Projekt Hudson Yards, realizowany według masterplanu biura KPF w zachodniej części Manhattanu, nad rzeką Hudson, przewiduje budowę wieżowców – biur, mieszkań, sklepów – na platformie ze stali i betonu o grubości 2 m i wadze 37 tys. ton. Osłoni ona znajdujące się pod spodem tory kolejowe. Gdzie tam będzie ziemia nadająca się do sadzenia roślin?
Tylko staranny projekt może w takim miejscu zapewnić wystarczającą ilość gleby. W Hudson Yards na 11 ha planowanych jest 9 wieżowców o różnych funkcjach oraz kilka innych ciekawych konstrukcji, między innymi olbrzymia rzeźba Thomasa Heatherwicka, a także wysoki na 30 m budynek Culture Shed, który podczas brzydkiej pogody będzie wyjeżdżał na kołach i osłaniał piazzę przed deszczem czy śniegiem. Umożliwi on zamykanie placu podczas organizowanych na nim wydarzeń takich, jak koncert symfoniczny czy pokaz mody.
Na czym polega pana rola jako architekta krajobrazu w tym bardzo miejskim przedsięwzięciu?
Zadaniem mojej firmy jest stworzenie całego otoczenia – krajobrazów ulic, na które składają się chodniki, drzewa, wejścia do budynków, fontanny, ławki, kawiarnie, oświetlenie. Odpowiadamy za wszystko, co znajduje się na zewnątrz wieżowców. Współpracujemy oczywiście z bardzo dużym zespołem specjalistów. To, co zazwyczaj mamy w glebie, musi także być umieszczone w tej konstrukcji: woda pitna, system irygacji, kanały ściekowe, potężny system umożliwiający roślinom oddychanie, czyli tunele wentylacyjne. To wysoce złożony system zlokalizowany nad 28 torami kolejowymi, które muszą być czynne przez cały czas trwania budowy.
Jest to więc rodzaj parku na dachu?
Właśnie tak, ale należy pamiętać, że pociągi znajdują się około 8 m poniżej poziomu ulicy. Dach, jak to pani nazwała, jest więc na jej poziomie. Przez 100 lat w Manhattanie była gigantyczna dziura z otwartymi peronami. Wkrótce się to zmieni. Ten projekt dopełnia miasto; w pewnym sensie przeciągamy miejskie włókna z powrotem tam, gdzie powinny się znajdować. Rola architekta krajobrazu polega tu na zgraniu zróżnicowanych funkcji, jakie pełni płyta konstrukcyjna. Aby mieć pewność, że nasz krajobraz przetrwa, rozwinie się i będzie dobrze zaprojektowany, chociaż nie jesteśmy inżynierami lądowymi ani inżynierami budownictwa, musimy koordynować ich pracę. Deweloper bardzo szybko to sobie uświadomił. Ten projekt jest jak kanapka, która zmienia się z każdym ugryzieniem. Mamy tam linie telekomunikacyjne i wysokiego napięcia, drenaż, zbiorniki na deszczówkę, i nic – ani ścieki ani woda deszczowa – nie może się do tej kanapki przedostać. W Hudson Yards powstanie największa od stu lat przestrzeń publiczna w Nowym Jorku, a ponad 1 300 000 m2 powierzchni biurowej, handlowej i mieszkalnej czyni nasz projekt największym przedsięwzięciem deweloperskim w historii Stanów Zjednoczonych. Składają się na niego dwie części: Western Yards i Eastern Yards. Zaczęliśmy od Eastern Yards, które jest w budowie od dwóch lat i zostanie udostępnione w 2018 roku. Ramowe projekty dla Western Yards powstaną w tym roku, a oddanie do użytku przewidziane jest na rok 2021, co – jeżeli wziąć pod uwagę skalę przedsięwzięcia – oznacza zadziwiające tempo.
Pracując nad Hudson Yards, szczegółowo badaliście między innymi historię powstania w 1908 roku tunelu pod rzeką Hudson, łączącego Penn Station z New Jersey. Zaproponowaliście budowę wieży widokowej, która miała nawiązywać do tego imponującego osiągnięcia inżynieryjnego z początku XX wieku. Dlaczego architekt krajobrazu poświęca tak wiele uwagi kwestiom zupełnie niezwiązanym z botaniką?
Na tym polega wyjątkowość naszego procesu projektowego. Choć sam projekt Hudson Yards jest dla nas niecodzienny, zastosowaliśmy tę samą co zawsze procedurę polegającą na jednoczesnym analizowaniu ekologicznej i kulturowej przeszłości miejsca. Procesy geologiczne kształtują dane miejsce w fazie początkowej, później z nich wyrasta kultura i działalność ludzka. Krajobraz, w naszym przekonaniu, nie powinien sprowadzać się do wzorów i form wymyślonych dla ich dekoracyjnych wartości lub z chęci podporządkowania się obowiązującej modzie. Nie chodzi nam też o odwzorowanie przeszłości – tworzymy współczesne krajobrazy. Natomiast dogłębne zrozumienie przeszłości nadaje projektom znaczenie, wyraża unikalny charakter miejsca. Patrzymy w przeszłość, aby budować odpowiadającą na potrzeby i adekwatną przyszłość. Wieża widokowa w Hudson Yards wzięła się właśnie z analizy historii torów kolejowych i budowy tunelu. Deweloperowi spodobał się pomysł dużego, położonego centralnie obiektu, stwierdził jednak, że chce zatrudnić dobrze znanego artystę, który wykona rzeźbę. Wybrano Thomasa Heatherwicka. Projekt zostanie zaprezentowany w sierpniu.
Czy w procesie, który pan opisał, chodzi o to, by uczynić projekt bardziej racjonalnym?
Nie chodzi mi o racjonalność, raczej o szacunek. Bardzo rzadko ludzie rozumieją, na czym polega architektura krajobrazu. Myślą o niej jako o czymś łagodnym i delikatnym, nawet czysto dekoracyjnym. Tymczasem, podejmując decyzje dotyczące drenażu, nawodnienia, kontroli procesów erozji, użytych materiałów i roślin, możemy nieświadomie wprowadzić inwazyjne gatunki, spowodować szkody i negatywnie oddziaływać na całe pokolenia. Pogłębiona analiza przyrodnicza miejsca jest źródłem licznych wskazówek, jak stworzyć właściwy, elastyczny projekt, który zapewni w przyszłości dobre zarządzanie. Nasze biuro działa w kilku krajach, ale w każdym skupiamy się na rodzimych gatunkach, wykorzystujemy lokalny kamień, ponieważ uważamy, że krajobraz może nam opowiedzieć niepowtarzalne historie, pokazać, gdzie się znajdujemy. W społeczeństwie, które staje się coraz bardziej wyobcowane, odizolowane od środowiska naturalnego, poznanie tych historii buduje świadomość przyrodniczą i w moim przekonaniu prowadzi do dobrego zarządzania przestrzenią.
A więc poprzez te lokalne historie próbuje pan ponownie zbliżyć ludzi do przyrody, mimo że w większości nie rozumieją oni języka, w jakim się do nich mówi?
Albo zrobimy to w ten sposób, albo nie ma szansy, że kiedykolwiek cokolwiek zostanie zrozumiane. To ryzykowne podejście zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, gdzie istnieją miejsca z całkowicie sztucznie stworzoną historią. Moim zdaniem to okropna praktyka, którą zapoczątkował prawdopodobnie Disney. Nie czuję potrzeby, by każda osoba, która przyjdzie zobaczyć zaprojektowaną przeze mnie przestrzeń, rozumiała, na co patrzy. Dla mnie i mojego zespołu ważne jest, byśmy z całych sił postarali się nie zniszczyć zasadniczych części kulturowej historii miejsca. Przygotowujemy obecnie projekt urbanistyczny dla stuletniego parku w Houston w Teksasie. Był on dotychczas postrzegany jako „pusty”, co w ciągu ostatnich dekad doprowadziło do stworzenia planów budowlanych o dużej skali: stadionu sportowego i kampusu uniwersyteckiego. Od czasu gdy zatrudniono nas do wykonania założenia urbanistycznego dla tego miejsca, odkryliśmy wiele ważnych zdarzeń. Archeolodzy z naszego zespołu trafili na ruiny dawnego obozu szkoleniowego dla wojska. Znaleźliśmy rysunki parku, który miał tam kiedyś powstać, co nigdy nie nastąpiło. Nasi naukowcy, po przebadaniu próbek ziemi, dowiedli, że rdzenni Amerykanie, którzy setki lat wcześniej zajmowali te tereny, regularnie stosowali praktykę wypalania łąk. W ten sposób na działce przeznaczonej na parking i stadion odkryliśmy wiele warstw historii. Nasz projekt sprawi, że będą one wszystkie podkreślone, chociaż we współczesny sposób.
Język krajobrazu jest bardzo subtelny i bardzo poetycki. Można doceniać piękno otoczenia, nic nie wiedząc o jego historii. Lecz jeśli jakiś element tego otoczenia przyciągnie wzrok, ktoś może się zastanowić: Ciekawe, czemu ta droga biegnie właśnie w ten sposób, po łuku? I zaczyna się uczyć: Ach, więc tędy biegła granica obozu wojskowego... Nasze krajobrazy są trochę jak pięknie skomponowana powieść; można cieszyć się, że stoi na półce, można też otworzyć ją i przeczytać od początku do końca.
Hudson Yards znajduje się pomiędzy planowanym Hudson Boulevard, projektu Michaela van Valkenburgha oraz słynną High Line autorstwa między innymi Jamesa Cornera z Field Operations. Ma połączyć te przestrzenie. W jaki sposób odniósł się pan do założeń parkowych zaproponowanych w pobliżu?
Obaj projektanci są zaprzyjaźnieni z moim biurem, a ja sam należę do wielkich fanów ich prac. Z wdzięcznością przyjmuję energię, która płynie z tych projektów. Mam na myśli zarówno energię pochodzącą z samych projektów, jak również od setek tysięcy ludzi, którzy będą tamtędy przechodzić: z metra na High Line czy z High Line w stronę Hudson Boulevard. Rocznie sama High Line „wprowadzi” na Hudson Yards 6 mln osób. W projekcie zaproponowaliśmy pewien wzór na chodniku – elipsy, które można interpretować jako współczesny labirynt, podobny do tego w katedrze w Chartres, wykorzystywanego przez mnichów podczas spacerów kontemplacyjnych. Elipsy biegną wokół rzeźby Heatherwicka, stamtąd rozchodzą się w stronę każdego z wieżowców, wędrują w stronę metra i z powrotem. Powstaje w ten sposób coś w rodzaju diagramu pokazującego przepływy energii na placu. Jego powierzchnię w 60% pokryje chodnik, właśnie dlatego, że spodziewamy się ogromnych tłumów wychodzących z okolicznych parków. Miejsce będzie więc przypominało Campidoglio w Rzymie albo plac św. Marka w Wenecji. Musi to być bardzo miejski park, salon Nowego Jorku.
Pana pracownia ma na koncie takie nagradzane projekty przestrzeni publicznych, jak Citygarden w St. Louis. To park rzeźby, w którym umieszczono prace bardzo różnych artystów – od Fernanda Légera po Niki de Saint Phalle i Tonyʼego Smitha. Powstała mieszanka pop artu, minimalizmu, konceptualizmu. Można by pomyśleć, że wymagałaby ona odpowiednika muzealnego white box – doskonale neutralnego tła. Dlaczego w St. Louis zdecydowano się na coś zupełnie innego?
Projektem kierował Warren Byrd, były partner i założyciel pracowni Nelson Byrd Woltz, który przeszedł na emeryturę trzy lata temu. Znam jednak jego koncepcję wystarczająco dobrze, by odpowiedzieć na pytanie. W St. Louis działała prywatna fundacja, która chciała z tego parku zrobić podarunek dla miasta. To oni wybrali wszystkie rzeźby. W ich wizji miał to być publiczny park nigdy niezamykany, nawet w nocy, i bez żadnych piedestałów. Z założenia dzieci miały się wspinać na Króliczki Toma Claassena i wyglądać przez oczodół leżącej głowy stworzonej przez Igora Mitoraja. Jest tam na przykład rzeźba z brązu zanurzona w wodzie – latem dzieci wskakują do otaczającego ją basenu. W zamierzeniu ten projekt miał dawać dużo radości. Powierzchnia parku to tylko jeden hektar, a stoją w nim 24 rzeźby. Kontakt z każdą z nich miał być zarazem bliski i angażujący, ważne było, by odwiedzający to miejsce nie widzieli kilku prac równocześnie. Fundatorzy podkreślali, że park, w przeciwieństwie do muzeów i galerii, ma nie wytwarzać barier między sztuką a ludźmi. I właśnie dlatego zupełnie nie przypomina „białego pudełka”.
Co zatem w pana opinii tworzy dobry plac miejski na miarę XXI wieku? Czy ma pan jakąś metodę pozwalającą ocenić wpływ przestrzeni publicznej na lokalną społeczność?
Dużo o tym myślę. Jestem jednak sceptyczny wobec metod. Uważam, że najlepszym sposobem osiągnięcia dobrych rezultatów są jasno określone cele. To lepsze niż jakiekolwiek pomiary czy statystyki. Dla nas wiodącymi zasadami są ludzkie doznania, uważne zarządzanie, równowaga między przestrzenią otwartą a miejscami odpoczynku, między roślinnością a placem. Często chcemy też mieć jak najwięcej roślin, wody oraz materiałów wysokiej jakości. Jeśli przestrzenie publiczne mają reprezentować to, co najlepsze w naszym społeczeństwie obywatelskim, przywiązanie do dobrych materiałów i dbałość o utrzymanie miejsca w dobrym stanie są niezwykle ważne, absolutnie decydujące. Jeśli uznać przestrzenie publiczne za nasz portret, to te opuszczone, zaniedbane i puste wiele mówią o nas i naszych wartościach. Krajobraz jest właśnie tym miejscem, w którym można wyeksponować najlepsze z wartości uznawanych w społeczeństwie.
Duża część pana projektów odnosi się do rolnictwa. Świadome kształtowanie środowiska naturalnego na wsi nie jest oczywistym wyborem dla architekta krajobrazu. Chyba nigdy się z czymś takim nie zetknęłam.
Mam nadzieję, że inni architekci krajobrazu także zaczną się zajmować tą dziedziną, ale obecnie nie znam innego biura, które specjalizowałoby się w projektowaniu krajobrazów aktywnie działających gospodarstw rolnych.
Skąd to zainteresowanie?
Z dzieciństwa. Dorastałem na farmie. Na własne oczy widziałem, jak dobre i złe decyzje pozostawiały na ziemi ślad, który nie znikał przez pokolenia. Gdy uzyskiwałem dyplom magistra w 1997 roku, bardzo dużo mówiło się o tym, że tereny rolnicze są głównym źródłem zanieczyszczeń obszarowych w Stanach Zjednoczonych. Sposób, w jaki produkowaliśmy naszą żywność, zabijał nas. Pomyślałem, że jako architekci krajobrazu, studiujemy techniczne aspekty upraw: klasy gruntów, drenaż, kontrolę erozji gleby, geologię, gleboznawstwo, ogrodnictwo; uczymy się projektować jeziora, stawy, sztuczne mokradła, drogi; wiemy, w jaki sposób wprowadzić na dany teren ciężarówki oraz jak wykorzystać dobry dizajn do rozwiązywania problemów. I wtedy pojawił się pomysł, by potraktować krajobraz rolniczy jako krajobraz kulturowy. Gospodarstwo rolne to krajobraz wytwórczy, który często postrzega się jako obszar istniejący tak po prostu, niezaprojektowany. A przecież on także jest odzwierciedleniem intencji projektowych niezależnie od tego, czy w sensie dosłownym został narysowany i wykreślony, czy nie. Dlatego gdy popatrzymy na stare, historyczne farmy Stanów Zjednoczonych, dowiemy się, że rzędy drzew rosnących po obrysie pól tworzyły ważne korytarze ekologiczne albo, że potoki i strumienie były chronione przez mokradła i specjalne konstrukcje. Farmer był zobowiązany do ochrony gleby i źródeł wody poprzez odpowiednie działania i świadomą ingerencję w środowisko przyrodnicze. W efekcie powstawał krajobraz biologicznie zróżnicowany i wydajny. Rolnictwo przemysłowe, nawozy chemiczne, współcześnie stosowane metody upraw sprawiły, że wycięto żywopłoty, wysuszono mokradła i wygładzono teren, likwidując jego zróżnicowanie topograficzne w skali mikro. Jako architekt krajobrazu dysponuję wieloma narzędziami i metodami, pytanie, czy przy ich pomocy mogę poprawić krajobraz terenów rolniczych. Odpowiedź brzmi: tak. W ten sposób powstał pomysł połączenia rolnictwa z ochroną krajobrazu i środowiska obszarów wiejskich: bierzemy pod lupę duże gospodarstwo i – z pomocą naukowców – oceniamy glebę, bioróżnorodność, liczymy gatunki zwierząt i roślin.
Każde żywe stworzenie?
Nazywa się to pomiarem bioróżnorodności. Ściągamy na farmę około 15-20 naukowców, tworzą oni zespół z projektantami i wspólnie pracują przez tydzień. Łapią ssaki, owady, ptaki, gady, płazy, pszczoły. Sprawdzają, jak silna jest presja inwazyjnych gatunków roślin na rodzime. Pomiary te nie są w stu procentach dokładne, ale wykorzystujemy najlepsze metody naukowe do obliczenia i oceny bioróżnorodności na danym terenie. Są one potem naszym przewodnikiem. Na przykład dowiadujemy się, że na danej farmie płazy są zagrożone, zastanawiamy się więc, jak możemy powiększyć ich habitat. Tworzymy inne habitaty: mokradła, lasy, żywopłoty, łąki. Nie rezygnujemy z rolnictwa. Na terenie, który jest najbardziej przydatny do uprawy roli, próbujemy wykorzystać najbardziej zrównoważone metody. A na obszarach mokrych, położonych w pobliżu wody, rezygnujemy z upraw – dajemy im odpocząć. Umożliwiamy powstanie tam uprawianej dziczy.
Jeden z takich projektów realizujecie w Wirginii. Farmę prowadzi, jak pan to kiedyś ujął, „światły klient”, który pozwolił wam eksperymentować ze swoją ziemią. Eksperyment polegał między innymi na wypalaniu traw. Ogień może się wydostać spod kontroli, niszczy ekosystemy i odbiera życie – małym zwierzętom, pisklętom w gniazdach, owadom. Jakie pozytywne efekty mogą usprawiedliwić tak radykalne podejście?
Po pierwsze, ogień był narzędziem stosowanym do kultywacji gruntów w Ameryce przez tysiące lat. Powiedziałbym, że ostrożne korzystanie z ognia jest wciąż dużo bezpieczniejsze od nieostrożnego stosowania nawozów sztucznych. Chemia zabija dosłownie wszystko. Stosując ogień, trzeba być bardzo dobrze przygotowanym. Jesteśmy wtedy w stanie pogotowia, nawiązujemy kontakt ze strażą pożarną. Cysterny z wodą stoją dookoła farmy, a zespół ludzi szpadlami wytycza drogę dla ognia. Wiatru powinno prawie nie być. Określamy też liczbę dni, które powinny były upłynąć od ostatniego deszczu. Aby ogień nie wydostał się spod kontroli, potrzebna jest odpowiednia wilgoć. Tak więc sytuacja jest w dużym stopniu kontrolowana.
Informują państwo zwierzęta?
W pewien sposób tak. Przez pole przechodzą ludzie, wyganiając ptaki. Ma pani rację, że z tego rodzaju techniką wiąże się ryzyko, ale staramy się je ograniczyć, pomagając małym zwierzętom i ptakom uciec na czas z zagrożonego terenu. Nie podpalamy od razu obszaru o powierzchni kilku hektarów. Wypalanie prowadzone jest w pasach 3-metrowej szerokości. Trzeba przy tym kontrolować siłę i kierunek wiatru. Zazwyczaj przeprowadzamy wypalanie wczesną wiosną lub późną jesienią, aby ominąć okres zakładania gniazd. Nie mogę powiedzieć, że nigdy nie ma ofiar, z pewnością niektóre zwierzęta na tym ucierpią, ale ostateczny zysk jest większy dla wszystkich. Jednym z najgorszych zjawisk, jakie obserwujemy teraz w Stanach, szczególnie na Wschodnim Wybrzeżu, jest utrata bioróżnorodności w wyniku presji ze strony egzotycznych, inwazyjnych roślin. Wypierają one gatunki rodzime, które przez lata ewoluowały wraz z lokalnymi zwierzętami, tworząc relacje współzależności. Zatem, gdy znikają rodzime rośliny, zagrożone są także zwierzęta. W XX wieku reżim ognia utracił zasadnicze znaczenie – wraz z pojawieniem się kosiarki zapomnieliśmy o tradycyjnej technice. Dlatego obce gatunki w ogóle do niej nie przywykły. Gdy zastosuje się wypalanie, giną. Ogień jest zatem sposobem na ograniczenie liczebności roślin alochtonicznych i wspieranie autochtonicznych. Efekt: niewiarygodnie zróżnicowany naturalny habitat sprzyjający między innymi ptakom.
W Polsce również stosuje się wypalanie traw, choć jest ono karane aresztem i grzywną. Dzieci na wsiach uczy się, jakie są zagrożenia związane z tą metodą, żeby zniechęciły rodziców. W moim kraju wypalanie jest świadectwem wstecznictwa, a pan łączy je z „oświeceniem”. Czym zatem jest „oświecenie” w architekturze krajobrazu?
Także w Stanach są ludzie, którzy wciąż protestują przeciwko tej metodzie. Jednak wsparcie ze strony naukowców, zwłaszcza odnośnie pewnych typów amerykańskiego krajobrazu, jest ogromne. Wypalanie jest traktowane jako metoda służąca bioróżnorodności i ekologii. Z badań wynika, że ekosystemy, w których gospodarowano przy pomocy ognia, brały udział w najstarszych procesach ewolucyjnych, jakie zachodziły w przyrodzie Ameryki Północnej. Na przykład na Środkowym Zachodzie powstały ekosystemy zależne od ognia. Oświecenie, postęp bierze się tu z połączenia rolnictwa oraz wiedzy naukowej na temat roślin i zwierząt. Metody tej oczywiście nie można stosować w miejskich parkach, ponieważ powstaje zbyt dużo dymu i jest to niebezpieczne. Cały proces powinien być uregulowany i wymaga pozwoleń.
Czy dla pana jest to forma buntu przeciwko cywilizacji – zmechanizowanym metodom produkcji żywności, ich destrukcyjnemu potencjałowi?
To nie akt buntu, jestem za stary na punkrockowca. To raczej efekt badań naukowych, z których wynika, że łąki są ważnym habitatem, a my mamy wspomagające go narzędzia i możemy z nich skorzystać, jeśli trafimy na ceniącego innowacje właściciela gruntu. Łąki należą do najszybciej znikających ekosystemów w Stanach, ponieważ to na nich najłatwiej jest prowadzić uprawy czy budować.
Niezwykle ambitne przedsięwzięcie pana biuro realizuje od 2002 roku w Orongo Station w Poverty Bay w Nowej Zelandii. Polega ono między innymi na częściowym odtworzeniu lasu deszczowego. Brzmi to jak projekt publiczny, finansowany przez państwo, lecz, o dziwo, wcale tak nie jest.
To całkowicie prywatna, dochodowa farma o powierzchni 1200 ha, na której w ciągu 13 lat znacząco wzbogaciliśmy różnorodność biologiczną.
Czy to nie sprzeczność. Nie trzeba wyciąć lasu, żeby założyć farmę? Jakiego rodzaju korzyści przynosi las deszczowy farmerowi?
Och! Kocham takie głosy ze Starego Kontynentu. To europejska postawa moich przodków, którzy przybyli do Ameryki. W Orongo chcieliśmy pokazać, że można osiągnąć równowagę między wydajną gospodarką rolną a bioróżnorodnością. Wyłączyliśmy z użytku ok. 15 % farmy. Teren ten został przekształcony na wzór istniejącego kiedyś w tym miejscu krajobrazu z jego funkcjami przyrodniczymi. Proszę zauważyć, że nie wyłączyliśmy płaskowyżu, części, które były żyzne, płaskie, i przez to doskonale nadawały się na pastwiska czy pod uprawy. Wzięliśmy tereny bagniste – najbardziej strome stoki i obszary, które uległy erozji, ponieważ granice działki przebiegały wzdłuż klifowego wybrzeża podatnego na osunięcia. Granie od strony oceanu narażone były na działanie słonej wody morskiej, więc nie mogły być dobrymi pastwiskami. Zdarzało się też, że bydło spadało z krawędzi i ginęło. Poprzedni właściciel osuszył mokradła, aby powiększyć teren pastwisk, ale zwierzęta hodowlane i tak wpadały w bagnisty grunt, co kończyło się złamaniami kończyn. Były tam tereny, na których nigdy nie powinno się zakładać gospodarstwa. My po prostu odłączyliśmy części, które zdaniem właściciela miały najgorszą glebę, i zamieniliśmy je w las deszczowy, korytarze dla dziko żyjących zwierząt i mokradła dobrze wypełniające swe funkcje w ekosystemie. Wprowadziliśmy tam zagrożone gatunki fauny. Obecnie, aktywne i nieaktywne rolniczo strefy są w Orongo Station przemieszane. Nasi naukowcy raz w tygodniu monitorują dzikie gatunki. Zarządca twierdzi, że bydło jest zdrowsze, a hodowla wydajniejsza. Jego zdaniem to efekt przywróconej przez nasz zespół bioróżnorodności.
W Orongo posadziliście 600 000 drzew. Przypomina mi się Fitzcaraldo, tytułowy bohater filmu Wernera Herzoga. Fitzcaraldo ogromnym wysiłkiem próbował zbudować operę w lesie tropikalnym. Wy, odwrotnie, przywracacie las przyrodzie, co pewnie też nie było proste.
Romantycznie byłoby powiedzieć, że była to jakaś imponująca walka, ale to nieprawda. Istniała zgoda między zespołem projektowym a właścicielem i kierownikiem gospodarstwa, wynikająca z podobnych wartości. Już to eliminuje większość problemów, które zazwyczaj pojawiają się w tak dużych projektach. Mieliśmy innowacyjny pomysł, światłego klienta i razem chcieliśmy stworzyć model zrównoważonego gospodarstwa rolnego dla Nowej Zelandii. Nie poprzez mówienie ludziom, co mają robić, nie przez prawienie im kazań, ale poprzez dobry przykład – sprawnie funkcjonujące gospodarstwo, które inni farmerzy mogą obejrzeć i być może zainspirować się nim w swojej pracy. Na ziemi, o której mowa, w Poverty Bay, stanął kapitan James Cook, gdy odkrywał dla Europy Nową Zelandię. Móc wykorzystać to miejsce przy tworzeniu innowacyjnego modelu rolnictwa, to naprawdę magiczna rzecz. A więc nie było żadnych dramatów, żadnego statku wciąganego na szczyt góry jak u Herzoga.
Trudno w to uwierzyć. Trzeba dodać, że dzięki waszej działalności na ten obszar wrócił łupkoząb, bliski wyginięcia endemiczny gatunek gada.
Łupkoząb (też: tuatara lub hatteria – przyp. aut.) należy do najbardziej zagrożonych wyginięciem zwierząt na Ziemi. To ostatni żyjący przedstawiciel sfenodontów, które z kolei pochodzą od dinozaurów. Ich liczba jest zatrważająco mała. Gdy zaczynaliśmy projekt, łupkozęby żyły tylko w niewoli. Projekt był interdyscyplinarny: zaprosiliśmy do niego biologów, ogrodników, traperów, gleboznawców oraz osoby, które wykonują cotygodniowy monitoring. To był ogromny wysiłek.
Więc jednak.
Ale przeszkody były zupełnie innej natury. Najważniejszą z nich stanowiła skala zniszczeń środowiska. Bardzo trudne było odtworzenie lasu deszczowego na glebie, która stała się płytka i przypominała glinę. Następnie musieliśmy zachęcić do przylotu ptaki wodne, które nie odwiedzały tych miejsc przez setki lat. Miało to ogromne znaczenie. Ptaki te robią dziury w ziemi, by w nich składać jaja. Gdy pisklęta się wyklują, łupkoząb wykorzystuje ich gniazda do rozmnażania się. Musieliśmy systematycznie tworzyć kolonie tych ptaków, cykl za cyklem, a migrują one w trzyletnich okresach. Zajęło nam to 12 lat, nie dlatego, że ktoś się sprzeciwiał, ale dlatego, że środowisko naturalne było w złym stanie.
Pracując ze zniszczonym środowiskiem przyrodniczym, nie stara się pan jednak przywrócić do końca jego naturalnej postaci. Dlaczego?
W przypadku bardzo zniszczonych ekosystemów, wykorzystujemy formy geometryczne, aby uwydatnić bliznę. Jest w tym więcej szczerości – przyznajemy, że to krajobraz skonstruowany przez człowieka, sztuczny twór. Na przykład mokradła w Orongo zostały początkowo osuszone, ponieważ wartość tego krajobrazu nie była widoczna. Mam nadzieję, może naiwną, że wykorzystując formy stworzone świadomie podczas projektowania, uczynimy mokradła bardziej widocznymi w przestrzeni i przez to ochronimy je przed zniszczeniem w przyszłości. Dziś bagna w Orongo funkcjonują jak żywy obraz. Gdy poziom wody obniża się w lecie, wyłaniają się coraz większe fragmenty lądu. W porze mokrej, miejsce zapełnia się po brzegi. To bardzo złożony krajobraz.
Łączy pan w swoich projektach aspekty antropologiczne, botaniczne, ekologiczne, ornitologiczne i inżynieryjne. Czy takie holistyczne podejście podważa, pana zdaniem, tradycyjny podział na naturę i kulturę? Czy potrzebne jest nam nowe pojęcie – hybryda, która połączy to, co dzikie i cywilizowane?
Właśnie wysłałem artykuł do pisma specjalizującego się w architekturze krajobrazu, w którym do tego przekonuję. Mam mocne przeświadczenie, że ogromna część zniszczeń, których dokonaliśmy, jest usprawiedliwiana przez tę opozycję natury i kultury, postrzeganie ich jako przeciwstawnych sił. I rzeczywiście pierwszy z krytyków recenzujących mój artykuł w ramach tzw. peer-view przed publikacją, napisał: Nie rozumiem, przecież to oczywiste, że natura i kultura są w opozycji. Pomyślałem, w tym właśnie tkwi cały sens, że podważa się oczywistości. Moje przekonania są wynikiem badań, które przeprowadzamy raz po raz przy każdym kolejnym projekcie: to ekologia danego terenu wytwarza jego kulturę. Używam słowa ekologia w bardzo szerokim sensie, mając na myśli procesy geologiczne, bogactwa naturalne wykształcone w toku zmian geologicznych, rośliny – rzeczy, które kształtują unikalny charakter miejsca. Występuje tu silne sprzężenie zwrotne – zmieniamy przyrodę, a ona zmienia nas. Istnieje rodzaj ciągłości między zjawiskami ekologicznymi i kulturowymi. Cała nasza praca polega właśnie na tym, by stworzyć bardziej harmonijny dialog między kulturą i naturą. Może trzeba zakwestionować założenie, o którym wspomniała pani wcześniej, że aby uprawiać pole, należy najpierw wyciąć las. Na farmie, gdzie dorastałem, jeśli zaniedbano pole przez jeden sezon, trzeba było płacić za to cenę wiele kolejnych lat. Może potraktowanie przyrody i kultury jako pewnego kontinuum i uznanie nas samych za część tego porządku pozwoli zmienić świat, w którym żyjemy.
A jaka jest pana opinia o budynkach, które starają się naśladować przyrodę formą lub sposobem funkcjonowania, inspirowanych organizmami żywymi? Czy rzeczywiście zbliżają one architekturę do przyrody, zamazując opozycję i budując kontinuum, o których pan wspomniał? Czy to raczej powierzchowne podobieństwa?
To trudne pytanie. Myślę, że w pewnej skali biomimikra zdecydowanie działa. Na przykład, gdy przesłony blokujące dostęp promieni słonecznych, pracują na zasadach podobnych do źrenicy oka. Są to rozwiązania mechaniczne, ale równocześnie reagujące na słońce. Martwię się natomiast, gdy ludzie mówią: Ten wieżowiec jest liściem. Czasem zbyt wiele zostaje ukryte w koniu trojańskim biomimikry. Bywa ona używana jako narzędzie marketingowe. Wierzę w uważne przyglądanie się przyrodzie i systemom przyrodniczym i wyciąganie z nich wniosków, które mogą zainspirować odpowiedzialną architekturę. W ten sposób, patrząc jak działa przyroda, projektowaliśmy nasze farmy czy mokradła. Namawiam do bardziej świadomego projektowania, choć różne etykietki mogą je czasem utrudnić.
Krajobraz bywa postrzegany przez architektów jako rodzaj tła dla budynków, bywa też w ogóle niezauważany. Rośliny przez długi czas pełniły poślednią rolę w miejskich projektach, traktowano je wyłącznie jako ozdobę. Czy pana zdaniem to podejście obecnie się zmienia?
Zmienia się radykalnie. Architektura krajobrazu w Stanach Zjednoczonych zaczyna być wreszcie traktowana jako niezależna dziedzina. Zaczynamy odzyskiwać szacunek, jakim nasza profesja cieszyła się w latach 80. XIX wieku, a który straciliśmy w wieku XX, gdy sprowadzono naszą pracę do dekorowania przestrzeni zewnętrznych. W 1880 roku architekci krajobrazu, na przykład Frederick Law Olmsted, szukali inspiracji w systemach przyrodniczych: hydrologii, jeziorach, mokradłach, lasach. Zwracali uwagę na zdrowie publiczne. Olmsted naprawdę rozumiał, jak działa przyroda w bardzo dużych systemach i jak taki system może wzrastać w miejskim otoczeniu. Otrzymywał niesamowite wyjątkowe zlecenia na projekty całych parków i ich sieci takie, jak Central Park w Nowym Jorku czy Emerald Necklace w Bostonie. Jego intencją było wytworzenie bliskości między mieszkańcami miasta a przyrodą. Jednocześnie to, co robił, było absolutnie piękne. Ogromne znaczenie miała jakość używanych przez niego materiałów – rodzimych roślin, lokalnego kamienia. To on położył fundamenty pod naszą dzisiejszą działalność. Potem zawód architekta krajobrazu przestał cieszyć się szacunkiem. Nie wiem, czym to tłumaczyć. Obecnie natomiast obserwuję pospieszne przywłaszczanie sobie krajobrazu przez architektów. Starchitekci piszą o nim, prezentując czasem zabawne poglądy. To przykry trend, bo z jednej strony reinterpretują swoje zadania, nazywając się twórcami krajobrazu, a z drugiej niejednokrotnie wciąż ignorują naszą profesję.
Może pan podać najśmieszniejsze przykłady?
Chcę być dobrym kolegą, więc staram się tego nie robić. To niefortunny trend, ale nie do mnie należy wytykanie kogokolwiek palcem.
Przyjmijmy zatem ugodowo, że wśród architektów po prostu wzrasta zainteresowanie projektowaniem krajobrazu. Czy to znaczy, że również nasze społeczeństwa zaczęły się interesować tworzeniem raczej miejsc niż obiektów?
To świetne ujęcie problemu. Myślę, że właśnie dlatego – jako architekci krajobrazu – odzyskujemy status, jaki mieliśmy w XIX wieku. Planiści i mieszkańcy miast dostrzegają wartość obserwowania systemów funkcjonujących w wielkiej skali, widzą też efekty naszych działań – zdrowe i elastyczne przestrzenie publiczne. Zaczynają postrzegać architekturę krajobrazu jako profesję, która wyjątkowo dobrze sprawdza się przy rozwiązywaniu współczesnych problemów, takich jak zmiany klimatu, zdrowie publiczne, wolny dostęp do przestrzeni publicznych i generalnie ich modernizacja, uelastycznianie. Ale znaczenie ma także pewien rodzaj piękna, które jest w krajobrazie i które uszlachetnia duszę człowieka, coś, czego nie znajdzie się w samej architekturze. Myślę, że nadchodzą nowe pokolenia, które to rozumieją. Najlepszy dowód stanowi to, że obecnie klienci najpierw zatrudniają naszą firmę, a dopiero potem my, po zbadaniu miejsca, pomagamy im wynająć architekta.
Dotychczas było odwrotnie.
Całkowicie. I większość ludzi długo uważała, że powinno być odwrotnie. Lecz stosując tę odwróconą kolejność, widzą jak jest skuteczna – umożliwia dostrzeżenie szeregu współzależności, interakcji zachodzących między danym miejscem a jego bogactwami naturalnymi takimi, jak woda, wiatr, słońce. Niezwykle mądrym posunięciem jest przekazanie ogólnego nadzoru nad projektem architektowi krajobrazu. Dla klientów coraz ważniejsze jest, by sam architekt zgadzał się na taką współpracę. To ekscytujący moment, gdy role architekta i architekta krajobrazu zostają odwrócone nie tylko dlatego, że architekci przywiązują coraz większą wagę do krajobrazu, lecz także dlatego, że architekci krajobrazu ułatwiają wynajęcie architekta.
Czy XXI wiek będzie należał do architektury krajobrazu?
Być może. Świat bardzo się zmienia. Transport publiczny, zasoby wodne, zdrowie naszych rzek, jakość przestrzeni publicznych – wszystko to zaczyna wyglądać zupełnie inaczej, gdy pomyślimy o krajobrazie, systemach naturalnych, ludzkim doświadczeniu i zdrowiu, zamiast skupiać się najpierw na tworzeniu obiektów zajmujących przestrzeń.
Odwiedza pan w czerwcu Warszawę. Jakie są związane z tym plany?
Spędzę w Warszawie trzy dni, zwiedzając miasto, jego parki i przestrzenie związane z kulturą. Robert Kostro, dyrektor Muzeum Historii Polski, zorganizował mi wykład na Politechnice Warszawskiej. Zamierzam przedstawić tam naszą metodę projektową opartą na poszukiwaniu opowieści związanych z miejscem oraz na reinterpretowaniu krajobrazów dzięki tym opowieściom. Wyjaśnię, dlaczego uważam krajobraz za tak potężne medium.
Thomas Woltz jest jednym z najbardziej wpływowych współczesnych architektów krajobrazu, właścicielem pracowni Nelson Byrd Woltz Landscape Architects z siedzibami w Charlottesville w stanie Wirginia i w Nowym Jorku. Ukończył architekturę oraz architekturę krajobrazu na University of Virginia, gdzie następnie prowadził wykłady. W latach 1990-1994 pracował w weneckim studio architekta Giorgio Bellavitisa. Do biura Nelson Byrd przeszedł w 1997 roku, zakładając tam innowacyjną pracownię Conservation Agriculture Studio, która zajmuje się m.in. projektowaniem terenów rolniczych, odtwarzaniem zniszczonych ekostystemów mokradeł, łąk i lasów, wspieraniem bioróżnorodności oraz tworzeniem modelowych, zrównoważonych systemów biologicznych w ramach funkcjonujących gospodarstw. W 2004 roku Thomas Woltz został partnerem w Nelson Byrd Woltz Landscape Architects. W 2011 roku włączono go do prestiżowego grona Council of Fellows w ASLA (American Society of Landscape Architects), co uznawane jest za najwyższe wyróżnienie w tej organizacji. Jest członkiem zarządów TCLF (The Cultural Landscape Foundation) oraz MAS (The Municipal Art Society of New York). W 2013 roku magazyn „Wall Street Journal” przyznał mu tytuł Design Innovator of the Year. Główne realizacje i nagrody: Orongo Station Conservation Masterplan (Poverty Bay, Nowa Zelandia, realizacja w toku od roku 2002 – New York ASLA Merit Award 2011, National ASLA Honor Award 2010, Virginia ASLA Honor Award for Communications 2009); ogród na dachu Carnegie Hill House na Manhattanie (Nowy Jork, 2010 – New York ASLA Honor Award 2011); otoczenie rezydencji Iron Mountain House – projekt ogrodu, łąk i pól (Connecticut, 2010 – New York ASLA Merit Award 2011); przestrzeń do degustacji wina Medlock Ames Tasting Room oraz bar Alexander Valley (Alexander Valley, Kalifornia, 2011 – New York ASLA Merit Award 2011); modernizacja ścieżki Asia Trail autorstwa Fredericka Olmsteda w parku zoologicznym w Waszyngtonie (2006); park upamiętniający ofiary wojen Virginia War Memorial (Richmond, 2010). W latach 2002-2015 biuro NBW otrzymało ok. 50 nagród i wyróżnień przyznawanych przez organizacje zrzeszające architektów i architektów krajobrazu.