Czas nowych wyzwań

Sławomir Gzell: konkursy z perspektywy uczestnika i sędziego

2024-04-02 9:42

Wszyscy powtarzamy jak mantrę, że tylko poprzez konkurs można otrzymać rezultat spełniający oczekiwania kierowane przez i pod adresem projektantów, inwestorów, władz miast, mieszkańców itd. Jaka jest jednak konkursowa korzyść z punktu widzenia przystępujących do nich architektów i architektek?

Ponad pół wieku temu, gdy byłem jeszcze na studiach (1967), dostałem propozycję udziału w międzynarodowym, bogato obsadzonym i wyśmienicie sądzonym konkursie na projekt miasta i śródmieścia Espoo w Finlandii. Chodziło o prace pomocnicze, kreślenie, tworzenie makiety, odręcznie rysowane perspektywy itp. Praca otrzymała pierwszą nagrodę i była fetowana we wszystkich liczących się na świecie branżowych pismach. Był to dla mnie zachęcający początek – również dlatego, że w odróżnieniu od bezpiecznych projektów uczelnianych wykonywanych pod opieką asystentów tutaj mogłem poznać projektowanie w świecie dorosłych. To było jak start juniora w wyścigu seniorów, co podnosiło poziom ekscytacji i zachęcało do dalszych konkursowych prób. Jako studenci zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że w istniejących w owym czasie biurach projektowych skrzydeł raczej nie rozwiniemy. Praca asystenta na uczelni nie była aż tak jednostajna, ale i tak przegrywała z projektowaniem konkursowym, gdzie sami mogliśmy decydować, co i jak rysować.\

Uczestnictwo jako realizacja marzeń

Popędzani rodzajem konkursowej niecierpliwości, w pierwszym dziesięcioleciu po studiach razem z moimi ówczesnymi współpracownikami i współpracowniczkami, wzięliśmy udział blisko w 40 konkursach. Dodatkową motywacją do startu w kolejnych był fakt, że zwykle w co drugim zdobywaliśmy jakieś nagrody i wyróżnienia. Nie czuliśmy przy tym, że bierzemy udział w wyścigu szczurów albo pracujemy ponad siły. Fakt, nie trzeba było wówczas pilnować godzin pracy, budowaliśmy samych siebie, a nie wielkość jakiejś mitycznej, biurokratycznej machiny, która miałaby nas zatrudniać. Nie bardzo przeszkadzało nam także kreślenie grafionem, potem grafosem, a później rapidografem (co to był za postęp!), bo po prostu nie było innych narzędzi. Komputer jako urządzenie wspomagające projektowanie nie istniał. Graficzne popisy na planszach, wykonywane za pomocą wspomnianych przyrządów, raczej cieszyły niż irytowały. Wspomagały nas przykładnice, krzywiki, ekierki, linijki, kątomierze, szablony i inne ówczesne wynalazki pomagające w kreśleniu. W zasadzie – z braku czasu - wszystko od razu kreśliliśmy tuszem „na czysto” na planszach, bez podrysów ołówkowych.Plansze zresztą też szykowaliśmy sami: na płyty naklejaliśmy najpierw podkład mapowy (smarując całą planszę przygotowanym samemu krochmalem, starannie naciągając papier i zostawiając całość do wyschnięcia pod obciążeniem). Potem to samo robiło się z kalką – wszystko z obu stron plansz, żeby uniknąć ich zwichrowania. Opisuję to dokładnie, żeby dzisiejszy czytelnik miał pełny obraz, co oznaczał udział w konkursach w pierwszych latach 70. i jeszcze 80. Za to oszczędzaliśmy czas na formalnościach. Udział w konkursie zaczynał się od zakupu za 100 złotych w siedzibie SARP-u rolki z podkładami mapowymi i cienkiej książeczki z informacjami, co należy zaprojektować, do kiedy i co dołączyć do projektu, żeby zachować anonimowość. To było wszystko. Można jeszcze było składać pytania. Choć nie pamiętam, jak się odbierało odpowiedzi, z pewnością nie było to czymś bardzo kłopotliwym. Nadmierny (być może) wysiłek intelektualny i fizyczny w tygodniu przed terminem oddania pracy i owe słynne bezsenne noce poświęcane na kreślenie projektu „na wariata”, rekompensowaliśmy sobie, Boże odpuść, równie bezsennymi, niegrzecznymi nocami z kieliszkiem w ręku i grzecznymi śniadaniami (gruszki w czekoladzie) w kawiarni Zielona Gęś, (al. Niepodległości, róg Batorego, Warszawa). Jak dobrze poszło – po tygodniu otrzymywaliśmy telefoniczną rozmowę o nagrodzie lub wyróżnieniu i ruszaliśmy w podróż do Głogowa, Augustowa czy Bydgoszczy po nagrodę wypłacaną w gotówce i na dyskusję.

Od marzeń do dorosłości

Czy udział w konkursach coś w nas zmieniał? Tak. Z każdym następnym rysowaliśmy projektowaną przestrzeń z coraz większym przekonaniem, że właśnie tak, a nie inaczej, należy ją zmieniać. Z rosnącą pewnością siebie występowaliśmy w dyskusjach pokonkursowych. W efekcie byliśmy w stanie zaoferować więcej studentom projektującym w naszych grupach na kolejnych latach studiów.

W konkursach ważna była świadomość, że za wytężoną pracą nie stoi jakaś aksjologiczna pustka

Listen to "Emocje urbanistyczne. O uczuciach towarzyszących zmianie w miejskiej przestrzeni" on Spreaker.

Projektowanie konkursowe przynosiło także nieprzyjemne niespodzianki. Zwłaszcza wtedy, gdy prace zakwalifikowane do realizacji nigdy jej się nie doczekały. Wytłumaczeniem był zwykle brak pieniędzy. Przy jednej z prac argumentem okazała się likwidacja fabryki domów, z której pochodzić miały prefabrykaty do budowy domów mieszkalnych. Irytujące było także niedostrzeganie przez sądy konkursowe tego, co według nas miało być główną siłą pracy – czyli aplikacja nowatorskich pomysłów planistycznych. Te nowe konstrukty intelektualno-projektowe pojawiające się na planszach projektowych cieszyły nas. Na szczęście kilka z nich sądy dostrzegły. Tak było w konkursie na projekt dzielnicy lecznictwa uzdrowiskowego w Augustowie (1973), gdzie wskrzeszaliśmy ideę deptaku; projekt dzielnicy Morasko w Poznaniu (1977), gdzie w miejsce ciągle wtedy modnej megastruktury zaprojektowaliśmy niewielkie zespoły domów wokół miejskich placów (takie miasta w mieście); projekty centrów Głogowa (1971) i Płocka (1976), w których oparliśmy ich rozwój na wskazaniach historii i konieczności osiągania celów wewnątrz śródmiejskich obszarów za pomocą spaceru nie dłuższego niż 15 minut; albo projekt rejonu Góry Kalwarii (1981), gdzie postawiliśmy tezę o konieczności zwalczania rozpraszania się podwarszawskiej zabudowy. W konkursach ważna była świadomość, że za wytężoną pracą nie stoi jakaś aksjologiczna pustka. Zwłaszcza, że praca w zespole była też formą wspólnego spędzania czasu, możliwością nieustannego prowadzenia dialogu i wymiany doświadczeń. Nie ma co ukrywać, że wygrane konkursowe to był także przypływ gotówki, bo pensje uczelniane nie były wygórowane. To dzięki nim po trzech pierwszych konkursowych latach kupiłem samochód, nowiutką Skodę, w nazwie miała De Lux, lakier: pistacja, wnętrze: jasny orzech.W pewnym momencie powiedzieliśmy jednak stop. Po 10 latach udziału w konkursach, kiedy w ciągu jednego tylko 1980 roku cztery razy zostaliśmy wyróżnieni za złożone projekty, zaczęliśmy się zastanawiać, czy aby nie popadliśmy w konkursową rutynę lub po prostu nabraliśmy wprawy w umiejętnym rozgrywaniu sądów konkursowych. Znając ich składy i poglądy sędziów, można się było domyślać, czego oczekują. Tezę tę formułuję po raz pierwszy, bez uzgadniania jej z ówczesnymi współpracownikami. Być może to domyślanie się było podświadome, a może wcale go nie było. Tym niemniej w połowie roku 1981 działalność konkursową zawiesiliśmy. Przyszedł stan wojenny, rozjechaliśmy się za granicę na kilka lat, a po powrocie intensywnie zajmowałem się habilitacją (1987), kierowaniem zakładem na uczelni, kooperacją z cudzoziemskimi uczelniami, awansem profesorskim (1996), uczestnictwem w pracach rozmaitych ciałach zbiorowych. Konkursy w takiej agendzie nie zmieściły się już. Zresztą zorientowałem się, że w czasie przerwy zjawił się powszechnie używany, nieznany wcześniej komputer, a przepisy dotyczące udziału w konkursach i ich organizacji po prostu się zbiurokratyzowały. To już nie był mój świat.

Dorosłość jako przepustka do sędziowania

Sytuacja znowu się zmieniła wraz z pierwszym powołaniem do korpusu sędziów konkursowych SARP-u, gdzieś tak w latach 90. W tym czasie również przypomniało sobie o mnie Towarzystwo Urbanistów Polskich. W ćwierćwieczu, jakie minęło od tamtych lat, sędziowałem w 27 konkursach, w tym 16 razy jako przewodniczący sądu, zajmując się zarówno bagatelkami architektoniczno-urbanistycznymi, jak i istotną przebudową struktury wielkich polskich miast. Była to rzeczywistość zupełnie inna od tej z lat 70. Nie można się w niej było obejść bez sekretarza albo sędziego referenta znającego na wyrywki ustawy i regulaminy, słusznie zapewniające całkowitą anonimowość uczestników, ale i tworzące nieprzekraczalne granice tego, co mogą robić konkursowicze i sędziowie. Ich przekroczenie, nawet uzasadnione merytorycznie, nie jest tu inspiracją czy pretekstem do dyskusji, ale raczej uzasadnionym powodem do złożenia odwołania przez tych uczestników w konkursie, którym się nie powiodło. Kiedyś takie spory były rozstrzygane wewnątrz SARP-u, a decyzje sądów uznawano za ostateczne. Sąd zwykł mawiać, że ewentualne przekroczenie granic bierze na swoje sumienie. Dziś – nawet gdy widać, że projekt odbiegający od warunków konkursu jest ciekawszy niż to, co ściśle owe warunki wypełnia, nie można dać mu pierwszej nagrody czy skierować do realizacji w przypadku tego typu konkursów. Sądy robią czasem w takich sytuacjach fikołki organizacyjne, przyznając nagrody specjalne, pozakonkursowe, dodatkowe wyróżnienia honorowe, byleby nie przepadła koncepcja warta co najmniej upowszechnienia i przedyskutowania.

Sędziowanie a startowanie

Czy sędziowanie w konkursie jest trudniejsze od udziału w nim? Dla mnie nie. Pracując na uczelni, ma się bez ustanku do czynienia z ocenianiem prac projektowych. Ile ich było? Próbowałem policzyć. Przez 50 lat pracy samych szkiców projektowych z przedmiotu Elementy kompozycji urbanistycznej naliczyłem od 40 do 50 tysięcy. Projekty zabudowy mieszkaniowej, centrum, plan szczegółowy i ogólny albo studium oraz projekty dyplomowe to w przybliżeniu kolejne cztery-pięć tysięcy. To dane szacunkowe, ale dają pojęcie o skali.Druga kwestia – trzeba powstrzymywać swój temperament projektowy. Sędzia nie może brać się za udzielanie dobrych rad. Nie może podczas oglądania nadesłanych prac twierdzić, że gdyby uczestnik konkursu narysował tak czy owak, to byłoby lepiej. Warto jest jednak – dla samego siebie – nakreślić generalne zasady oczekiwanych rozwiązań. Przykład: podczas ostatniego konkursu na projekt placu Solidarności w Gdańsku powiedziałem, że oczekuję prac, które stworzą bezpośrednie otoczenie krzyży, zarysowując linię bliskiego horyzontu, czyli właściwy plac, wnętrze zamknięte na tyle, na ile powinno takie być, a jednocześnie prace te stworzą linię horyzontu dalszego, porządkującą przestrzeń dzielnicy, w której plac jest centralnym miejscem. Szczęśliwie praca taka się pojawiła, relatywnie kompletna w moim rozumieniu i unikająca innych usterek, więc mogłem głosować za jej nagrodzeniem. Czy coś specjalnego zawdzięczam sędziowaniu konkursowemu? Chyba to, że można się przyczynić do lepszego gospodarowania przestrzenią. I jeszcze fakt, że uczestniczy się w autentycznych i szczerych (mam nadzieję) rozmowach towarzyszących procesowi konkursowemu. Być może jest to dla mnie lek na rozpieszczenie umysłu, objawiającego się w przekonaniu, że sami wiemy najlepiej. To oczywiście zależy od umiejętności przyjmowania argumentów innych uczestników debat. W tekście ani razu nie pojawia się słowo talent. Nie oznacza to jednak, że nie doceniam faktu, że architekt/urbanista pozbawiony talentu może mieć projektowe propozycje co najwyżej na średnim poziomie.

Przekroczenie reguł konkursu, nawet uzasadnione merytorycznie, nie jest inspiracją do dyskusji, ale raczej uzasadnionym pretekstem do złożenia odwołania przez tych uczestników w konkursie, którym się nie powiodło

Chcielibyśmy, aby uczestnicy konkursów, poprzez swoje prace, prezentowali wybitne uzdolnienia intelektualne, które by się przejawiały ponadprzeciętnym stopniem sprawności twórczej i zdolnością do wytwarzania wyobrażeń szczególnego rodzaju. Od sędziów oczekuję tego samego. Tyle na temat talentu mówi Wikipedia. Tyle, ale wystarczająco. Zwykle jako sędzia poszukuję w pracach konkursowych nowości, nowatorstwa, intelektualnej niespodzianki, ale nie za wszelką cenę – tylko naturalnie pojawiającej się w projekcie. Można nazywać to coś suspensem, czymś takim jak dysonans u Bacha. Ku takim wydarzeniom kształcimy na architektonicznych uczelniach. Rozsądzając konkursy, powinniśmy być tak samo bezkompromisowi, jak jego uczestnicy. Jako uczestnicy konkursów staraliśmy się znaleźć pomysł, wokół którego budowaliśmy całą narrację konkursową. Jako sędzia szukam w nadesłanych pracach tego samego.