanych przez kogo innego. Architekci w Polsce dawno przejęli rolę project managera i zajmują się koordynowaniem branż. Szefowie dużych firm projektowaniu poświęcają pół godziny dziennie, a później zamieniają się w windykatorów, komiwojażerów i telefonistki , jak to ujął Andrzej Bulanda podczas debaty w ramach piątej edycji Warszawy w Budowie , festiwalu architektonicznego organizowanego co roku przez stołeczne Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Za kilkanaście lat rola architekta mogłaby polegać już tylko na koordynacji i zarządzaniu projektem 029 lub na wyspecjalizowanym doradztwie strategicznym. – Ten trend już się zaznaczył, gdy architekci tej miary co Jean Nouvel zamienili się w „dyrektorów artystycznych” swoich własnych firm . Te zaś w międzyczasie przekształcono na podobieństwo korporacji w wysokoefektywne maszyny produkcyjne – ocenia Gadanho.

Korporegulacje i płytki racjonalizm Problem nie sprowadza się jednak tylko do tego, że przy rosnącej specjalizacji, zakres działania architekta i jego decyzyjność dalej będą się zmniejszać na rzecz specjalistów innych zawodów: konstruktorów, inżynierów fasad, oświetlenia, instalatorów; że decyzje będą zapadać w zespołach nie mających całościowej wizji, a architekt nie uczestnicząc w pracach konstrukcyjnych, nie będzie miał nadzoru autorskiego. Nie chodzi tylko o to, że ktoś inny, potencjalnie niewykształcony lub niewrażliwy, będzie podejmował kluczowe decyzje, odbierając architektowi chleb i dobre samopoczucie. Zasadnicze znaczenie mają również kryteria, według których decyzje te będą podejmowane. – Tym, co nas zabija i niszczy, jest płytki racjonalizm, który wyrugował z praktyki architektonicznej duchowość rozumianą jako wszelkie wartości nie dające się sprowadzić do liczb – podkreśla Szczepanik-Dzikowski. – Architekt stał się kimś, kto dba o to, by było ciepło i nie kapało na głowę. Tak się buduje obory dla bydła – nie przebiera w słowach architekt, przytaczając Saint-Exupery’ego i jego rozprawę Twierdza. Zdaniem Szczepanika-Dzikowskiego, we współczesnej architekturze rządzi strategia minimalizacji ryzyka i optymalizacji, która wszystko sprowadza do policzalnych miar (na przykład takich jak czas realizacji czy – ostatnio skrytykowane w raporcie NIK – rozstrzygające w inwestycjach publicznych kryterium najniższej ceny). Stosowanie kryteriów finansowych pozwala łatwo rozstrzygać o racjach i dlatego jest użyteczne w podejmowaniu decyzji. – Coraz trudniej sobie dziś wyobrazić, że ktoś zaprojektuje budynek aż po klamki i balustrady. Korzystamy z gotowych produktów, obracamy pakietami. Jeśli chcę zrobić drzwi 7-metrowej wysokości, nie znajdę atestu na zawiasy. O charakterze architektury coraz częściej decydują atesty i certyfikaty, na które architekci nie mają wpływu. I trend ten będzie się nasilał. Tracimy z oczu jakość architekturydodaje Szczepanik-Dzikowski. Pole manewru w przyszłości ograniczy także coraz silniejsza obecność kultury korporacyjnej, która wypracowuje specyficzny architektoniczny dress code . Klienci korporacyjni już dziś narzucają architektowi szczegółowe rozwiązania dotyczące nie tylko funkcji, ale także stylu oraz materiałów użytych w budynku. – Ten „branding” oraz „design guides” zmniejszają dramatycznie margines dla twórczych poszukiwań. W przyszłości umiejętności takie jak zdolność syntezy, kreatywne rozwiązywanie problemów, elastyczne przechodzenie od wielkiej skali do najdrobniejszego szczegółu, kreatywne podważanie przyjętych zasad, dbanie o estetykę czy piękno, mogą nawet u wielu zaniknąć. Już dziś są niedoceniane, a czasami wręcz przeszkadzają w korporacyjnej filozofii i czysto menedżerskiej kulturze projektowania – diagnozuje Chłapowski. – W mojej praktyce zdarza się, że poszukujemy własnych standardów i zazwyczaj zmierza to do modelu „dopuszczenia jednostkowego” – mówi Marcin Mostafa, szef młodej warszawskiej pracowni WWAA i prezes warszawskiego oddziału SARP. Budynek mieszkalny Rebel One na stołecznej Pradze (prezentacja „A-m” 1/2014), którego jest współautorem ma nietypową elewację. W kolejnej inwestycji CamionCross Mostafa wraz z zespołem zaprojektował niestandardowe balkony wyposażone w autorski system mebli zintegrowany z barierkami, przeznaczony na uprawy domowe, karmniki dla ptaków, leżaki, itp. Propozycje te nie wpisują się w schemat gotowych rozwiązań, więc wciąż ważą się ich losy.

Terms&conditions Jednym z elementów racjonalistycznego redukcjonizmu we współczesnej architekturze są rosnące w geometrycznym tempie regulacje prawne dotyczące standardów budowlanych, infrastruktury technicznej, bezpieczeństwa budynków, wymagania w zakresie energooszczędności, itd. Pierwsze ustawy prawa budowlanego w Polsce wprowadzone w 1928 roku liczyły 40 stron, dziś sama lista uchwał i rozporządzeń, zmieniających istniejące przepisy w zakresie prawa budowlanego i wprowadzających nowe, ma w Internetowym Systemie Aktów Prawnych ponad 450 pozycji. Organizacje zawodowe architektów są odsuwane od prac legislacyjnych, a wśród autorów zapisów prawnych brak jest praktykujących architektów, co podkreślał Marcin Sadowski z JEMS Architekci podczas wspomnianej debaty na festiwalu Warszawa w budowie. Kiedyś projekt to było kilka rysunków, dziś, jak mówią architekci, dokumentację średnich rozmiarów biurowca trzeba wozić samochodem półciężarowym, bo w osobowym się nie pomieści. Wymagania konkursowe to setki stron tekstu. Na budowie jest więcej prawników niż budowlańców. – Uchybienie formalne jest czymś tragicznym i drogim dla architekta. Oceny formalno-prawne zaczynają być osobną dyscypliną. Obserwuję amerykanizację działań pod tym względem: po stronie inwestora prawnik zaczyna być co najmniej tak istotny jak architekt – podkreśla Włodzimierz Mucha z Bulanda i Mucha Architekci. – Pojedynczy architekt zaczyna mieć trudności z opanowaniem wymaganej, rozległej wiedzy i z samodzielnym spełnieniem tych wszystkich wymogów, nawet w przypadku najprostszych obiektów – podkreśla Piotr Kuczia. Problem polega nie tylko na ilości przepisów, ale również na tym, że istnieje filozoficzna sprzeczność między postępowaniem administracyjnym, a procesem projektowania, na co zwraca uwagę Wojciech Gwizdak, prezes kieleckiego SARP-u i wiceprezes Świętokrzyskiej Okręgowej Izby Architektów.- To pierwsze jest liniowe, wymaga by na początku drogi dobrze znać już efekt końcowy. Gdy decyzja administracyjna jest podjęta, to klamka zapadła, jej zmiana jest problematyczna i niewskazana. Natomiast projektowanie ma charakter iteracyjny i polega na wielokrotnym przechodzeniu od ogółu do szczegółu, niekiedy kwestionowaniu przyjętych już założeń aż do uzyskania spójności i oczekiwanego efektu. To filozofie nie do pogodzenia. Niestety, coraz częściej wygrywa ta pierwsza ze szkodą dla projektowania – stwierdza. – Nikt nie czyta całej dokumentacji – mówi mi jeden z architektów. Ile nas zatem dzieli od momentu, gdy zacznie ona funkcjonować trochę tak jak terms&conditions , które na ślepo podpisuje się w usługach internetowych? Brytyjski komik Eddie Izzard żartował, że gdyby w terms&conditions zaproponowano nam, żebyśmy sprzedali swoje cztery litery Chińczykom, zgodzilibyśmy się na to bez wahania. Mała poczytność dokumentacji jest odwrotnie proporcjonalna do jej siły rażenia. Spełnienie wszystkich wymogów wiąże się z coraz większym nakładem pracy, koniecznością dodatkowych spotkań, wzrostem kosztów zatrudnienia, ochrony pracownika, zdobywaniem specjalistycznej wiedzy, a także w konsekwencji z dodatkowymi świadczeniami projektowymi, za które nikt nie płaci. – Prowadzi do stopniowej korozji podstaw ekonomicznych zawodu – ocenia Chłapowski. Niemiecka izba architektów (BAK) znowelizowała z tego powodu w zeszłym roku swój regulamin honorariów architektów i inżynierów budownictwa (HOAI), który przewiduje ok. 20% wzrost wynagrodzeń projektantów. Zrobiła to jako jedyna w Europie. – Architekci w Niemczech od dziesiątek lat pracują według utartych reguł. Regulamin wynagrodzeń HOAI precyzyjnie regulował dotychczas zakresy świadczeń i przysługujące za nie honoraria. Obecnie zaczyna się to wszystko komplikować, gdyż w szybkim tempie rosną dodatkowe wymagania projektowe, które architekci zmuszeni są spełniać i oferować – komentuje Piotr Kuczia. – Trzeba mieć ogromną wytrwałość lub, jak w przypadku biur architektów-gwiazd, dysponować rzeszą najzdolniejszych młodych architektów, pracujących za bezcen, aby się w tym nie zatracić, nie poddać się kosztem twórczej inwencji. Architekt coraz mniej będzie twórcą, w coraz większym stopniu za to będzie się stawał zarządcą kompromisów – dodaje. Być może właśnie funkcjonowanie na co dzień w przeregulowanym prawnie środowisku sprawia, że większość polskich architektów, z którymi rozmawiałam, nie postrzega negatywnie rządowych planów ułatwienia dostępu do zawodu, wierzy, że na wolnym rynku wygrają dobre projekty. – My próbowaliśmy projektować, zanim zdobyliśmy uprawnienia. Nie miałem ich jeszcze, gdy pracowaliśmy nad Pawilonem EXPO w Szanghaju i Służewskim Domem Kultury, a oba te budynki wygrały w konkursach. Udało się dzięki opiece Wojtka Kakowskiego – przekonuje Marcin Mostafa z biura WWAA.

Dinozaury i chińskie tygrysy Z raportu RIBA The Future for Architects? sprzed dwóch lat wynika, że na rynku pozostanie miejsce dla unikalnych projektów, pod warunkiem jednak, że ich dostarczycielami będą gwiazdy. Ale nawet one nie będą świecić najmocniej. Przyjrzyjmy się uważniej prognozom brytyjskiego instytutu – przyszłej topografii rynku. Które pracownie mają szansę na nim pozostać w 2025 roku, które rynek ten będzie rozpieszczał, a które będą walczyć o przetrwanie lub znikną? Zacznijmy od tych ostatnich. Do grona potencjalnych dinozaurów zagrożonych wyginięciem RIBA zalicza małe, butikowe pracownie miejskie stawiające na nowatorskie pomysły (odpowiedniki stararchitektów, tylko w miniskali, niezdolne do ponoszenia ryzyka finansowego oraz inwestowania w IT) oraz średniej wielkości pracownie bez określonego profilu nastawione przede wszystkim na projekty architektoniczne. Głównym rynkowym grzechem tych ostatnich jest słabsza znajomość języka finansów, niechęć do ponoszenia ryzyka oraz przywiązywanie większej wagi do jakości projektu/architektury niż do kosztów/sprawnej realizacji. Nie utrzymają się z małych zleceń, jak pracownie jednoosobowe, ale też nie mają możliwości konkurować z gigantami. Swoją pozycję mogą zachować: stararchitekci zapewniający projekty przykuwające uwagę i budujące klientowi markę, małe lokalne pracownie pracujące z miejscowymi wykonawcami dla prywatnych klientów, pracownie regionalne stawiające na tradycyjne, pragmatyczne budownictwo za niską cenę oraz pracownie specjalizujące się w wąskim, niszowym zakresie usług. Największe możliwości rozwoju według RIBA będą mieć: pracownie angażujące się na rynkach wschodzących, wykonawcy, projektanci nastawieni na model BOOT, czyli Build-Own-Operate- Transfer , w którym agencje rządowe lub inwestorzy prywatni podpisują kontrakt na budowę jakiegoś obiektu, dając oferentowi możliwość użytkowania go i zarabiania na nim przez pewien czas po wybudowaniu, wielkie multidyscyplinarne agencje doradcze zatrudniające międzynarodowy zespół, wchłaniające mniejsze firmy i rozprzestrzenione globalnie, oraz nowe na rynku, elastyczne i młode, bo rekrutujące się wśród absolwentów agencje kreatywne zorientowane nie tylko na architekturę, ale i na szeroko rozumiany dizajn.

Strategie Czy raport RIBA pesymistyczny w wymowie jest głównie dla architektów-martyrologów, którzy nie chcą się pogodzić z nieuchronną zmianą? Autorzy jednoznacznie podkreślają, że chociaż nie wiadomo, czy za 25 lat wciąż będzie istniała architektura jako odrębny zawód, to szans dla architektów nigdy nie było więcej . Pod warunkiem, że postawią na elastyczność. – Orientacja przestrzenna czy specyficzny rodzaj inteligencji nastawionej na projekt, który architekci wykształcili w sobie w ubiegłym stuleciu, to wartościowe umiejętności. Można dla nich znaleźć zastosowanie w innych niż architektura dziedzinach: polityce, zarządzaniu, planowaniu rozwoju regionalnego, handlu, reklamie i kto wie, gdzie jeszcze. Konsultacje to dla przedstawicieli branży architektonicznej jeden z potencjalnych sposobów na przetrwanie – komentuje Gadanho. Uważa on, że w częściach świata, w których populacje się kurczą, głównym polem działań projektowych dla architektów stanie się taktyka recyklingowania i przebudowywania istniejącego środowiska, a nie tworzenie nowych budynków. Niewykluczone jest też, że ostatnią dziedziną w architekturze, która będzie umożliwiała eksperymenty i dawała swobodę twórczą, mimo poważnych ograniczeń budżetowych, będzie architektura humanitarna. Osiągnięcia na tym polu już dziś są imponujące, a ich nowatorski charakter przejawia się zarówno w dziedzinie konstrukcji i materiałów (na przykład schronienia Shigeru Bana – tegorocznego laureata Nagrody Pritzkera – dla ofiar trzęsień ziemi w jego rodzimej Japonii, czy dla uchodźców w Rwandzie, budowane są z tektury), jak i w sferze inżynierii społecznej, prowadzonej subtelnie i w mikroskali (przykładów dostarcza choćby działalność Alejandro Araveny z Elemental – jego projekty domów socjalnych w Ameryce Łacińskiej są nie tylko bardzo tanie, bo kosztują ok. 7500 dolarów każdy, ale przede wszystkim pozwalają mieszkańcom zachować dotychczasowy adres, czyli zajmowane nielegalnie działki w miastach, a także wpływają na nich motywująco, zachęcając do powiększania na własny koszt otrzymanych siedzib, a więc również dbania o nie, by nie zamieniły się ponownie w slumsy). Mała skala, wielka zmiana – tak wygląda credo zaangażowanych społecznie architektów i taki też był tytuł znakomitej wystawy, jaką temu zagadnieniu poświęciła kilka lat temu MoMA, pokazując między innymi realizacje Diébédo Francisa Kéré w Burkina Faso, Anny Heringer i Eike Roswag w Bangladeszu czy Jo Noero i Heinricha Wolffa w Południowej Afryce, dowodzące, że wpływ architekta na jakość życia i przestrzeń zabudowaną wciąż w wielu miejscach na świecie jest nie do przecenienia.

BIM Jednym z ważnych czynników, sprzyjających w przyszłości sukcesowi na rynku, jest inwestowanie w kosztowną platformę BIM (Building Information Modelling), która zawiera wszystkie informacje dotyczące własności fizycznych i funkcjonalnych budynku oraz pozwala na jego cyfrowe modelowanie w 3D przy użyciu oprogramowania wspomagającego projektowanie. Przez klientów coraz częściej będzie ona traktowana jako dowód na to, że pracownia nie boi się ryzyka, jest gotowa wziąć na siebie odpowiedzialność. To właśnie awersja do ryzyka może być powodem odwracania się inwestorów od tradycyjnych pracowni architektonicznych na korzyść wielkich koncernów, działających globalnie i zwiększających szansę na sukces inwestycji. Korzystanie z platformy BIM, łatwiejsze dla młodych architektów, stwarza również sytuację, w której partnerzy prowadzący duże firmy, przeważnie należący do starszego pokolenia, nie mają tych samych kompetencji, co podlegli im pracownicy. Inne konsekwencje cyfryzacji w zawodzie to zanikająca granica między pracą a życiem prywatnym (efekt mediów społecznościowych i korzystania z przenośnych urządzeń służących do komunikacji).

Fizyk i finansista Przetrwanie w zawodzie przez najbliższe 15 lat będzie prawie niemożliwe bez podnoszenia kwalifikacji. Autorzy raportu RIBA jako najważniejszą dziedzinę wiedzy wskazują finanse. Bez niej sprawne funkcjonowanie w złożonym i szalenie skomplikowanym środowisku globalnego rynku nie może się udać. Zwracają uwagę, że tylko 50% brytyjskich pracowni robi własny biznesplan. W Polsce procent ten byłby prawdopodobnie dużo mniejszy. O znaczeniu wiedzy z zakresu finansów mówił również Kogan w swoim wystąpieniu w AIA, zwracając uwagę, że już teraz w niektórych amerykańskich firmach architektonicznych funkcję jednego z dyrektorów zarządzających pełni osoba z wykształceniem ekonomicznym. – Przejmując coraz bardziej rolę koordynatora, architekt będzie potrzebował chociaż powierzchownej wiedzy z fizyki budowli, nowoczesnych systemów instalacyjnych, kosztów życia budynku, itp. – podkreśla Piotr Kuczia. – Dotychczas sensowne było rozeznanie w problemach konstrukcyjnych. Kompetencja te pomagały nam w osiąganiu swoich celów w zmaganiach z konstruktorem. Teraz natomiast ogromną zaletą będzie orientacja w aktualnych zagadnieniach energetycznych, ekonomicznych, itd. Między innymi po to, żeby nie dawać sobie wciskać kitu – dodaje.

One-stop-shop design Google i Facebook dają dziś swoim użytkownikom możliwość logowania się do różnych serwisów przy pomocy jednego hasła, prosto, szybko i w jednym okienku. Tak samo architekci chcąc ściągnąć dużych klientów powinni im zapewnić pełną obsługę, tzw. one-stop-shop design . To główne źródło sukcesu wielkich korporacji. Czy jednak małe firmy są rzeczywiście pod tym względem skazane na porażkę? Startując w konkursie na projekt muzeum sztuki na Malcie, który obejmował nie tylko koncepcję budynku, ale również ekspozycji, WXCA, młoda ale bardzo dynamiczna pracownia warszawska, zorganizowała międzynarodowy zespół składający się z obywateli Polski, Kanady, Wielkiej Brytanii, Australii i Danii. – Konkurs przewiduje, że zwycięski zespół będzie zarządzał projektem przez cały czas jego trwania, wyłoni też generalnego wykonawcę robót budowlanych. Jest więc to przykład sytuacji, w której architekt przejmuje kompetencje inwestora zastępczego – tłumaczy Szczepan Wroński, partner w WXCA, wiek 30+. – Dzięki szybkiej wymianie danych, działaniu w tzw. chmurze oraz łatwej komunikacji można się porozumieć ze specjalistami różnych dziedzin i stworzyć unikalny, międzynarodowy zespół bez zakładania placówki w odległym kraju. To elastyczność staje się kluczem do potrzeb rynku, a nie rozległa i kosztowna struktura firmy. I to ona pozwoli małym zespołom konkurować z gigantami, którzy mają olbrzymie koszty stałe – przewiduje. Jego zdaniem architekturze nie grozi unifikacja, konsorcja nie będą stanowiły konkurencji dla małych zespołów architektów, ponieważ ci dostarczają wyjątkowy projekt, na który zawsze będzie zapotrzebowanie. Do klienta będzie należała decyzja, czy wybrać obiekt unikalny czy typowy, ale obarczony mniejszym ryzykiem. – Cała cywilizacja oparta jest na dążeniu do doskonałości, wierzę w postęp – konkluduje Wroński.

Specjalizacja i semantyka – Obecnie klienci w Polsce oczekują łączenia wielu funkcji przez jeden podmiot, co zawsze odbywa się ze szkodą dla architektury – architekt jest zaangażowany w prace pozaprojektowe. Uważam, że w przyszłości będziemy to rozdzielać – będą architekci skupieni na projektach i inni odpowiedzialni za działania związane z zarządzaniem projektem, nadzorowaniem i koordynowaniem. Nastąpi specjalizacja z poprawą dla jakości architektury – dodaje Szczepan Wroński.O dużym znaczeniu specjalizacji wspomina także Piotr Kuczia. – Inwestorzy niekoniecznie chcą płacić za dodatkowe nakłady pracy ze strony architekta. Albo pogodzić się więc trzeba z mniejszymi zyskami albo dążyć do specjalizacji. Duże biura, zatrudniając specjalistów, są w stanie oferować szeroki zakres usług i zadowalać klienta, zachowując przy tym rozsądny bilans ekonomiczny. Szansą dla małych firm jest specjalizacja pozwalająca na zajmowanie wybranych nisz na rynku. W trudniejszej sytuacji są znajdujące się pomiędzy tymi dwoma biegunami pracownie średniej wielkości – ocenia Kuczia. Zmiany społeczno-ekonomiczne przekładają się na warstwę semantyczną, będącą nie bez znaczenia dla pozycji na rynku. Sematyka ważna jest zwłaszcza dla tych pracowni, które chcą wchodzić w inne rejony rynku takie jak wzornictwo przemysłowe, architektura wnętrz, projekty informacji wizualnej, scenografii teatralnych czy ekspozycji muzealnych. Są takie biura w Polsce, jak choćby WWAA czy pracownia Oli Wasilkowskiej, i konsekwentnie stosują one w nazwie określenie „architekt”.

Obronić ducha Wspomnienie architekta-dżentelmena wciąż kładzie się długim cieniem na naszej profesji, zasłaniając bledszą, starszą postać mistrza budowlanego. Współczesne społeczeństwa bardziej interesuje ten drugi – taka jest konkluzja raportu RIBA. Architekci-dżentelmeni nie są jednak tak skorzy do oddawania pola walkowerem. – Największym wyzwaniem dla architektury w przyszłości będzie obrona „ducha” przed wyłączną dominacją materii. Szerzej, jest to obrona humanistycznych wartości. System wartości oparty na pieniądzu, aspirując do obiektywizmu, niszczy jakość, w tym również jakość architektoniczną. Wierzę, że w ostatecznym rachunku nie da się utrzymać statusu obiektywności w ocenie jakości. Tylko subiektywność pielęgnuje jakość, i twierdzę, że tylko uznanie tego – ze wszystkimi ekonomicznymi i społecznymi konsekwencjami – może stworzyć warunki „przetrwania” naszego zawodu. To oznacza zmiany głębokie, obejmujące całość warunków, w których działamy. Nie wiem, jaką formę będzie miała architektura, która z nich wyjdzie, ale tylko wtedy wyjdzie... – mówi Jerzy Szczepanik- Dzikowski. Zdaniem Gadanho dojdzie do rozszczepienia i podziału na mainstreamową, znormalizowaną praktykę architektoniczną poddaną wymogom korporacji oraz na dyskurs, który okazjonalnie może przyjmować kształt budynku, jednak stopniowo będzie się zbliżał do tej formy teoretycznych rozważań, którą kojarzymy ze sztuką. – W tym sensie każda z tych działalności będzie miała swój własny obieg: jeden usługowy i zorientowany na zysk, drugi rozumiany zasadniczo jako produkcja kulturowa odbywająca się w muzeach, na biennale i nawet w obszarach związanych z rozrywką – przewiduje kurator . Można jednak mieć wątpliwości, czy muzea takie jak MoMA oraz wystawy typu biennale, nastwione w coraz większym stopniu na wzmaganie i sprawną absorbcję ruchu turystycznego w metropoliach, rzeczywiście najlepiej się sprawdzą w roli ostatniej ostoi dla tzw. ducha. Sama MoMA, która w ramach planowanej rozbudowy, przyklasnęła ostatnio kontrowersyjnemu wyburzeniu sąsiadującego z nią i uhonorowanego licznymi nagrodami budynku American Folk Art Museum (proj. Tod Williams Billie Tsien Architects, realizacja: 2001), pokazała, że miewa do ducha podejście najzupełniej utylitarne.

Tworzenie potrzeb Optymistycznie patrzą w przyszłość najmłodsze pracownie. Może więc to one mają szansę wyrwać architekturę z zębatych kół biurokracji, optymalizacji i korpo-pragmatyzmu. Jest mało swobody? To trzeba ją sobie wyszarpnąć. – Jednym ze sposobów na poszerzanie wpływów architekta jest aktywne kreowanie potrzeb. Dziś możliwości kompetencyjne przedstawicieli tego zawodu są tak duże, że zamiast czekać na inwestora, możemy sami wymyślać potrzeby i kreować ich rozwiązania – tłumaczy Marcin Mostafa. Jego biuro, przygotowując projekty dla klienta w Katarze, zaproponowało stworzenie domu kultury dla tamtejszych dzieci. Warszawscy architekci wymyślili scenariusz aktywności ośrodka i program przyszłego budynku, a teraz tworzą projekt architektoniczny. – Projektant w tym modelu funkcjonuje jak inwestor i deweloper. Sam szuka sobie pracy – zaznacza Mostafa. Kolejny przykład. W warszawskim Soho Factory, na terenie dawnych zakładów przemysłowych, które stały się centrum usługowo-mieszkalno-rozrywkowym („A-m” 12/2013, 1/2014), klient WWAA chciał zrobić parking. Była już nawet kupiona kostka brukowa. – My jako biuro zaproponowaliśmy mu wielofunkcyjny plac z deptakiem pieszym. Parking, który w weekend zamienia się w targ. Chcieliśmy wpłynąć na przestrzeń publiczną, stworzyć plac miejski – opowiada Mostafa. To oczywiście działanie w małej skali, punktowe, ale pokazuje, że społecznikowskie idee, potrzeba aktywnego przekształcania miasta, poprawy jakości życia mieszkańców i wychodzenia poza schemat czysto usługowej działalności w duchu „klient-nasz pan” są, zwłaszcza dla młodych biur, bardzo żywotne. Dla niektórych z nich pytanie o przyszłość zawodu architekta wiąże się z podważaniem wiarygodności obowiązującego neoliberalnego systemu nastawionego na niekończące się i bezwzględne zwiększanie wydajności – gospodarki, która prowadzi do skrajnego rozwarstwienia społecznego i polityki, która to rozwarstwienie konserwuje. Patrzą na kryzys nie przez pryzmat malejących wpływów biura, lecz oddolnych ruchów społecznych w rodzaju Occupy Wall Street czy odradzającej się spółdzielczości. To architekci-emancypantki.

Nowe terytoria – Czy możemy projektować w nowych obszarach i poza tradycyjnymi wytycznymi ekonomicznymi? – pyta Ethel Baraona Pohl, hiszpańska architektka, blogerka i kuratorka (przygotowywała wystawy między innymi w nowojorskim The New Museum czy londyńskim Lime Wharf). – Nie ma wątpliwości, że znane nam wcześniej obszary ulegają zmianie. Rosnący udział podwykonawców i wielkich globalnych firm konsultingowych zmienia przestrzeń geopolityczną, tworząc nowe, czasem niewidoczne struktury w takich dziedzinach jak handel, wymiana i informacja. Architekt musi umieć zrozumieć te zmiany i się do nich zaadaptować. Skoro globalną eko n omią kierują zewnętrzne siły, jedynym możliwym sposobem wpłynięcia na nie jest zmiana skali działania – podkreśla Pohl. Jej zdaniem zasadnicze znaczenie w tworzeniu nowych reguł na rynku zdominowanym przez korporacje będą miały: nowoczesne techniki komunikacji, cyfrowe media oraz nowe formy finansowania, takie jak mikropłatności i crowdfunding , czyli finansowanie wspólnych przedsięwzięć przez społeczności, opierające się na dużej liczbie drobnych jednorazowych wpłat. Polem działania dla architekta mogą się stać rejony bliskie ruchom oddolnej demokracji i ekonomii opartej za zaufaniu. Przykładem może być zjawisko co-housingu . Podczas ostatniej edycji organizowanego przez Muzeum Sztuki Nowoczesnej festiwalu Warszawa w budowie architekci Anna Heigemeir i Bernhard Hummel przedstawili działania niemieckiego Syndykatu Domów Mieszkalnych ( Das Miethäuser Syndikat ). Syndykat wywodzi się z ruchu squatersów, ale jego prawno-ekonomiczną formułę opracowali profesorowie uniwersyteccy. Celem jest ominięcie wolnego rynku, który w Niemczech doprowadził do katastrofalnych podwyżek czynszów. W ramach stworzonego systemu powstają domy mieszkalne (obecnie jest ich już 75 – w Lipsku, Poczdamie i Berlinie) finansowane przez kolektyw mieszkańców, ale nie należące do nich tylko do zrzeszającego ich stowarzyszenia. To przykład niestandardowego modelu, w którym obywatele w ramach oddolnej inicjatywy budują swoje miasto (kupując i adaptując istniejące budynki), a architekt służy im jako doradca. W przypadku Anny Heigemeir i Bernharda Hummel – jako doradca bezpłatny.

Agent provocateur – Myślę, że udział w tworzeniu krajobrazu zabudowanego będą w przyszłości mieć nie tylko architekci i urbaniści, ale także obywatele – komentuje Pohl i powołuje się na Jane Jacobs, miejską aktywistkę z lat 60. i autorkę książki The Death and Life of Great American Cities . – Miasta mają coś do zaoferowania każdemu ze swoich mieszkańców tylko wówczas, gdy są przez nich współtworzone , pisała Jacobs . Możliwe, że dziś ponownie odkrywamy ten punkt widzenia. Może architekt powinien działać jak agent provocateur? Świadomy konieczności zmian polityczno-społecznych powinien starać się je katalizować – proponuje Pohl. Takim agent provocateur jest bez wątpienia niemiecki architekt Arno Brandlhuber, kolejny z gości zeszłorocznego festiwalu WWB5. Brandlhuber tworzy własne nienastawione na zysk projekty, adaptując niewykorzystane przestrzenie – istniejące budynki, ich resztki lub nawet same fundamenty – przy użyciu inteligentnego wybiegu. Jego własna pracownia powstała w plombie między budynkami, na ruinach porzuconego w trakcie budowy projektu deweloperskiego. Architekt kupił grunt za cenę znacznie pomniejszoną o koszt usunięcia fundamentów. Następnie udał się do banku po kredyt proponując jako wkład własny fundament, który już istniał. Bank udzielił kredytu na resztę czyli 95% inwestycji. Dziś za półprzezroczystą fasadą z taniego poliwęglanu oprócz pracowni architekta, mieszczą się galeria sztuki i magazyn. Brandlhuber w podobny sposób przebudował już na galerię sztuki między innymi starą fabrykę i kościół. Angażuje się także w działalność polityczną. Ma na swoim koncie kampanię podważającą wiarygodność deklaracji przedwyborczych polityków wszystkich opcji (zaklejanie ich afiszy brunatnymi plakatami), ponieważ nie chcą jednoznacznie opowiedzieć się przeciwko sprzedaży gruntów publicznych w miastach. W jego ujęciu, architekt to człowiek, który zajmuje się porządkowaniem relacji społecznych poprzez budynki , jak to określa powołując się na Miesa van der Rohe. W dzisiejszych czasach pomocą takiemu architektowi służą otwarte oprogramowania, technologie Do It Yourself i tzw. sieci partnerskie ( collaborative networks ). – Narzędzia te nie są jednak całkowicie wyzbyte wolnorynkowych uwarunkowań – komentuje Baraona Pohl. – Przykładowo technologia 3D, która daje każdemu możliwość drukowania i produkowania własnych przedmiotów, opiera się na materiałach takich, jak polimery termoplastyczne, wytwarzanych przez tradycyjny przemysł. Wolny rynek też chce skorzystać na tych zmianach. A więc przed nami daleka droga – uprzedza kuratorka. Agent provocateur inicjujący zmianę społeczną czy „pumowicz” wyciskający ile się da z metra kwadratowego? Dyrektor artystyczny czy starszy specjalista w wydziale ds. projektów klatek schodowych? Wzorów osobowych na przyszłość jest z pewnością więcej. Miejmy tylko nadzieję, że za dwadzieścia lat młodym gniewnym, debiutującym reżyserom nie będzie się już chciało zabijać architektów. No chyba że z miłości.