Słodkiej używać z rozkoszą spokojności – tak szlachta polska idealizowała życie na wsi. Czy w pandemii odżyła dawna wiara w sielskość wiejskiego życia?
Przez cały okres powojenny, aż do 2010 roku, demografowie i badacze ruchów migracyjnych wewnątrz kraju obserwowali trend polegający na systematycznym zwiększaniu się liczby mieszkańców miast i spadku liczby ludności wiejskiej. Odwrócił się on właśnie w okolicy roku 2010, a potwierdziły go dane ze spisu powszechnego z roku 2011. Wtedy okazało się, że po raz pierwszy od dawna ludności na wsiach w Polsce przybyło. Wracając zatem do pytania, czy w pandemii odżyła dawna wiara w sielskość wiejskiego życia, trzeba powiedzieć, że ona była żywa przez ostatnią dekadę. Warto się jednak zastanowić o jakiej wersji wiejskości lub sielskości myślimy. Czy to jest „sielskość”, jaką można było zobaczyć w popularnych niegdyś serialach, takich jak Siedlisko lub Złopotopolscy? Czy przeciwnie, myślimy: wieś, a w rzeczywistości chodzi o przedmieścia. Nawet jeżeli założymy, że te dane, którymi dysponujemy, są w jakimś stopniu niedoskonałe, to widać, że przyrost ludności dotyczy głównie gmin podmiejskich, które wianuszkiem okalają wielkie miasta. Suburbanizacja jest dominującym trendem osadniczym w Polsce i pokazują to wszystkie dane z ostatnich 20 lat prezentujące kierunki rozwoju obszarów zurbanizowanych. Jeśli chodzi o to, jak okres pandemii zmodyfikował te trendy – jesteśmy w środku tego procesu i nie wiemy jak będzie się dalej toczył. Musimy posiłkować się intuicją i danymi z rynku nieruchomości, które pokazują zwiększający się udział kredytów na zakup ziemi, a także danymi z powiatów, z których wynika rosnąca liczba wydanych pozwoleń na budowę domów jednorodzinnych. Ceny nieruchomości w miastach szybują, a wiele osób wciąż poszukuje swojego miejsca do mieszkania, dotyczy to zwłaszcza młodych rodzin, które pracują i korzystają z rozmaitych usług publicznych i rynkowych w mieście. Nie porzucą miasta – raczej zamieszkają na przedmieściach, a w codziennych sprawach takich jak praca, edukacja dzieci, rozrywka, relacje społeczne, będą tam dojeżdżać.
Co intuicja podpowiada Pani Profesor, jeśli chodzi o kierunek tych polskich ucieczek w pandemii?
To skomplikowany problem, który łączy w sobie, poza relatywnie nowym czynnikiem pandemii, od lat nawarstwiające się problemy nieefektywności polityk mieszkaniowych, braku cenowo dostępnych mieszkań i zwiększającej się liczby osób pozostających w luce czynszowej – zbyt zamożnych na mieszkania komunalne, a bez zdolności kredytowej wymaganej przez banki. Pandemia nie kładzie kresu miastom, jakie znaliśmy. Jej szczególny charakter polega na tym, że działa ona czasami jak dopalacz – akcelerator, a czasami jak wygaszacz procesów, które dopiero zaczynały się tlić. Jeśli rozpatrzymy pandemię w powiązaniu z obawami epidemicznymi, cenami nieruchomości, sytuacją na rynkach pracy i w sektorze bankowym, to możemy nią wyjaśnić zarówno fakt, że deweloperzy zbudowali i sprzedali najwięcej mieszkań w historii, jak i ten, że mieszkań dramatycznie brakuje. Możemy nią wyjaśnić to, że sprzedają się mieszkania w miastach, domy i działki pod miastami, a także to, że zaczynają drożeć mieszkania w małych miastach. Jeśli wszystko możemy wyjaśnić pandemią, to znaczy, że nie o nią tutaj chodzi, ale o dużo bardziej złożone układy zjawisk. Mniejsze miasta mogą teraz złapać drugi oddech i stać się atrakcyjnymi miejscami do mieszkania. Chodzi o miejscowości dobrze powiązane z większym ośrodkiem (i miejskim rynkiem pracy) koleją aglomeracyjną, ale oferujące tańsze mieszkania, a jednocześnie wyposażone w infrastrukturę społeczną i techniczną, która daje im wielką przewagę nad monofunkcyjnymi przestrzeniami podmiejskimi.
Naukowcy od lat wskazują na negatywne skutki suburbanizacji. Nie widać, by te argumenty trafiały do władz. Jak Pani w tym kontekście ocenia rządowy pomysł sprzedawania projektów domów za 1 zł?
Rząd rzadko słucha naukowców. Jest taki popularny żart, że politycy potrzebują nauki jak pijany latarni – nie, żeby oświetlała drogę, ale żeby się nią podeprzeć w potrzebie. Presja na tereny podmiejskie jest ogromna, wiemy to od lat. Plany miejscowe dla gmin podmiejskich w Polsce zakładają chłonność demograficzną na surrealistycznie wysokim poziomie – od ponad czterdziestu do ponad stu milionów mieszkańców. To wielkości pozostające w głębokiej sprzeczności z prognozami demograficznymi, o zdrowym rozsądku nie wspominając. Przestrzenie podmiejskie są projektowane jako monofunkcyjne, wyłącznie rezydencjalne, jedyną strefą publiczną są tam drogi dojazdowe do domów, a i te bywają błotniste, o ile sami mieszkańcy się nie zrzucą, by je utwardzić i uporządkować. Gmin zwyczajnie nie stać na przejmowanie wszystkich wymaganych prawem miejscowym terenów pod cele publiczne – takich, jak choćby drogi. Na przedmieściach nie dokonuje się wtórnych podziałów gruntów, dlatego dominuje tam wciąż zabudowa łanowa, czyli odpowiadająca temu, jak niegdyś rolne działki zostały podzielone i sprzedane. Brak jest infrastruktury technicznej. Hasło projektu domu za 1 zł, czy domu do 70 m2 budowanego bez pozwolenia na budowę, jest nośne medialnie, ale postrzegam je jako populistyczne. Ta rządowa propozycja w mojej ocenie nie poprawi wyglądu polskich przedmieść, ale wpisze się w pogłębienie chaosu przestrzennego, który już tam panuje. Będziemy więc mieli to samo, co teraz, tylko w większej skali, bo nie mam wątpliwości, że przy szybujących cenach mieszkań w mieście dla wielu osób dom pod miastem będzie jedyną dostępną cenowo opcją mieszkaniową gwarantującą dojście do własności, które w polskich warunkach jest szalenie istotne. Da poczucie bycia na swoim, ale „swoje” zostanie ograniczone do przestrzeni działki budowlanej, a nie przyczyni się do poprawy jakości dobra wspólnego, jakim jest przestrzeń publiczna, krajobraz i ład przestrzenny.
Czytaj też: Katarzyna Kajdanek, Suburbanizacja po polsku |
„Financial Times” podał, że Londyn z powodu pandemii opuściło 700 tysięcy mieszkańców. Miasta w pandemii nagle stały się „groźnymi rozsadnikami wirusa”? Ciekawiłoby mnie, kto kryje się za tymi 700 tysiącami. Czy to są zamożni mieszkańcy, którzy już wcześniej mieli rezydencję za miastem i pojechali tam uprzyjemnić sobie pandemię polowaniem na lisy, czy ci, którzy potracili pracę w najbardziej dotkniętych COVID-19 sektorach gospodarki, jak gastronomia albo hotelarstwo, i nie byli już w stanie opłacić wysokich czynszów w mieście, takim jak Londyn. Dla tych drugich to nie był wybór, tylko konieczność. Utarło się przekonanie, że to wielkie miasta są „rozsadnikami wirusa”, bo właśnie one, Londyn czy Nowy Jork, a potem São Paulo albo Delhi, szczególnie mocno zostały doświadczone przez pandemię. Jednak gdy spojrzeć na zmieniającą się w czasie liczbę zachorowań w przeliczeniu na liczbę mieszkańców, to po jakimś czasie małe i średnie miasta w porównaniu z dużymi miały ich niemal tyle samo. Wytłumaczyć to można w taki sposób, że na wzrost zachorowań wpływa więcej czynników niż tylko gęstość zaludnienia, czyli liczba osób na kilometr kwadratowy. Po pierwsze, istotne jest to, jak bardzo ludzie są ze sobą połączeni, ile na co dzień mają kontaktów osobistych z innymi. Po drugie, w jakich socjalnych i sanitarnych warunkach żyją, jak wyglądają ich gospodarstwa domowe, jak liczne są ich rodziny – przegęszczone mieszkania albo budynki będą zwiększały liczbę zachorowań, choćby z tego powodu, że nie ma możliwości izolowania osoby chorej. Po trzecie, istotne jest to, jaki zawód wykonują, czy możliwa jest w tym zawodzie praca zdalna, czy i jak częstego kontaktu z innymi ludźmi wymaga. Gdy to wszystko przeanalizujemy, zobaczymy, że większe znaczenie dla zachorowalności ma nasze miejsce w strukturze klasowej, a co za tym idzie – to gdzie i jak mieszkamy, z kim, gdzie i jak pracujemy oraz jaki mamy dostęp do opieki zdrowotnej. Zamożna osoba w Warszawie może się czuć niemal równie bezpiecznie, jak zamożna osoba w Berlinie. Z kolei pozbawieni dostępu do opieki medycznej, ubezpieczenia i mieszkający w niezdrowych warunkach nowojorczycy nie będą w znacząco lepszej sytuacji niż niezamożni poznaniacy.
Wspomniała Pani Profesor o cenach mieszkań. W dużych polskich miastach podczas pandemii sięgnęły one stratosfery, w niektórych dzielnicach Warszawy jest to dwucyfrowy wzrost procentowy w ciągu roku. Jakie długofalowe skutki to przyniesie?
Ceny rosną bardzo szybko nie tylko w Warszawie. Dla wielu osób, które jeszcze niedawno brały pod uwagę kupno własnego mieszkania, teraz ta perspektywa się oddaliła. Polityka mieszkaniowa w Polsce została oddana niemal całkowicie wolnemu rynkowi, a programy mieszkaniowe wdrażane w ostatniej dekadzie skupiają się na dokładaniu pieniędzy do sektora finansowego (dopłaty do odsetek, do wkładu własnego). To napędza popyt na mieszkania, co skutkuje dalszym wzrostem cen. Być może sytuacja zmieni się, kiedy zaczną powstawać lokale z przeznaczeniem na długoterminowy, dostępny cenowo najem. Jeśli szybko nie zostaną uruchomione procesy, które dadzą ludziom dostępną cenowo przestrzeń mieszkaniową, będą oni przez rynkowe procesy wypychani poza miasto albo będą żyć w mieście w warunkach głęboko niedostosowanych do ich potrzeb. Także więc w tym wypadku pandemia uwypukla różnice klasowe i ekonomiczne, bo zamożniejsze osoby mogą się „wykupić” ze złych adresów, dokupić przestrzeń z balkonem albo taką, gdzie urządzą sobie biuro do pracy zdalnej. Wzrost cen nieruchomości w miastach to tylko jeden z czynników zmieniających miejski krajobraz mieszkaniowy. Jednocześnie widzimy wejście na rynek graczy instytucjonalnych, zagranicznych i krajowych, którzy samodzielnie budują mieszkania lub wykupują je pakietami, w tysiącach, od deweloperów i zamierzają oferować ich stabilny, długoterminowy wynajem z klarowną umową i kompleksową obsługą techniczną. To będzie alternatywa dla mieszkań wynajmowanych od osób prywatnych, które często nie pozwalały na urządzenie pokoi według potrzeb albo w dowolnej chwili zaskakiwały najemców niezapowiedzianymi odwiedzinami czy, co gorsza, podwyżkami lub wypowiedzeniem umowy najmu. Wejście tych dużych firm przyniesie zmianę w wielkich miastach - to perspektywa najbliższych lat. Są też obietnice rządowe w postaci funduszy, z których mają powstawać ekonomicznie dostępne mieszkania, zastępujące dawne TBS-y.
Miasto jest polem licznych konfliktów i podziałów. Mieszkańcy przedmieść vs miastowi, piesi vs kierowcy, kierowcy vs rowerzyści, ludzie w maskach vs bez masek, swoi vs obcy – to tylko niektóre przykłady. Pandemia dodała nowe pola tych konfliktów, ewentualne obostrzenia dla niezaszczepionych dodatkowo je wzmocnią. Czy dla socjolożki miasta to zjawisko niepokojące?
Zadaniem socjologa jest obserwować, badać, rozumieć, dostarczać wiarygodnych przesłanek osobom podejmującym decyzje, a nie zamartwiać się. Ja swoją rolę poza polem akademickim postrzegam jako pomocniczą wobec polityki lokalnej. Pandemia, jak wiele innych zjawisk, których się nie spodziewaliśmy i na które nie byliśmy przygotowani, uwypukliła różnice między ludźmi. W tym przypadku to przede wszystkim różnice związane z tym, gdzie i jak mieszkamy, gdzie i jak pracujemy, a także, jaki mamy dostęp do usług publicznych, w tym usług związanych z opieką zdrowotną. Dla mnie osobiście interesująca jest także kwestia post-covidowego funkcjonowania przestrzeni publicznej, która stała się papierkiem lakmusowym dla takich zjawisk, jak sympatia i antypatia w stosunku do obcych, „innych”. To właśnie przestrzeń publiczna jest miejscem, w którym ewentualne konflikty znajdują swój wyraz, ale ujawniają też swoje drugie dno. Konflikt „maseczkowy”, o który Pani pyta, nie dotyczy wyłącznie rozbieżności poglądów na temat pandemii. Pokazuje przy okazji, na ile mamy zakodowaną troskę o słabszych, starszych, osoby o obniżonej odporności. Pandemia weszła w szczeliny już istniejących konfliktów międzyludzkich, jedne z nich pogłębiła, ale stworzyła też zupełnie nowe pola. Takim nowym polem konfliktu może się okazać stosowanie certyfikatów covidowych, kodów QR i ogólnie technologii smart city do wspierania bezpieczeństwa. Do potencjalnych konfliktów można dołożyć jeszcze konflikt o miasto jako takie – czyje jest, do kogo należy? Niedługo po pierwszym lockdownie byłam w Krakowie. To było niezwykłe doświadczenie oglądać to miasto i jego architekturę bez turystów, bez tłoku na Kazimierzu. Wielu mieszkańców doceniło tę sposobność, korzystało z „odzyskanego” miasta, choć biznesy ucierpiały.
Czy dyskurs skoncentrowany na zarazkach, dystansie społecznym, zagrożeniu, wpłynie długofalowo na nasz poziom tolerancji, stosunek do „innych”?
Każde zagrożenie, które jest nie do końca zrozumiałe, wywołuje silniejsze napięcie, dochodzą do tego fake newsy, szukanie winnego. Z jednej strony, w przestrzeni publicznej pojawiła się dobra energia, dobre gesty pomiędzy osobami z najbliższego otoczenia, pomoc sąsiedzka, z drugiej, dyskurs publiczny kręcił się wokół poszukiwania winnego, obcego, na którego można by zrzucić winę za rozwój epidemii, za nieradzenie sobie z jej opanowaniem. Od wielu lat w Polsce dyskusje w sferze publicznej są prowadzone w ostry i spolaryzowany sposób, a logika funkcjonowania mediów powoduje, że podgrzewanie sporów po prostu się opłaca. Kolejne kryzysy, wobec których zajmujemy stanowiska, na temat których wyrabiamy sobie opinie, powodują, że coraz trudniej o wyważoną rozmowę, coraz więcej jest w niej emocji. Jeśli na kryzysy: migracyjny, edukacyjny, ekonomiczny, zdrowotny, zaufania do instytucji, nałożymy pandemię i to, w jaki sposób przechodzimy przez nią w Polsce, to zobaczymy, że raczej nie budujemy w ten sposób silnego społeczeństwa.
Polacy polubili pracę zdalną? Dane Eurofound zebrane na przełomie czerwca i lipca 2020 roku pokazują, że w Polsce zadowolenie z pracy zdalnej jest niemal najniższe w Europie. Gorzej było tylko na Litwie, Łotwie i Chorwacji. Zadowolonych i bardzo zadowolonych było w Polsce 60%, podczas gdy w Danii czy Austrii liczby te oscylowały wokół 80%. Myślę, że przyczyniły się do tego relatywnie gorsze warunki pracy w domu, niezadowalający sprzęt, to na ile pracodawca pomagał zorganizować sam proces pracy. Ciekawie byłoby porównać wyniki badań z 2020 roku, kiedy moim zdaniem mieliśmy więcej entuzjazmu, z danymi z roku 2021, kiedy już dogłębnie poznaliśmy wady i zalety pracy z domu.
60% to wciąż większość. Tak, ale badanie przeprowadzono w czerwcu, a więc po trzech miesiącach zdalnej pracy, u progu wakacji, gdy przeważa optymizm, gdy dzieci już nie musiały siedzieć przy komputerach, a dorośli ich pilnować, frustrując się, że nie wykonują swoich obowiązków zawodowych.
Czyli raczej nie zobaczymy kloszardów w przeszklonych corner office’ach Mordoru czy innych biurowych dzielnic w kraju?
Pyta Pani czy biurowce zostaną zeskłotowane? Nawet jeżeli przestrzeń biurowa straci swoją pierwotną funkcję, to raczej na rzecz mieszkań na wynajem. Porównując przewagi i słabości pracy zdalnej względem pracy w biurze, wiele osób uważa, że nic tak dobrze nie działa, jak wspólne gadanie, że energia podczas rozmowy twarzą w twarz jest zupełnie inna niż ta, którą jesteśmy w stanie wytworzyć siedząc przy komputerach.
Silnym trendem w pandemii, ale także szansą w obliczu kryzysu klimatycznego, okazała się mikromobilność. Czy polskie miasta ją wspierały?
O ile wiem, polskie miasta nie zrobiły wiele, żeby wykorzystać tę szansę, nie poszerzały stref dla pieszych, nie tworzyły tymczasowych tras rowerowych, po to by ludzie mieli poczucie, że są w obecności innych bezpieczni. Nie znam celowych polityk miejskich czy działań, które byłyby u nas analogią dla tego, co zrobiono w Paryżu, Londynie lub Berlinie. We Wrocławiu na rynku poszerzono przestrzeń dla restauracji, w efekcie ci, którzy siedzą przy stolikach mają więcej miejsca, niż ci, którzy spacerują po rynku. Przestrzeń publiczna została w ten sposób skomercjalizowana, bo żeby siedzieć w poszerzonym ogródku restauracyjnym, muszę wejść w rolę klientki restauracji. W pandemii wiele osób wycofało się z transportu publicznego i albo wróciło do samochodu albo przesiadło na rowery – nie widzę kampanii, które miałyby ich zachęcać do powrotu. Z drugiej strony, samorządy w Polsce są poddane dużej presji finansowej. O ile takie branże, jak zdrowie czy edukacja pewnie nie stracą priorytetu w samorządowych wydatkach, to już kultura, sport czy działania prosposłeczne i obywatelskie będą musiały czekać na lepsze czasy. Przed pandemią powstało wiele projektów, który miały być odpowiedzią na najpilniejsze wyzwania klimatyczne i środowiskowe. Z powodu braku pieniędzy trzeba będzie odłożyć albo całkiem zrezygnować z cenowo dostępnych mieszkań komunalnych, rozwijania transportu publicznego, ograniczania zanieczyszczenia powietrza w miastach czy równości środowiskowej, która zakłada, że obecne pokolenia są zobowiązane do uwzględnienia długotrwałego wpływu na środowisko naturalne podejmowanych działań, tak by ich kosztów nie przenosić na kolejne generacje.
Uwolnienie jednego pasa ruchu dla rowerów i hulajnóg to nie jest wielki koszt w budżecie. Tu pojawia się kwestia odwagi – czy polityk myśli w kategoriach kolejnej kadencji czy kilku pokoleń. Niestety, w polityce krajowej nie widziałam przykładów takiej odwagi, chęci wykorzystania pandemii jako szansy na długofalową zmianę w naszej przestrzeni. Nie ma takiego myślenia na poziomie centralnym, brakuje go także w miastach. Myślę, że miasta są zmęczone długotrwałą walką polityczną, że brakuje fantazji, może też kompetencji i woli. Miasta to struktury „długiego trwania”, działają tak jak zawsze działały i trudno im to zmienić.
Firma Arup przeprowadziła sondaż City Living Barometer, z którego wynika, że 52% Londyńczyków podczas pandemii robiło zakupy w lokalnych sklepach. Aż 47% narzekało, że nie ma dostępu do podstawowych dóbr w okolicach swojego domu. Co pandemia nam mówi o idei 15-minutowego miasta?
Pandemia pokazała braki naszych miast, a przy okazji ciekawy rozdźwięk pomiędzy atrakcyjnymi mieszkaniami położonymi w nieatrakcyjnych okolicach. Okazało się, że nawet bardzo dobre, śródmiejskie lokalizacje nie zapewniają podstawowych usług, nie ma tam zieleniaków ani sklepów spożywczych z prawdziwego zdarzenia, większe parki ze starodrzewem są oddalone na tyle, że nie da się do nich dojść w 15 minut. Są Żabki i bary, ale to dobre dla turystów, a nie dla mieszkańców. Idea 15-minutowego miasta jest świetna, jednak nasze osiedla i ich najbliższe okolice rzadko kiedy są wyposażone w sposób całkowicie zadowalający. Wiele jest do zrobienia pod tym względem.
Warszawę już w tej chwili zatyka ruch samochodowy i to zatyka podwójnie, w postaci korków i zanieczyszczonego powietrza. Wspominała Pani, że pandemia negatywnie się odbiła na transporcie publicznym. Jeśli do tego dojdzie dalszy rozwój suburbiów, konieczne będą jakieś innowacyjne strategie obronne ze strony miasta.
Suburbia bazują na transporcie indywidualnym. Widać, że po stronie władz miast jest jakiś rodzaj akceptacji dla tego dysfunkcyjnego układu. Tworzone są parkingi Park&Ride, które mają zachęcić do korzystania z transportu publicznego, ale na ile jest to skuteczne? Nikogo nie zachęci też przystanek oddalony od domu pół kilometra, gdy nie ma chodnika i można zostać zepchniętym na szosę przez podmuch TIR-a. Do Poznania codziennie wjeżdża 200 tysięcy samochodów. No, ale nie można przecież zabronić wjazdu, bo układ, który jest dysfunkcyjny spełnia jednak jakąś funkcję: bez tej dojeżdżającej siły roboczej miejskie rynki pracy nie działałyby. Nie mam rozwiązania dla tego problemu. Zapracowali sobie na niego ci, którzy planowali nasze miasta od późnych lat 90. XX wieku. Nie da się tego rozwiązać punktowo, potrzebna jest systemowa strategia przyjęta w porozumieniu z podmiejskimi gminami.
Chciałam zapytać na koniec, czy procesy wywołane pandemią mogą się przerodzić w długofalowe trendy, ale jak rozumiem, w Pani ocenie, pandemia nie stworzyła zupełnie nowych zjawisk w miastach?
Kilka trendów na pewno powinniśmy śledzić, bo mają szansę pozostać z nami na dłużej. Pierwszy to dominacja zakupów online i związany z tym dynamiczny rozwój paczkomatów jako nowych form przestrzennych na osiedlach, a także wzrost liczby kurierów i ich pojazdów, głównie elektrycznych. Na pewno konsekwencją będzie zmiana sposobów kupowania i roli sklepów z różnymi produktami. Drugim ważnym trendem może być wdrażanie technologii smart city do bezdotykowej i bezkontaktowej obsługi naszej obecności w mieście. To będzie wymagało głębokiego namysłu nad tym, na ile chcemy oddać kontrolę nad naszym funkcjonowaniem i poruszaniem się w przestrzeni algorytmom i programom. Trzecią ważną zmianą, która z pewnością w jakimś zakresie z nami zostanie, będą elementy pracy zdalnej i zdalnej edukacji. Myślę, że wiele instytucji zauważyło oszczędność kosztów, a co bardziej świadome osoby także ograniczenia w emisji CO2, wynikające z tego, że tak wiele spotkań, szkoleń i konferencji przeniosło się do sieci. Mniej podróżujemy, więc może stajemy się bardziej lokalni? Jeśli tak, to również jest istotny trend, który wpłynie na naszą obecność w mieście i sposoby korzystania z przestrzeni.
Katarzyna Kajdanek, polska socjolog, profesor w Zakładzie Socjologii Miasta i Wsi Uniwersytetu Wrocławskiego. Autorka książek Suburbanizacja po polsku (Nomos 2012) i Pomiędzy miastem a wsią. Suburbanizacja na przykładzie osiedli podmiejskich Wrocławia (Nomos 2011), współautorka City and Power – Postmodern Urban Spaces in Contemporary Poland (Peter Lang GmbH, Internationaler Verlag der Wissenschaften 2018).