Kościół p.w. Odkupiciela Świata we Wrocławiu

i

Autor: archiwum serwisu Kościół p.w. Odkupiciela Świata we Wrocławiu, projektowany jako pomnik Tysiąclecia Diecezji Wrocławskiej z okazji zbliżającego się millennium, stał się ostatecznie zwykłą świątynią parafialną. I nagroda w konkursie, autorzy: Jadwiga Grabowska-Hawrylak, Maciej Hawrylak, Wojciech Brzezowski, Ewa Kubica-Hawrylak, 1990-2001. Fot. Maciej Lulko

Hawrylakowie – architekci Wrocławia

2016-12-30 10:48

Czy pokolenie architektów, które krótko po wojnie zaczynało karierę na Dolnym Śląsku miało większe szanse na awans niż inne generacje? Jadwiga Grabowska-Hawrylak i jej syn Maciej Hawrylak opowiadają Tomaszowi Żylskiemu, jak prowadzi się rodzinną pracownię i czy znane nazwisko bardziej przeszkadza, czy pomaga w osiągnięciu zawodowego sukcesu? Rozmową z wrocławskimi architektami wracamy do cyklu Rody architektów, który publikowaliśmy w latach 1997-2002.

Jest pani pierwszym architektem w rodzinie. Po pani pałeczkę przejęły najpierw dzieci, Katarzyna Hawrylak-Brzezowska, od 1992 roku miejski konserwator zabytków we Wrocławiu, oraz Maciej Hawrylak, architekt i wykładowca akademicki, a następnie wnuki: Szymon, Michał, Paweł i Jacek. Początkowo myślała pani jednak o Akademii Sztuk Pięknych. Dlaczego ostatecznie wybór padł na architekturę?

Jadwiga Grabowska-Hawrylak: Maturę zrobiłam w 1939 roku, więc na rozpoczęcie studiów czekałam całą okupację. W rodzinie rzeczywiście nie było architektów, było za to wielu malarzy i z tego względu początkowo myślałam o malarstwie. Ale doszłam do wniosku, że samo rysowanie to za mało. W Krakowie zdałam w końcu na architekturę, jednak wciąż nie otwierano tam wydziału, wobec tego wyjechałam i pośrednio dotarłam do Wrocławia.

Jakie miasto panią ukształtowało, wywarło największy wpływ na pani wrażliwość architektoniczną?

JGH: Przemyśl, w którym się wychowałam. Byłam w nim po prostu zakochana. Mówiło się, że to jest miasto na siedmiu pagórkach, taki mały Rzym. Siedmiu może nie miał, ale dla mnie ważne było, że na tych pagórkach mogłam od dziecka jeździć na nartach. Było tam dużo historycznej architektury, ale był też modernizm przemyski. W latach 30. mój ojciec wybudował dom jednorodzinny, jak z amerykańskiego żurnala. Ludzie podjeżdżali w niedzielę dorożkami, żeby go oglądać. Miał drewnianą konstrukcję szkieletową, obitą modrzewiowymi deskami, duży gzyms i płaski dach. Ściany były pomalowane na biało, a okna i gzyms na niebiesko.

Doświadczenia okupacji wywoływały negatywny odbiór wszystkiego, co niemieckie. Tymczasem pani krótko po wojnie znalazła się w poniemieckim Wrocławiu. Jaki był wasz stosunek, jako studentów architektury, do tego niemieckiego dziedzictwa, dzieł Poelziga, Berga, Lauterbacha czy Scharouna?

JGH: Docenialiśmy współczesną architekturę Wrocławia, takie obiekty jak Hala Stulecia, dom handlowy Ericha Mendelsohna, hotel Hansa Scharouna, nowoczesne założenia osiedli mieszkaniowych Biskupin, Sępolno i wiele innych. Może na początku to było obce miasto, ale specjalnie tego nie odczuwaliśmy. Na urodę Wrocławia wpływała nie tylko architektura, ale też duża ilość zieleni i przepływająca przez niego rzeka. Jako studenci zdawaliśmy sobie sprawę, że naszym zadaniem będzie odbudowa tego miasta, uczynienie go polskim, ale przede wszystkim do znakomitych nazwisk niemieckich dodanie polskich.

Inwentaryzacja Wrocław 1946

i

Autor: archiwum serwisu Jadwiga Grabowska-Hawrylak wraz z kolegą ze studiów podczas inwentaryzacji domu Rybischa przygotowywanej na zajęcia z historii architektury polskiej, Wrocław, 1946; archiwum rodzinne

Często się pisze, że przez długi czas nie było pewne, czy Wrocław pozostanie przy Polsce. Jak projektowało się w takiej atmosferze? Czy mieliście poczucie tymczasowości?

JGH: Nie myśleliśmy o tym. Później dopiero dowiedziałam się, że ten pierwszy okres był niepewny, że do końca nie było wiadomo, czy Wrocław rzeczywiście zostanie przy Polsce. Tego absolutnie się nie odczuwało.

W Miastoprojekcie-Wrocław wspólnie z Igorem i Marią Tawryczewskimi oraz Edmundem Frąckiewiczem założyliście pracownię, w której powstało wiele znakomitych realizacji. Dlaczego w pewnym momencie zdecydowała się pani od nich odejść?

JGH: Razem zrobiliśmy m.in. Dom Naukowca, galeriowiec przy ul. Kołłątaja i osiedle Gajowice, świetnie się wtedy ze sobą zgadzaliśmy. Tworzyliśmy bardzo zgrany zespół. Jednak po ukończeniu Gajowic, trzeba było przeorganizować zespoły. Wtedy zaczęła się moja współpraca z młodszymi kolegami, a Tawryczewscy wyjechali do Londynu.

Podczas studiów we Wrocławiu profesor Zbigniew Kupiec powiedział podobno, że jeżeli chce pani osiągnąć coś w dziedzinie architektury, nie powinna wychodzić za mąż. Pani wyszła za mąż, miała troje dzieci i zrealizowała wiele znaczących budynków. Jak udało się pogodzić pracę zawodową z życiem prywatnym?

Zabudowa placu Grunwaldzkiego; detal - balkony

i

Autor: archiwum serwisu Zespół mieszkalny przy placu Grunwaldzkim, autor: Jadwiga Grabowska-Hawrylak, współpraca: Zdzisław Kowalski, Włodzimierz Wasielewski, 1963-1976. Według pierwotnej koncepcji prefabrykaty elewacyjne miały być wykonane z białego betonu, ostatecznie odlano je z tradycyjnego betonu szarego. Podczas termomodernizacji rozpoczętej w 2015 roku powrócono do idei białych elewacji, pokrywając je tynkiem; fot. Maciej Lulko

JGH: Tu byli moi rodzice, domem zajmowała się mama, dzięki czemu w ogóle mogłam pracować. I to pracować dość intensywnie, bo bywało, że mając termin na projekt, musiałam zostać w Miastoprojekcie na noc.

Maciej Hawrylak: Praca była 24 godziny na dobę.

JGH: Aż tak źle nie było. Ale na przykład osiedle na placu Grunwaldzkim to był duży projekt, a miałam tylko dwóch młodych architektów do pomocy, Zdzisława Kowalskiego i Włodzimierza Wasielewskiego, i to nie równocześnie. Zresztą zawsze współpracowałam z młodymi. I miałam zasadę, że jeżeli ktoś był przy projekcie od początku, to go wpisywałam jako współautora. Notabene Włodzimierz Wasielewski był świetnym rysownikiem. Kto przychodził do mojego zespołu, musiał liczyć się z tym, że nie będzie dużo zarabiać, natomiast musiał bardzo dobrze rysować.

MH: Tak naprawdę tę przysłowiową kaszkę mannę na śniadanie dla dzieci przygotowywał ojciec. Niewątpliwie ogromną rolę odegrała jego pomoc i zrozumienie, co w małżeństwach nie jest taką oczywistością, że jedna ze stron wspiera tę drugą we wszystkich jej działaniach, stara się odciążyć, na ile to możliwe, samemu też osiągając swoje sukcesy. To jest ewenement. W małżeństwach architektów jest łatwiej, bo podążają w tym samym kierunku, w naturalny sposób się uzupełniając, natomiast w tym wypadku wiele zależało od ojca. Jego wkład w karierę mamy jest solidny. Niewidoczny, ale solidny.

JGH: Ale on miał politechnikę pod nosem i nie podpisywał listy obecności jak ja w Miastoprojekcie. Jeden z moich kolegów, który czuł się artystą, powiedział, że nie będzie codziennie robić wyścigów z panią, która odnosi listę obecności i się zwolnił.

MH: Ten układ w małżeństwie nie był tak jednostronny, jak podkreślam, ale w rozumieniu pasji mojej mamy, jej rozwoju i zaangażowania ma znaczenie. Wszystkie przeszkody były usuwane, żeby mamy ścieżka była w miarę prosta. Oczywiście na początku było inaczej, bo małe dzieci wymagają jednak więcej uwagi, aczkolwiek na codzienne troski to była babcia, która gotowała obiady i zajmowała się domem.

JGH: Praca architekta w państwowym biurze projektów była dość wymagająca. Do biura miałam daleko, więc musiałam jeździć samochodem. Mąż na politechnikę chodził na piechotę. W domu starał się przejmować obowiązki, ale w pracy miał osiągnięcia, zrobił tzw. karierę, był profesorem.

MH: Różnica polegała też i na temperamencie. Ojciec miał umiejętność pracy w zespole, czego mama niestety nie posiada. Co najwyżej dwie-trzy osoby jej pomagały, wszystko musiała zrobić sama i nie chciała nikogo dopuścić do swojej „kuchni”. To był wyjątkowy zbieg okoliczności, że w rodzinie spotkały się osobowości, które się uzupełniały.

JGH: Byłam szalenie zadowolona, że mój mąż nie jest architektem.

Ale przez wiele lat współpracowała pani z synem. Razem zaprojektowaliście m.in. kościół-pomnik Tysiąclecia, osiedle w Oleśnicy czy zajazd w Zamościu. Jaki był podział obowiązków?

JGH: Trochę pracowałam z Maćkiem, ale jemu nie bardzo się to podobało.

Jadwiga Grabowska-Hawrylak z córką Katarzyną Hawrylak-Brzezowską i synem Maciejem Hawrylakiem

i

Autor: archiwum serwisu Jadwiga Grabowska-Hawrylak z córką Katarzyną Hawrylak-Brzezowską i synem Maciejem Hawrylakiem w 2014 roku; archiwum rodzinne

JGH: Jak patrzę, jakie są dziś możliwości w architekturze, to po prostu ogarnia mnie wielka zazdrość. Ale trzeba doceniać to, co się miało w swoim czasie. Doceniam na przykład, że mogłam zaprojektować ten zespół na placu Grunwaldzkim. Potrafiłam jednak stwarzać sobie odpowiednie warunki. Konsultacje tego projektu zleciłam Jerzemu Hryniewieckiemu, bo wiedziałam, że każdy będzie się liczył z jego opinią.

MH: Dzięki podpowiedzi twojego męża, który pracując w nauce, wiedział, że nie ma to jak dobry recenzent. Ale nawiązując do pana pytania, można się zastanawiać, czy mama byłaby w stanie konkurować na tak zwanym wolnym rynku. Bo jej cechy, w moim przekonaniu, bardzo słabo przystają do wolnego rynku. Nie jest dobrą negocjatorką, nie umie współpracować w dużym zespole i nie umie go kreować.

JGH: Pracowałam w zespole.

MH: Ale rozstałaś się z tym zespołem, zamiast go rozbudowywać.

JGH: Myślę, że i w dzisiejszych czasach potrafiłabym się odnaleźć. Tylko inaczej, a zespół można rozbudowywać, jak się ma do czego.

Państwa wspólnym dziełem jest także kościół-pomnik Tysiąclecia Diecezji Wrocławskiej na osiedlu Różanka. Zrealizowany budynek znacznie różni się od koncepcji, która zwyciężyła w konkursie z 1990 roku.

JGH: Nie jestem zadowolona z tego kościoła. On właśnie wykazał, że być może nie potrafiłabym się odnaleźć w dzisiejszej rzeczywistości. Zastanawiałam się, dlaczego nie jest taki, jak bym chciała i doszłam do wniosku, że jury wybrało po prostu zły projekt.

MH: Wybrało dobry projekt, tylko to był okres zmian, konkurs ogłoszono w 1990 roku. Później wszystko się zmieniło i zostało coś, co nie pasowało ani do poprzednich czasów, ani do nowych. To miał być kościół-pomnik Tysiąclecia, nowa katedra, ale ostatecznie usytuowano go w nieco innym miejscu, potem zmniejszono wysokość, zlikwidowano sale katechetyczne i cały program społeczny wokół, czyli coś, co stanowiło jego immanentną część. Został sam budynek. Żaden z obiektów, które zaproponowano w konkursie nie byłby dobry, ni z tego ni z owego stając się z pomnika kościołem parafialnym.

JGH: Chciałabym zaprojektować zupełnie inny kościół, ale ten „pomnik” nas obowiązywał. Kościół świetnie się projektuje, jeżeli nie ma żadnych wytycznych albo jeżeli można zaprojektować mały obiekt, taki na przykład jak ten w Tarnowie nad Wisłą (proj. Beton, „A-m” 6/2011 – przyp. red.).