W skład Porozumienia Ruchów Miejskich weszło 11 organizacji obywatelskich reprezentujących nie tylko wiodące ośrodki w kraju jak Warszawa, Kraków, Poznań czy Gdańsk, ale też te mniejsze – Gorzów Wielkopolski, Płock, Opole, Gliwice, Toruń oraz niespełna 60-tysięczny Racibórz i Świdnicę. Co symptomatyczne, nie ma wśród nich Wrocławia, Lublina i Łodzi, gdzie władze już od pewnego czasu współpracują z aktywistami lub przynajmniej liczą się z ich zdaniem. Biorąc pod uwagę, że koalicja ruchów nie miała znaczących środków na kampanię wyborczą i działa od niedawna, można uznać, że odniosła sukces.
W Gorzowie Wielkopolskim i Raciborzu wprowadziła do rady miasta siedmioro reprezentantów, w Toruniu i Opolu – czworo, w Świdnicy – dwoje, a w Poznaniu jednego. W warszawskich wyborach do rad dzielnic wchodzący w skład Porozumienia komitet Miasto jest Nasze zdobył dziewięć mandatów: pięć w Śródmieściu, dwa na Żoliborzu, po jednym na Pradze Północ i Bielanach. Niestety, obowiązująca w Polsce metoda przeliczania głosów na mandaty jest niekorzystna dla małych komitetów. Choć Gdańsk Obywatelski otrzymał blisko ośmioprocentowe poparcie, czyli przekroczył ustawowy próg 5 procent, nie będzie miał swoich przedstawicieli w radzie miasta, podobnie jak Kraków Przeciw Igrzyskom, który zdobył 6,7 procenta głosów.
W listopadzie, jeszcze przed pierwszą turą wyborów samorządowych, „Finacial Times” poświęcił aktywistom z naszego regionu niewielki artykuł. W tekście Młodzi buntownicy z Europy Środkowo-Wschodniej rozczarowani polityką jego autor, Henry Foy, zwracał uwagę na wspólne doświadczenia państw, w których ruchy obywatelskie 25 lat temu obaliły komunizm. Wejście do Unii Europejskiej w 2004 roku Polski, Czech i Węgier przyśpieszyło rozwój gospodarczy w tych krajach, przyczyniając się do gwałtownej urbanizacji, a jednocześnie eskalacji wszystkich związanych z nią problemów. Do głosu coraz częściej dochodzi tam pokolenie urodzonych już po upadku muru berlińskiego, pozbawionych kompleksów aktywistów, którzy domagają się swoich praw i partycypacji w zarządzaniu miastami.
Dziennik przywołuje przykłady polskiego Porozumienia Ruchów Miejskich, węgierskiej grupy Miasto Należy do Wszystkich, która walczy m.in. z wprowadzonym przez Viktora Orbana prawem uznającym bezdomność za przestępstwo, i czeskiej inicjatywy Žít Brno. Ta ostatnia w październikowych wyborach samorządowych do rady Brna zdobyła 11% głosów, a jej lider, Matěj Hollan, został wiceprezydentem miasta. W zamieszczonym na YouTubie w przeddzień głosowania płomiennym przemówieniu przekonywał mieszkańców: W poniedziałek przestaję być aktywnym obywatelem, a zaczynam być aktywnym politykiem. Aktywny polityk zawsze wie, co robić. (…) Nie obawia się słuchać ekspertów i brać pod uwagę ich opinii, a przede wszystkim przekonywać do tego innych polityków. Niektórzy z was pewnie się boją, czy damy radę. Nie bójcie się. Gdybyśmy byli na sprzedaż, już dawno by nas kupili. Raczej bójcie się o tych innych, to oni będą musieli się zmienić. Już nie będą mogli w spokoju rządzić. Bez współczucia, bez idei, bez wizji, bez nas.
Žít Brno do największych swoich sukcesów zalicza walkę z salonami gier hazardowych, które zajmowały większość lokali usługowych w śródmieściu, zablokowanie realizacji podziemnego parkingu pod rynkiem oraz niedopuszczenie do zakazu ulicznego muzykowania, o co zabiegały władze miasta. Po wyborach zapowiada m.in. powstrzymanie planów przeniesienia dworca kolejowego z centrum, by uwolnione w ten sposób tereny przeznaczyć pod nową komercyjną zabudowę.
Skupianie się na konkretnych problemach, a nie kwestiach światopoglądowych to wspólna cecha ruchów miejskich na całym świecie, choć zdaniem niektórych także ich największa słabość. Pogląd na świat jest czymś integralnym. Nie można być kimś lewicowym ekonomicznie, a konserwatywnym obyczajowo. (…) A więc mówienie, że my się zajmiemy sprawami miejskimi, mając różne światopoglądy czy preferencje polityczne, jest niemożliwe – mówił niedawno w wywiadzie profesor Bohdan Jałowiecki, socjolog miasta („Gazeta Stołeczna”, Aktywistów wchłonie system, 19.12.14). Według niego próba wejścia ruchów miejskich do establishmentu to chęć realizowana własnych ambicji. To powinien być ruch oddolny, grupa nacisku – tłumaczył.
Przeciwnego zdania są aktywiści z Gorzowa Wielkopolskiego, którzy od lat nie mogli wyegzekwować od swoich władz, by zrewitalizowały mocno zaniedbane centrum. – Mimo rozstrzygniętego w 2009 roku konkursu na zagospodarowanie śródmieścia do dziś niewiele się tu zmieniło. Mieliśmy w SARP-ie kilka spotkań, podczas któktórych dyskutowaliśmy, co jako architekci możemy zrobić – mówi Katarzyno Gucałło, wiceprezes gorzowskiego oddziału SARP. – Latem ubiegłego roku w ramach ogólnopolskiego Tygodnia z Architekturą wspólnie z ruchem Ludzie dla Miasta zorganizowaliśmy kilka akcji, które miały przypomnieć mieszkańcom o wnioskach pokonkursowych i potrzebie ratowania śródmieścia. Jedną z nich była budowa symbolicznego mostu przez Wartę. Przeprawa z balonów powstała dokładnie w miejscu, w którym przewidywała ją koncepcja sprzed kilku lat – tłumaczy. Zaangażowanie mieszkańców w ten i kolejne projekty takie jak porządkowanie skwerów, malowanie ławek czy ratowanie przed wycinką drzew wzdłuż jednej z ulic było na tyle duże, że społecznicy uwierzyli w możliwość zmian i postanowili wystartować w wyborach samorządowych. Wśród liderów inicjatywy Ludzie dla Miasta i kandydatów ich komitetu do rady miejskiej byli też architekci, m.in. Dariusz Górny, prezes lokalnego SARP-u, oraz Marta Bejnar-Bejnarowicz. Ostatecznie na komitet Ludzie dla Miasta oddano 20% głosów, co zapewniło im 7 mandatów i drugą siłę w radzie.
Wśród nowych radnych jest również Marta Bejnar-Bejnarowicz, obecnie przewodnicząca Komisji Gospodarki i Rozwoju. Największym sukcesem gorzowskich aktywistów jest jednak wybór ich kandydata na prezydenta. Startujący z listy Ludzie dla Miasta 34-letni ekonomista Jacek Wójcicki zwyciężył w pierwszej turze, otrzymując 60% głosów i pokonując rządzącego Gorzowem od 16 lat Tadeusza Jędrzejczaka. Wójcicki, nomen omen do niedawna wójt sąsiedniej gminy Deszczno, dał się poznać jako skuteczny samorządowiec. Przedstawiciele Ludzi dla Miasta dość długo namawiali go, żeby wystartował w wyborach na prezydenta. Deszczeńska społeczność była z niego bardzo zadowolona, więc tam miał pewną reelekcję – twierdzi Katarzyno Gucałło.
Nowy prezydent zapowiedział zwiększenie w tym roku wydatków na porządkowanie przestrzeni publicznych i zieleń w mieście z 1,5 do 3 mln zł. Porozumiał się też z właścicielami rozległej działki po dawnej centrali rybnej w śródmieściu, co przez lata nie udało się poprzedniej ekipie. W zamian za część parceli otrzymają inną, która pozwoli im na rozbudowę zabytkowej centrali, mieszkańcy zyskają tymczasem dostęp do rzeki Kłodawki, gdzie powstanie rekreacyjny ciąg spacerowy. Nowe władze miasta ogłosiły też konkurs na projekt ratusza, który ma powstać w centrum.
Wielu komentatorów zwraca uwagę, że realizacja nowych ścieżek rowerowych, atrakcyjnych terenów zielonych i przestrzeni publicznych, co często postulują aktywiści, to odpowiedź na potrzeby jedynie części społeczeństwa. Sugerują, że społecznicy nie informują swoich wyborców, iż zwiększenie dotacji na żłobki i przedszkola może oznaczać zmniejszenie wydatków choćby na aktywizację osób starszych. Innymi słowy, że na polityce ruchów miejskich jedni co prawda zyskają, ale drudzy stracą.
– To, że przedstawiciele określonej grupy społecznej reprezentują jej interesy jest zupełnie naturalne. Tak samo jest w przypadku aktywistów. Oni także reprezentują środowisko, którego potrzeby najlepiej znają i rozumieją. Problem w tym, że wchodząc do władz samorządowych, muszą dbać o interes wszystkich. To obowiązek i polityczna odpowiedzialność władz lokalnych. Tymczasem raczej nie ma aktywistów reprezentujących bezrobotnych, małoletnich czy starych i samotnych. Niektórym aktywistom brakuje też pokory. Zapominają, że nie można autorytarnie narzucać innym swojego zdania. Zbyt często wypowiadają się spontanicznie na tematy, które wymagają pogłębionej refleksji i uwzględniania wielu różnych racji. Albo starają się wyważać drzwi, które od dawna są już otwarte, co oczywiście jest domeną ludzi młodych, ale jednak trzeba zdobyć stosowną wiedzę, żeby mówić w imieniu wszystkich – tłumaczy Magdalena Staniszkis, nota bene jedna z zaledwie czworga polskich architektów w liczącym 64 członków komitecie poparcia Porozumienia Ruchów Miejskich, w którym zasiadają wykładowcy akademiccy oraz ludzie kultury z kilkunastu krajów.
Ruchom miejskim, które odżegnują się od wielkiej polityki i partyjnych przepychanek, a swój mit budują na społecznikowskich tradycjach współdziałania szczególnie zaszkodziła sytuacja, jaka miała miejsce w Poznaniu i w Warszawie. Stowarzyszenie My-Poznaniacy jeszcze przed wyborami rozpadło się na kilka grup. Ostatecznie startowały tam dwa społeczne ugrupowania: koalicja Prawo do Miasta oraz komitet Anny Wachowskiej-Kucharskiej, oba miały też własnych kandydatów na prezydenta. Swojego reprezentanta do rady Poznania udało się wprowadzić jedynie koalicji Prawo do Miasta. To 24-letni Tomasz Wierzbicki. Mandat zawdzięcza głównie wyborcom z dzielnicy Świerczew, gdzie mieszka i jest szefem rady osiedla.
Organizacje obywatelskie przyczyniły się jednak do zmiany prezydenta Poznania. Gdy w pierwszej turze ich kandydaci ponieśli porażkę, w drugiej poparli Jacka Jaśkowiaka z PO, który w poprzednich wyborach startował z ramienia aktywistów, jest zapalonym cyklistą i zwolennikiem zwiększenia udziału mieszkańców we współdecydowaniu o mieście. W zamian za wsparcie Jaśkowiak podpisał się pod wieloma postulatami ruchów miejskich, zapowiadając m.in. wyższe dopłaty do żłobków i rozwój zieleni, a po zwycięstwie na stanowisko jednego z wiceprezydentów powołał Macieja Wudarskiego ze stowarzyszenia Prawo do Miasta (jest odpowiedzialny za transport, politykę przestrzenną i ochronę zieleni).
Do konfliktu między aktywistami doszło też w Warszawie. W wyborach do rady dzielnicy Śródmieście komitet Miasto Jest Nasze zdobył aż cztery mandaty, stając się języczkiem u wagi dla dwóch pozostałych ugrupowań. Platformę Obywatelską reprezentowało tu 11 radnych, Prawo i Sprawiedliwość – 10, bez koalicji z aktywistami nie mogły więc samodzielnie rządzić. Miasto Jest Nasze prowadziło twarde negocjacje z obiema partiami: domagało się stanowiska burmistrza i dwóch wiceburmistrzów. Ostatecznie komitet zawiązał porozumienie z PO, która zaproponowała mu dwóch wiceburmistrzów i przewodniczącego rady dzielnicy. Koalicja trwała jednak tylko tydzień, bo troje aktywistów zgłosiło własnych kandydatów na wiceburmistrzów, nieuzgodnionych ze stowarzyszeniem Miasto Jest Nasze, za co zostali z niego usunięci.
Porozumienie Ruchów Miejskich w radzie Śródmieścia reprezentuje więc dziś jedynie Jan Śpiewak, pozostali radni przeszli do PO. – Miasto Jest Nasze powstało ledwie rok przed wyborami samorządowymi. Nie zrzeszało starych, dobrych znajomych. Praktycznie nikt z naszych aktywnych członków nie miał wcześniej nic wspólnego z polityką. Powstaliśmy jako pospolite ruszenie osób, które sprzeciwiały się polityce władz i chciały, by społeczny i ekonomiczny interes zwykłych mieszkańców był reprezentowany w samorządzie. (…) Nasze działania były oparte na zasadzie pełnego zaufania, w czym – jak się szybko okazało – byliśmy strasznie naiwni – tłumaczył Śpiewak na łamach internetowego tygodnika „Kultura Liberalna”.
Jako samotny wilk w radzie Śródmieścia ma obecnie ograniczone pole działania. Głównym narzędziem kontroli władz, podobnie jak dla wielu innych aktywistów samorządowców, którzy w miejskich radach stanowią mniejszość, jest dla niego interpelacja. To rodzaj pisemnego zapytania do organu wykonawczego, czyli wójta, burmistrza lub prezydenta, na które wnioskujący musi uzyskać odpowiedź w ciągu 21 dni. Od stycznia do kwietnia tego roku Śpiewak złożył 29 interpelacji, pytając m.in. o koszty utrzymania instalacji Tęcza na pl. Zbawiciela, przyczyny zbyt krótko palącego się światła dla pieszych na pl. Konstytucji, ustawienia słupków przed Pałacem Lubomirskich czy domagając się udostępnienia listy roszczeń do terenów niezabudowanych w Warszawie (odpowiedzi można przeczytać na stronie Biuletynu Informacji Publicznej m.st. Warszawy).
Ruchy miejskie tak wyraźnie zaznaczyły swoją obecność na scenie politycznej, że część ich postulatów przejęli nawet konkurenci. Prezydent Krakowa Jacek Majchrowski obiecywał przed wyborami wykup działek pod budowę nowych parków oraz… zwiększenie liczby kwietników i klombów w mieście. – Kraków jest miastem, które śmiało możemy nazwać metropolią, teraz przyszedł czas, by skupić się na rzeczach nam bliższych: zadbać o czyste powietrze, rozwój terenów zielonych, estetykę naszego najbliższego otoczenia – mówił podczas konferencji, na której zaprezentował swój program wyborczy. Podobną taktykę przyjął Ryszard Grobelny ubiegający się ponownie o prezydenturę w Poznaniu. Do swojego komitetu zaprosił czworo lokalnych aktywistów: Pawła Adamowa, Jana Zujewicza, Wojciecha Chudego i Pawła Sztando. Obecnie w życiu publicznym za dużo jest niepotrzebnej polityki oraz jałowych sporów. (…) Zamiast partyjnych polityków Poznań potrzebuje osób zaangażowanych w życie społeczne, konkretnych i działających odpowiedzialnie. Poznaniowi potrzebni są ludzie gotowi do ciężkiej pracy, dzięki którym nasze Miasto i najbliższe otoczenie zmienią się na lepsze – pisał na swoim blogu we wrześniu 2014 roku.
Jacek Sasin, kandydat PiS na prezydenta Warszawy, obiecywał przed drugą turą, że odda przedstawicielowi aktywistów stanowisko wiceprezydenta, a Hanna Gronkiewicz-Waltz zaprezentowała 12-punktowy plan, w którym zobowiązywała się, że w ciągu dwóch lat zwiększy budżet partycypacyjny z obecnych 50 do 100 mln zł, rozbuduje system rowerów miejskich i sieć ścieżek, zadba o zieleń i uporządkuje chaos, jaki tworzą wielkoformatowe reklamy w przestrzeni stolicy. Od kilkunastu miesięcy trwa w Warszawie ożywiona dyskusja na temat rozwoju naszego miasta (…). Organizacje pozarządowe i ruchy miejskie zgłosiły w tym czasie wiele inspirujących pomysłów. Z zainteresowaniem zapoznałam się z nimi. Jestem przekonana, że realizacja wielu z nich wzmocni już podjęte działania – pisała na Facebooku.
Przed drugą turą Hanna Gronkiewicz-Waltz zorganizowała też spotkanie z przedstawicielami aktywistów. Obiecała, że jeśli wygra, podobne będą się odbywały co dwa miesiące. Spotkanie zbojkotowali społecznicy startujący w wyborach, przyszła jednak kilkudziesięcioosobowa grupa reprezentująca m.in. Towarzystwo Opieki nad Zabytkami, Zielone Mazowsze i walczące z reklamami stowarzyszenie Miasto Moje a w Nim. Prezes tego ostatniego, Aleksandra Stępień, tłumaczy: Przedwyborcze spotkanie w ratuszu miało bardzo ogólny charakter. W lutym Centrum Komunikacji Społecznej zorganizowało kolejne, tym razem robocze i bez prezydent Gronkiewicz-Waltz. Jego celem było wypracowanie właściwej formuły dla kontynuowania pomysłu. Do ostatecznych rozstrzygnięć jednak nie doszło. Bez wątpienia istnieje silna potrzeba skrócenia dystansu między urzędnikami a przedstawicielami organizacji pozarządowych i aktywistów. To, czego powinniśmy się wystrzegać to pójścia w kierunku koncertu życzeń albo książki skarg i zażaleń. Według mnie takie spotkania powinny być raczej rodzajem okrągłego stołu – kiedy wiele różnych grup interesów przedstawia swoje rozwiązania dotyczące konkretnych problemów i wspólnie o nich dyskutuje. Nasze stowarzyszenie ma na przykład bardzo dobre doświadczenia współpracy ze stołecznym Wydziałem Estetyki, który często wspiera nas merytorycznie, a dla którego my z kolei przygotowujemy m.in. projekt Audyt reklamowy w Warszawie.
Prezydent Łodzi Hanna Zdanowska jeszcze w poprzedniej kadencji zaczęła realizować postulaty ruchów miejskich i zatrudniać w magistracie społeczników. Od kwietnia 2014 roku w Biurze ds. Rewitalizacji i Rozwoju Miasta zasiadają Hanna Gill-Piątek, publicystka „Krytyki Politycznej”, i Jarosław Ogrodowski z ruchu Szacunek dla Łodzi. Zdanowska wygrała wybory już w pierwszej turze, podobnie jak Krzysztof Żuk, prezydent Lublina od 2010 roku, który z powodzeniem realizuje model demokracji partycypacyjnej.
Żuk jeszcze w 2011 roku utworzył Radę Kultury Przestrzeni, która wspiera go opinią w sprawach związanych z podniesieniem jakości przestrzeni miasta (zastępcą przewodniczącego jest architekt Bolesław Stelmach), a wśród swoich urzędników również ma aktywistów – Piotra Chorosia ze stowarzyszenia Homo Faber, we wrześniu ubiegłego roku odznaczonego przez prezydenta Bronisława Komorowskiego Złotym Krzyżem Zasługi za działalność na rzecz rozwoju społeczeństwa obywatelskiego w Polsce, i Huberta Mącika ze stowarzyszenia Forum Rozwoju Lublina, pełniącego obecnie funkcję miejskiego konserwatora zabytków.
Architekt Łukasz Pancewicz, obecnie projektant w Miejskiej Pracowni Urbanistycznej w Łodzi, zwraca jednak uwagę, że obecność aktywistów w strukturach samorządowych bywa czasem wykorzystywana jedynie do poprawy wizerunku: – Desant aktywistów na urzędy odzwierciedla większą polityczną zmianę. Wynika ona z rosnącego zainteresowania tym, jak zarządzane są miasta oraz z chęci udziału w podejmowaniu decyzji o jego przyszłości. Innym problemem jest odmładzanie urzędów, do których przychodzi nowe pokolenie mające silny etos pracy społecznej. Jest to początek odchodzenia od modelu rządów „dobrego gospodarza” na rzecz budowania prawdziwego społeczeństwa obywatelskiego. Proces ten nie jest ani łatwy, ani jednoznacznie ukierunkowany na zmianę. Znane są przykłady przejmowania najbardziej aktywnych i popularnych społeczników i obsadzanie nimi marginalnych pozycji w miejskich wydziałach bądź wykorzystywanie ich kontaktów i pozycji dla public relations czy politycznego pacyfikowania najbardziej niezadowolonych. Przejście miejskich aktywistów w szeregi służb publicznych zawsze budzi zresztą dyskusje, zaciera ono bowiem wyraźną granicę między instytucją a stroną pozarządową. Byli koledzy potrafią posądzić urzędników- aktywistów o wygodny romans z władzą i sprzedanie ideałów. Z kolei ludzie z obecnych struktur mogą ich traktować niczym „piątą kolumnę” działającą dla potrzeb wąskich grup interesu. Można oczywiście zastanawiać się, czy architekt lub urbanista może być aktywistą i jednocześnie realizować zawód bazujący na specyficznej więzi między nim a publicznym klientem. Bezideowa, technokratyczna bezstronność zawodu, który w założeniu ma pełnić zadania publiczne, obecnie coraz mniej pomaga w mierzeniu się z wyzwaniami miast. To aktywiści częściej znają dzisiaj lepiej miejskie bolączki, mają silną motywację działania – mówi.
Aktywiści mają cztery lata, by nauczyć się pracy w strukturach samorządowych i udowodnić wyborcom, że potrafią być w nich tak samo skuteczni jak dotychczas. Czy jak chcą niektórzy, staną się Platformą Obywatelską bis, która również zaczynała jako ruch społeczny, czy wprowadzą zupełnie nowy styl sprawowania władzy w miastach, bliższy mieszkańcom i bardziej otwarty na ich problemy?
Z pewnością ruchy miejskie zmieniły język polskiej polityki, ale czy realna polityka, wymuszająca często konieczność ustępstw i daleko idące kompromisy zmieni też ruchy miejskie? Jeszcze kilka lat temu komentatorzy zwracali uwagę, że tzw. Oburzeni, których protesty w 2011 roku wstrząsnęły Europą Zachodnią i Stanami Zjednoczonymi, nie sformułowali żadnego konkretnego programu i nie dorobili się żadnej reprezentacji politycznej. Być może aktywiści z naszego regionu będą więc w awangardzie?
M.in. temu zagadnieniu poświęcona jest konferencja Ruchy Społeczne w Europie Środkowej i Wschodniej planowana 11 maja w Bukareszcie. Jaka przyszłość czeka europejską demokrację? Ruchy społeczne, zwłaszcza te, które powstają w Europie Środkowowschodniej, mają do odegrania kluczową rolę w demokratyzacji demokracji na naszym kontynencie. Wyzwaniem jest coraz większe rozczarowanie liberalną demokracją i zasadami wolnego rynku, niska aktywność społeczna, ale też protesty młodych ludzi, którzy domagają się większej przejrzystości i partycypacji – piszą organizatorzy z działającego pod auspicjami UNESCO Międzynarodowego Stowarzyszenia Socjologicznego ISA.