Rybie kręgosłupy i sprzęt dentystyczny
Bohaterka tej książki należy do sporego grona projektantów, którzy – najczęściej anonimowi – kryją się za powtarzanymi w setkach egzemplarzy przedmiotami, niezbędnymi powojennemu pokoleniu do zwykłego życia. Jej życiorys to klasyka gatunku: tak zwany dobry dom, a w nim ojciec architekt (Tadeusz Sobocki), wykorzystana szansa na szerokie podstawy wiedzy i przekonanie od młodych lat, czego się chce w życiu, realizacja zamierzeń wbrew fali przeciwieństw i upór przy własnej kreacji, ale z poszanowaniem bieżących możliwości, no i sprawa niebagatelna – nazwisko. Jakże dziś cenne w dziedzinie historii architektury i jej wnętrz. To, że Krzysztof (syn architekta Bohdana Lacherta) był kolegą z Saskiej Kępy i młode małżeństwo Hanny trwało krótko, to inna sprawa.
W opowieści o Hannie Lachert, cennej tym bardziej, że przefiltrowanej przez jej wypowiedzi z dystansem wielu lat, mieszczą się hasła niezbędne dla skondensowanej powtórki z niedawnych dziejów wnętrzarstwa. Hanna, z opinią „zbyt żywiołowej”, nie traciła czasu. W najtrudniejszych powojennych latach tworzyła lampy stołowe, broszki z cienko skrawanych kości wieprzowych (oprawianych w srebro i sprzedawanych w Desie) czy korale z preparowanych i barwionych rybich kręgosłupów. Posługując się sprzętem dentystycznym, robiła unikatowe formy. Potem jej życiorys jako architektki wnętrz wyznaczają znaczące realizacje: wnętrza Pałacu Kultury, katowickiego Spodka, szklanego pawilonu Cepelii, wzorcowe rozwiązania mieszkań w blokach Osiedla Młodych, a także pojedyncze wzory mebli nierzadko osadzone w tradycji i doświadczeniu jeszcze przedwojennej spółdzielni Ład, której hasło – Pierwiastek od nikogo nie pożyczony – towarzyszyło jej projektodawcom.
Hanna Lachert: prostota i dobry gust
Widać, że Hanna wyrosła na ideach Ładu, czuła bowiem balans, organiczny związek między szkieletem mebla a powlekającym go materiałem. Autorka książki przypomina, w ilu miejscach projektantka zostawiła swój trwały ślad. Szczególnie tam, gdzie podstawą było myślenie ergonometryczne, niezbędne w niewielkich metrażach. Można się tu spierać, czy zawarta w tytule wygoda dominuje w jej realizacjach. To raczej prostota i dobry gust w duchu ówczesnego rodzaju minimalizmu narzuconego przez kubaturę słynnych M2 czy M3. Łagodne formy (dziś o renomie klasycznych) krzeseł i autorskich foteli, niezapomniane meblościanki, zestawy do pokoi dziecięcych, a także drobne realizacje jak stojaki na gazety z metalu i żyłki igielitowej czy domorosłej produkcji barki na kółkach (teraz ikony tamtych lat i cele kolekcjonerskich pasji) wyznaczały skromny świat indywidualnej przestrzeni.
Cennymi dla wzornictwa okazały się, pokazane w 1957 roku, jej jesionowe biurka, stoliki i sekretarzyki, namiastki wyboru i deklaracji gustu klienta. Na koniec książki otrzymujemy mocne uderzenie – efekt wizyty autorki w chylącej się ruinie pozostałości domu wczasowego Lucień w Miałkówku. Niegdyś śmiały projekt wnętrz Hanny Lachert, dziś fantasmagoria jak z książki Ostatni turnus. Smutny widok zgubionego potencjału PRL-owskiego systemu przywilejów pracowniczych.Pomysłem na książkę było umieszczenie postaci Hanny Lachert na szerokim tle niedawno minionej epoki. Z klimatem powojennej Warszawy, z unikatową aurą Saskiej Kępy, twórczym środowiskiem, modą i obyczajem, a także z bujnym życiem osobistym bohaterki, niewolnym od zakrętów historii. Zasługą autorki książki jest przypomnienie tyle pilnej, co niezależnej uczennicy tuzów polskiego designu, jednej z projektantek, która idąc z duchem epoki, dbała, by „kariera sklejki” nie zdominowała potrzeby budowania indywidualnej przestrzeni.
Czytaj też: Polski design: najlepsze produkty rodzimych projektantów 2023 roku |