Kiedy przed 46 laty, w połowie dekady gierkowskiej, przygotowałem na łamach „Architektury” przekrojową prezentację ośmiu warszawskich osiedli, trudno było przewidzieć, że nastąpi krach ówczesnej gospodarki, a niedługo potem – całego systemu. Trudno też było sobie wyobrazić, że już po pięciu latach, na początku solidarnościowego przełomu, stosunek do społecznych i przestrzennych efektów rozwijanego wówczas wielkopłytowego budownictwa mieszkaniowego spotka się z wielką krytyką.
Pamiętam dobrze pewien epizod z tych czasów, kiedy wraz z kol. Wojtkiem Kosińskim uczestniczyliśmy w pierwszym po wprowadzeniu stanu wojennego spotkaniu przedstawicieli stowarzyszeń architektów i pism architektonicznych ze wszystkich bodaj ówczesnych „demoludów” w Moskwie w 1982 r. Przedstawiłem wówczas bardzo krytyczny obraz naszych blokowisk i to w sytuacji, gdy dla wszystkich pozostałych uczestników spotkania takie budownictwo było powodem do niczym niezmąconej dumy. Po moim referacie zaległa cisza, którą przerwał jeden z rosyjskich uczestników spotkania, prof. Andriej Ikonnikow, i otwierając okno powiedział: Wot swieżyj wazduch!... I to wystarczyło mi za najlepszą recenzję!
To wszystko było jednak jeszcze przede mną, gdy starałem się jak najlepiej pokazać w ówczesnej „Architekturze” już zrealizowane albo pozostające w budowie warszawskie osiedla. Ale chyba miałem jakieś wątpliwości, bo w rozmowie z Tadeuszem Mrówczyńskim, wtedy wiceprezesem warszawskiego oddziału, a wkrótce potem prezesem SARP, zapytałem – przypominając, że był on wtedy autorem mieszkań dla 60-70 tys. osób – czy może spać spokojnie?...
To artykuł, do którego dostęp mają prenumeratorzy cyfrowej „Architektury-murator”.Chcesz dalej czytać ten tekst?