Kropla drąży skałę: Ewa Kuryłowicz

i

Autor: Archiwum Architektury Ewa Kuryłowicz; fot. Maciej Zienkiewicz

Kropla drąży skałę: Ewa Kuryłowicz

2020-11-27 15:47

Większość architektów to mężczyźni, więc mężczyźni piszą historię i lansują swój punkt widzenia, nawet nie bardzo o tym wiedząc. Tak szybko tego „nie przewrócimy”, ale jestem zdania, że to kwestia ewolucji. Jak mówi łacińskie przysłowie: kropla drąży skałę nie siłą, a częstym padaniem – zmiana jest nieuchronna.

Agata Twardoch: Studiowała Pani na Politechnice Warszawskiej, a po drodze trochę w Stanach Zjednoczonych, co w latach 70. nie było ani łatwe, ani często spotykane.Ewa Kuryłowicz: Na przełomie 1974 i 1975 roku przez jeden semestr studiowałam na Iowa State University w Ames, w ramach wymiany, którą z tą uczelnią prowadził mój wydział. Ta Iowa budzi pewien uśmieszek, bo to przecież Midwest i sami farmerzy... Ale bogaci farmerzy! Mieli fantastyczny uniwersytet, świetnie wyposażony i z taką biblioteką, jakiej nie widziałam już potem nigdzie indziej, na żadnej z amerykańskich uczelni. Te studia otwarły mi oczy na świat, bo oprócz samych zajęć zwiedziliśmy prawie całe Stany Zjednoczone, bez Florydy. Ten wyjazd to był ważny fragment moich studiów, które kończyłam po powrocie do Warszawy. Tu też broniłam doktorat i habilitację. W 2000 roku zaczęłam pracować jako profesor nadzwyczajny, a w roku 2014 uzyskałam tytuł profesora zwyczajnego. Karierę akademicką wypełniłam na wszystkich szczeblach. Przy okazji cały czas byłam aktywna jako projektant. Najpierw, do 1990 roku, pracowaliśmy ze Stefanem popołudniami, tak jak pozwalała nam na to praca na etacie. Stefan wychodził z państwowego biura projektów o 16.00, ja kończyłam wtedy zajęcia na uczelni i zostawało jeszcze sporo czasu, który można było wykorzystać na projektowanie. Oboje mieliśmy do tego ogromny zapał. Dzięki temu, że dzieliliśmy tę pasję, nigdy nie miałam problemu z tym, żeby pracować w zawodzie.Mój mąż doskonale rozumiał tę potrzebę, ponieważ miał podobną. W tej mierze bardzo dużo zawdzięczam też jego mamie – jeszcze żyjącej pani architekt, Alinie Kuryłowicz, która sama, chociaż zrobiła dyplom w 1952 roku, też na warszawskim wydziale, nigdy nie pracowała w zawodzie. Tak jej się ułożyło życie. Pracowała jako plastyk w warszawskich kinach, bo to dawało jej elastyczność czasową, a na skutek różnych okoliczności życiowych wylądowała w pewnym momencie z trójką dzieci na własnym utrzymaniu. W związku z czym żadna praca od 8.00 do 16.00 nie wchodziła w grę. I ona bardzo mi pomogła. Powiedziała: „Ja nie mogłam pracować jako architekt, ale Tobie pomogę, żebyś Ty mogła”. I naprawdę mi pomogła ogromnie. To był taki splot szczęśliwych okoliczności. Wiem, że nie wszystkie kobiety tak mają, ale ja miałam i to wykorzystałam. Nadal wykorzystuję ten drive do tego, by być w zawodzie nogami i rękami. Tytuły akademickie zdobywałam po to, żeby pracować samodzielnie. Żeby nikt mi nie mówił, jak mam uczyć i czego mam uczyć, tylko żebym mogła decydować sama. A to jak wiadomo w naszym systemie jest możliwe tylko, gdy jest się samodzielnym pracownikiem nauki. Doktorat jeszcze do tego nie wystarczy, trzeba mieć habilitację. Dopiero po habilitacji mogłam w czasie dyskusji z każdym profesorem powiedzieć: „Tak, rozumiem ten punkt widzenia, ale mój jest inny”. I nikt już nie mógł mi tego zabronić. Zresztą z tego samego powodu do profesury namówiłam Stefana, który nie bardzo chciał się po tych szczeblach wspinać, ale jako osobie niezwykle niezależnej, bardzo mu się podobało to, że nikt mu nie będzie mógł niczego na wydziale kazać.

KUP DOSTĘP