Robert Skitek

i

Autor: Archiwum Architektury Robert Skitek; fot. Tomasz Zakrzewski / archifolio.pl

Rozmowa z Robertem Skitkiem, autorem zagospodarowania nabrzeża Paprocan w Tychach

Nie myślę o architekturze jako narzędziu zmiany człowieka. Jest ona tłem, tworzy jedynie ramy do życia – mówi Robert Skitek, którego realizacja znalazła się wśród finalistów VIII edycji konkursu ŻYCIE W ARCHITEKTURZE w kategorii Najlepsza Przestrzeń Publiczna.

Jak robi się dobrą przestrzeń publiczną w kraju, w którym ludzie nie zagadują nieznajomych?

Nie wiem, nie jestem specjalistą od przestrzeni publicznych. Ten projekt początkowo nazywał się remontem muru oporowego. Był tu betonowy mur, przychodzili głównie wędkarze. Raczej nikt nie oczekiwał od nas realizacji, która zdobędzie nominację do nagrody Miesa van der Rohe, trafi do ścisłego finału konkursu ŻYCIA W ARCHITEKTURZE i będzie świetnym miejscem na randki.

Te długie ławki sprawiają, że, chcąc nie chcąc, siadamy obok obcych ludzi. W skrajnych przypadkach to może się nawet skończyć rozmową. Myślałeś o takim terapeutycznym wymiarze – zbliżaniu ludzi?

Ławki są długie, bo pełnią jednocześnie funkcję widowni dla regat. Nie myślę o architekturze jako narzędziu zmiany człowieka. Czy architekt ma być takim współczesnym kaowcem? Bliższe jest mi podejście Zumthora: architektura jest tłem, tworzy jedynie ramy do życia. Ludzie to wykorzystają, jak będą chcieli. Ławki nadają się do leżenia, siedzenia, opierania roweru. Zależało nam przede wszystkim, by tego miejsca nie popsuć, uwypuklić dobre strony: jezioro, las.

Słyszałam porównania Paprocan do hipermarketu. Czy to jest dizajn ludyczny?

Największy zgiełk jest na wodnym placu zabaw ukończonym trzy lata temu. Tam w gorący dzień są tłumy, podobnie jak w całej strefie dla dzieci. Promenadę natomiast zrobiliśmy z myślą o ludziach, którzy szukają nad jeziorem wytchnienia, ucieczki od hałasu. Siatka do leżenia nad wodą to jedyna atrakcja zaproponowana przez nas. Siłownia była już w programie inwestora.

Przeprowadziłeś wzorcową termomodernizację liceum w Tychach. Budynek straszył, teraz jest reklamą architektury lat 60.

Mieliśmy ocieplić budynek, położyć nowe płytki na podłodze, wymienić instalacje. Obiekt był w takim stanie, że dopiero modelując go, dostrzegliśmy, jakie ma proporcje! Powstał kompleksowy projekt: wymieniliśmy okna, zachowując ich podziały, zaprojektowaliśmy wnętrza we wspólnych przestrzeniach, odnowiliśmy mozaikę. Musieliśmy przekonywać do tej bieli na elewacji, bo biel „to przecież nie jest kolor”. Decydującym i rozstrzygającym wszystkie spory argumentem było to, że mieliśmy za sobą głównego projektanta budynku, Zdzisława Łojewskiego, którego sami odnaleźliśmy.

To nie może być standardem?

Większości dobrych architektów nie interesują takie mikre, dla inwestora czysto techniczne tematy. Praca u podstaw. A urzędnicy nie widzą potencjału, nikt nie oczekuje, że ze starej szkoły da się zrobić coś fajnego.

Specjalizujesz się w domach jednorodzinnych. Podobno w Polsce to jest zajęcie hobbystyczne i nie można z niego utrzymać pracowni.

Ledwo, ledwo, ale można. Trzeba mieć dużo samozaparcia, bo rynek zepsuły m.in. projekty katalogowe. Łatwo wcale nie jest, tym bardziej, gdy nie zarabia się na prowizjach dystrybutorów.

A to powszechne?

Niestety. Zwłaszcza wśród architektów wnętrz.

Niemoralne?

I kompromitujące w oczach klientów.

Czy budując domy w nijakim polskim krajobrazie, nawiązujesz do kontekstu?

Często to robię. Ale zdarza się czasem, że w zdegradowanej okolicy warto stworzyć nową jakość. Na przykład dom XV w Krakowie. Z dachu widać Wawel. To modernistyczny budynek, biała bryła z nachodzących na siebie kostek, najwyższa w pierzei ulicy, dominanta przestrzenna. W jej otoczeniu są płaskie dachy z lat 70., ale też rozbudowane dachy wielospadowe i kute balustrady... Przekrój polskiej architektury jednorodzinnej ostatniego półwiecza. Mój własny dom, który właśnie kończę, też „nie pasuje” do najbliższych budynków. Czasem to nie problem, że coś nie pasuje. W niektórych miejscach „pasowałoby” tylko coś równie banalnego i okropnego, jak reszta. Wtedy lubię wetknąć kij w mrowisko.

Pochodzisz ze Śląska?

Jestem tzw. krzokiem, czyli osobą, która się tu urodziła, ale w rodzinie napływowej, więc nie ma tu jeszcze rozbudowanych korzeni. Prawdę mówiąc trochę obca jest mi ta nomenklatura, ale dobrze opisuje powojenne zmiany demograficzne.

Na czym dla Ciebie polega odrębność śląskiej szkoły architektury?

Według mnie to się zaczęło, gdy Andrzej Duda i Henryk Zubel wrócili z Holandii. Dzięki nim kompletnie zmienił się horyzont patrzenia na architekturę na gliwickim wydziale. Znaczącymi osobowościami są dla mnie też Jan Kubec i Damian Radwański. To oni pierwsi uczyli mnie zadawać pytania: jak coś działa, a nie jak wygląda, uzasadniać swoje rozwiązania i być w ich wyborze konsekwentnym. Surowość i szczerość materiałowa tej szkoły bierze się w ogóle z kultury Śląska, z prostolinijności, surowości wypowiedzi – Ślązacy nie zwykli owijać w bawełnę.

Rozmawiała Maja Mozga-Górecka