Suburbia to zieleń, cisza i spokój. To ciągnące się aż po horyzont domki, wzorowo przystrzyżone trawniki i uczynni sąsiedzi. Ale też deficyt infrastruktury, chaos estetyczny i codzienne podróże samochodem, kradnące cenne godziny. Socjolog Katarzyna Kajdanek przygląda się 6 miejscowościom południowo- zachodniej Polski, dowodząc, że suburbanizacja w rodzimym kontekście znacząco odbiega od pojęcia zdefiniowanego na przykładach ze Stanów Zjednoczonych czy Europy Zachodniej. Polskie osiedla podmiejskie powstają nie w pustce, lecz na bazie miejscowości, których rdzenni mieszkańcy wciąż kultywują wiejski styl życia. Do przeprowadzki skłania nas często nie tyle znużenie miejskim zgiełkiem, co prozaiczny rachunek ekonomiczny: duży metraż jest dostępny wyłącznie poza miastem, a budowa domu wydaje się najrozsądniejszym sposobem ulokowania kapitału. Wybieramy wiejskość rozumianą jako bliskość dzikiej przyrody, ciszę i możliwość oddalenia się od miejskiej cywilizacji na tyle, by nie odczuwać jej uciążliwości, pozostawiając sobie przy tym sposobność regularnego korzystania z miejskich usług i oferty kulturalnej. Dominujący w badanych miejscowościach przybysze z niedużych miast, takich jak Jelenia Góra czy Bolesławiec, nie odrzucają miasta jako całości, lecz tylko jego wąski wycinek – ten, w którym były ulokowane ich dawne mieszkania: wysokościową zabudowę z wielkiej płyty. Nazbyt często dążenie do nieszkania na wsi opiera się na paradoksie: pożądane intymność i wolność do robienia tego, na co ma się ochotę, okazują się sprzeczne z realiami wiejskiego życia, w którym za poczucie przynależności do wspólnoty płaci się właśnie utratą prywatności.
„Suburbanitom” odpowiada wyidealizowana małomiasteczkowa harmonia, nie są jednak gotowi zaakceptować silnych powiązań międzyludzkich. Z blokowisk przynoszą kulturę unikania, preferują życie indywidualne, odreagowując w ten sposób lata przymusowego, dokuczliwego sąsiedztwa. Odmienny styl życia staje się przyczyną konfliktów między starymi i nowymi mieszkańcami: tubylców oburza niedzielna praca w ogródku, przybysze uskarżają się na swąd palonych co wieczór śmieci. Podczas gdy ci pierwsi skłaniają się ku osobistej nieformalnej konfrontacji, ci drudzy woleliby zgłosić problem administracji. Co ciekawe, „nowi” nie integrują się także ze sobą nawzajem, pragną raczej stowarzyszenia niż wspólnoty. Przyczyną bywa niedobór czasu, bo codzienne dojazdy skutecznie wyhamowują obywatelskie zapędy. Szczytowym przejawem sąsiedzkiej integracji wydaje się symultaniczne grillowanie po obu stronach płotu. Autorka zauważa niekompetencję lokalnych władz w zakresie administrowania przeobrażającą się wsią, zarówno na poziomie urbanistycznym (proces suburbanizacji to w istocie szereg jednostkowych decyzji budowlanych), jak i w sferze zarządzania eklektyczną społecznością. Opisuje wręcz przypadki antagonizowania przez sołtysa czy proboszcza dobrych „starych” i psujących wiejską sielankę „nowych”. Osobny rozdział poświęca dzieciom, dociekając, w jaki sposób decyzje podejmowane przez rodziców rzutują na życie ich progenitury. Początkowa ulga, gdy prywatny plac zabaw w ogródku pozwala odetchnąć od uciążliwych wypraw do parku z całodniowym ekwipunkiem, szybko przeradza się w zniecierpliwienie spowodowane koniecznością ciągłych dojazdów do miasta, kiedy potrzeby dziecka są niezaspokajane przez ograniczoną wiejską ofertę kulturalną. Dzieci uczęszczające do szkoły czy przedszkola poza wsią (sytuacja typowa, jeśli oboje rodzice pracują w mieście) wydają się szczególnie pokrzywdzone, nie mają bowiem okazji, by wrosnąć w lokalne środowisko, a wskutek braku możliwości swobodnego dotarcia do miasta są eliminowane ze szkolnego życia towarzyskiego.