Można odnieść wrażenie, że Gdynia obiecana Grzegorza Piątka powstawała, podobnie jak Gdynia prawdziwa, w niejakim pośpiechu. Wynurzyła się chyba zbyt gwałtownie z chaosu notatek, rozlicznych wątków i skojarzeń, a także przebogatej literatury. Początek jak u Hitchcocka: w miejsce trzęsienia ziemi – chwytliwa historia zmieniającej płeć Zofii Smętkówny, potem konsekwentnie wartka akcja. Autor zdążył przyzwyczaić swoich czytelników do pewnej maniery, która teraz, po portretach Starzyńskiego i Pniewskiego, a przede wszystkim po Najlepszym mieście świata, nie zaskakuje, nawet nieco blednie, wyczerpuje pomysł na oryginalność frazy i zbytnio odsłania warsztat pracy. Może dlatego, że temat fenomenu Gdyni zdążył wyjątkowo szczelnie obrosnąć literaturą. Już narodzinom miasta-portu towarzyszyły zachwyty, przelewane na papier hołdy znanych pisarzy i artystów. Każdy piszący z typową sobie emfazą prześcigał się w komplementach, ale i gorzkich uwagach. Do dobrego tonu należała podróż letnią porą w ten pionierski rejon polskiego nabrzeża. Żeromski, Nałkowska, Dąbrowska i dziesiątki dziennikarzy pielgrzymowało ku rosnącemu portowi i wracało do swych biurek z wypiekami na twarzy.
Na nasze szczęście autor, gdy zebrał tę bogatą i dobrze już poznaną literaturę, zrobił spory wysiłek – właściwie milowy krok do przodu. Nie zawiódł czytelnika, pozwolił sobie bowiem na osobistą wizję i wybór tematów. Chciał na przykład zrównoważyć blichtr białego modernizmu „zacumowanych na trawie transatlantyków” ze slumsami na przedmieściach, więc z Gdyni, dziś zdawałoby się oczywistej w swoim potencjale, pokazał ziemię obiecaną na różne sposoby, otrzepującą się z nędzy osadę, którą już przy narodzinach obciążono stygmatem symbolu Niepodległej. Dla wspomnianej równowagi odsłonił też wątki mało albo całkiem nieznane. Na początek – polityczny romans z włoską Littorią (dziś Latiną), miastem faszystowskich Włoch budowanym równolegle z Gdynią, od podstaw, potem kulisy tyle romantycznej, co bezsensownej śmierci generała Orlicz-Dreszera, upamiętnionej nieproporcjonalnym do sprawy monumentalnym pomnikiem (generał leciał na spotkanie z ukochaną płynącą M/S Piłsudski z Ameryki), próby forsowania dla miasta nazwy Piłsudsk czy gorzka opowieść o dorosłej już córce Żeromskiego, „pannie z Warszawy”, którą w gdyńskich slumsach powitano z wyraźną niechęcią.
Gdynia obiecana Grzegorza Piątka kusi nas wprawdzie podtytułem o modernizmie i modernizacji, oferuje jednak też coś jeszcze. Czytelnik szybko orientuje się, że morski horyzont autora nie traci na szerokości, a punktami na nim przyciągającymi wzrok są i ciemne strony miasta – przybliżony jak lupą ów świat skrajnie biednych dzielnic o internacjonalnych nazwach ze spektakularnymi akcjami dożywiania. Względem podtytułowego modernizmu autor wyraźnie działa wybiórczo. Szczęśliwie zauważone zostały pisane wielkimi literami: Łuszczarnia Ryżu, Poczta Główna, Bazylika Morska oraz konkurs na Pomnik Zjednoczonych Ziem Polskich, ale i słabe gdyńskie ogniwo – nieujarzmiony od początku chaos decyzji urbanistycznych. Mierzenie się tu z Gdynią jest więc świadomym wyborem wątków z zakresu historii politycznej, gospodarki czy zjawisk socjologicznych, zaś mniej z dziedziny historii architektury. Darujmy więc autorowi, że w natłoku faktów myli Jana Bogusławskiego z jego synem – Jerzym. Szczęśliwie, też architektem.