W cyklu Pierwsze w Polsce w nr. 4/2014 prezentowaliśmy założenie Ściany Wschodniej, przy projekcie którego oboje Państwo współpracowaliście. Tymczasem ten jeden z symboli Warszawy z lat 60. wkrótce ma się poważnie zmienić. W sierpniu rozpoczęła się rozbiórka domu handlowego Sezam, na miejscu którego powstanie budynek projektu pracowni Juvenes. Niedawno bank PKO BP przedstawił plany zastąpienia sąsiedniego obiektu, tzw. Domu pod sedesami Bohdana Lacherta, dwiema 80-metrowymi wieżami według koncepcji Fiszer Atelier 41. Co Państwo sądzą o tych nieustannych atakach deweloperów?
Andrzej Kaliszewski: Dziwię się o tyle, że Staszek Fiszer to przecież dobry architekt, a to trochę tak jakby na placu Zamkowym postawić wieżowiec – bo akurat jest miejsce i znalazł się inwestor. Wierzyć mi się nie chce, że mogłyby się na to zgodzić miejskie władze architektoniczne i konserwatorskie.
Barbara Kaliszewska: Założenie Ściany Wschodniej ma swoją logikę, filozofię. Przecież tak konsekwentnych założeń urbanistycznych raczej w Warszawie wiele nie mamy. Powinniśmy je chronić, a tymczasem zaproponowane w miejscu PKO wysokie obiekty na pewno je zniszczą. To będzie przestrzenny skandal!
AK: Przypomnijmy sobie – a młodzi niech sobie wyobrażą – centrum Warszawy z czasów, gdy organizowano konkurs na Wschodnią Stronę ulicy Marszałkowskiej. Był rok 1959. Na terenie przyszłej budowy – jeszcze ruiny i tylko, niedawno odbudowany według projektu Bohdana Lacherta, Dom pod sedesami. A po drugiej stronie Marszałkowskiej, za rozległym placem Defilad, przytłaczająca, ogromna bryła Pałacu Kultury, o wysokości ponad 230 metrów – wobec około 30-metrowej wysokości dotychczasowej zabudowy centrum, z której gdzieniegdzie tylko wystawały delikatne wieże kościołów, bryła Prudentialu czy Pasty. Taki był punkt wyjścia. Zwycięska koncepcja Zbigniewa Karpińskiego polegała na tym, żeby ten ogromny Pałac wciągnąć w sylwetę i skalę miasta. To dlatego mieszkalne wysokościowce Ściany Wschodniej miały osiągnąć 90 metrów, czyli tyle, ile mają cztery boczne wieże Pałacu. Z kolei wysokość domów towarowych, 24 metry, odnosi się do jego czterech pawilonów, gdzie zlokalizowano m.in. teatry i Muzeum Techniki, zaś do wysokości głównego trzonu – ok. 150 metrów – miał nawiązywać 120-metrowy budynek, który później stał się hotelem Forum (niestety znacznie niższym), a także niezrealizowane budynki po zachodniej stronie ul. Marszałkowskiej, na rogu Świętokrzyskiej (ok. 140 metrów) i Królewskiej (ok. 120 metrów).
Dwa ostatnie nie powstały, ale trzy mieszkalne wysokościowce też ostatecznie zrealizowano jako niższe.
AK: Gomułka powiedział: 60 metrów, góra. I nie chodziło nawet o to, żeby nie zdominowały Pałacu, choć po części pewnie też, ale przede wszystkim o oszczędności.
BK: Słowo I sekretarza było święte, ale można było zastosować pewien fortel.
AK: Konstrukcja była przygotowana na 75 metrów, natomiast rysowaliśmy je jako niższe – nie 25, ale 20 kondygnacji. Jednak gdy budowa się rozpoczęła, to cichcem zrobiło się więcej i mają dziś te 25 kondygnacji i 75 metrów wysokości.
Zwycięska koncepcja Zbigniewa Karpińskiego z 1958 roku znacznie różni się od tej zrealizowanej. Zamiast znanych dziś domów towarowych stojących w jednej linii zakładała m.in. budowę mniejszych i bardziej rozproszonych obiektów.
AK: W wybranej do realizacji pracy konkursowej profesora Karpińskiego budynki o wysokości 24 metrów były wstawione między ulice prostopadłe do Marszałkowskiej. Pojawiła się też idea pasażu. Nagrodę równorzędną otrzymała praca Kazimierza Wejcherta i Hanny Adamczewskiej- Wejchert, ale bardzo sugestywną i dynamiczną koncepcję przedstawił Marek Leykam. Była to taka wielka, przeszklona „decha” – od ulicy Świętokrzyskiej do Alej Jerozolimskich, do tego przeszklony parter, a nad tym cztery wieżowce ustawione prostopadle do ulicy Marszałkowskiej. Profesorowi Karpińskiemu bardzo się podobała ta praca i wahał się, czy też nie wprowadzić podobnej „dechy”. Ale tu moja mała zasługa. Rozmawiając z nim, wspomniałem: przecież charakterystyczną cechą pracy konkursowej pana profesora jest to, że te poprzeczne ulice właśnie dochodzą do Marszałkowskiej, podczas gdy w pracy Leykama są zdecydowanie odcięte. Profesor przyznał mi rację.
Niemniej coś z idei pracy Marka Leykama pozostało w zrealizowanym projekcie, a mianowicie ustawienie wieżowców prostopadle do Marszałkowskiej i przeszklone elewacje domów towarowych jako odpowiedź na przestrzeń placu Defilad.
W 1959 roku był Pan świeżo po studiach, jak dołączył Pan do zespołu Ściany Wschodniej?
AK: Profesor Karpiński był na obronie mojej pracy dyplomowej, spodobała mu się i zaprosił mnie do pracowni. Dla świeżo upieczonego architekta taka propozycja jawiła się jako coś nadzwyczajnego, jak główna wygrana w totolotka: w takiej pracowni, przy takim temacie! Ogromne szczęście!
Pracownia mieściła się wtedy na piętrze nad barem Praha, w tzw. Antycedecie przy Alejach Jerozolimskich, to znaczy w budynku naprzeciwko Cedetu, dzisiejszego Smyka. Ponieważ wcześniej pracowałem jako asystent w katedrze rysunku na Wydziale Architektury, zacząłem rysować perspektywy projektowanego założenia. Jeździłem też z profesorem po Pradze jego świeżo kupioną za nagrodę białą skodą 1000 MB i robiliśmy zdjęcia sylwety miasta oglądanej z prawego brzegu Wisły z myślą o kompozycji Ściany Wschodniej. Nawiasem mówiąc, profesor nie był najlepszym kierowcą, na skrzyżowaniach unikał skrętu w lewo...
Początkowo w pracowni było nas tylko pięcioro: profesor, Jan Klewin, asystentki profesora – panie Maria Hausmanowa i Zofia Białowąs – oraz ja. Z czasem dołączały kolejne osoby. Do wykonania projektów poszczególnych budynków profesor zaprosił doświadczonych architektów, m.in.: Jana Bogusławskiego, Bohdana Gniewiewskiego, Jerzego Jakubowicza, Jerzego Kowarskiego, Andrzeja Sierakowskiego, Zbigniewa Wacławka. W momencie największego rozwoju pracowało już nad projektem ponad 100 osób. Z Antycedetu przenieśliśmy się na ulicę Świętokrzyską, do jednego z budynków naprzeciwko Pałacu Kultury.
BK: Na dole znajdował się sklep mięsny, a na górze – pracownia, cała oszklona, z wielkimi, wystawowymi szybami. Latem smażyliśmy się tam jak w piekle, z kolei zimą pracowaliśmy niekiedy w rękawiczkach. Ale było wielkomiejsko!
A jak Pani dołączyła do zespołu?
AK: Profesor Karpiński był także na jej obronie. Mówi: Zdolna dziewczyna! Niech pan ściągnie narzeczoną do pracowni, bo trzeba pasaż zrobić.
BK: Do projektowania pasażu nikt się nie palił. Dla wszystkich budynków kończyła się już faza projektów techniczno-roboczych, rozpoczynano opracowywanie wnętrz i został tylko ten pasaż, nietknięty w ogóle. Ktoś zrobił wcześniej jego wycenę i wyszło, że to będą jakieś grosze, więc nikomu się to specjalnie nie opłacało. Profesor szukał więc młodej osoby, która potraktuje problem pasażu jako ciekawe zadanie projektowe i trafiło na mnie. 8 marca 1963 roku obroniłam dyplom, a 1 kwietnia rozpoczęłam pracę u profesora Karpińskiego.
Według przyjętej idei pasaż prowadzić miał przez całą długość Ściany Wschodniej, a nawet przebić się przez główną salę operacyjną na parterze Domu pod sedesami. Natchnieniem dla profesora po jednej z jego zagranicznych podróży był pasaż Lijnbaan w Rotterdamie (proj. J.H. van den Broek i J.B. Bakema, 1953 – przyp. red.). Zachwyciła go ludzka skala tamtego rozwiązania, dbałość o drobne formy architektoniczne, starannie wkomponowana zieleń. Podobny nastrój, rodzaj zastosowanych elementów miały się znaleźć na Ścianie Wschodniej.
AK: Ta młoda wtedy architektka tak zrobiła projekt koncepcyjny, że kiedy go zobaczono, stwierdzono, że to już nie sama koncepcja, ale projekt roboczy!
BK: Bo od razu opracowałam wszystkie detale: śmietniki, ławeczki, gablotki. Z gorliwością wynikającą z braku doświadczenia niektóre detale rozwiązywałam w skali 1:1. Na papierze milimetrowym rozrysowałam nawet w skali 1:250 całą posadzkę pasażu ułożoną z małych płytek. Pojawiła się tylko pewna trudność. Autorzy poszczególnych budynków Ściany Wschodniej to były same indywidualności. Każdy na przykład postawił sobie za punkt honoru, żeby wymyślić jakiś własny moduł konstrukcyjny. Dlatego projektując słupki podtrzymujące daszki w pasażu, musiałam bardzo uważać, aby po żadnej ze stron nie trafiły w drzwi wejściowe. To była prawdziwa matematyka.
Dlaczego tak wielu architektów krytykuje dziś przebudowę pasażu Wiecha przeprowadzoną według koncepcji biura MAAS z 2007 roku? Założenia do konkursu, zorganizowanego zresztą pod patronatem SARP, przygotowano we współpracy z ówczesnym Biurem Naczelnego Architekta Miasta.
BK: Inwestorem była spółka Domy Towarowe Centrum. Postawiła jeden warunek, że konkurs musi przynieść konkretny rezultat. Wpłynęło bardzo mało prac i żaden z projektów nie wydawał się specjalnie sensowny. Ten zwycięski miał przynajmniej jakiś pazur, choć widać było od początku, że pewne jego pomysły, jak wysokość proponowanego dachu, są niemożliwe do realizacji. Myśleliśmy, że chodzi raczej nie tyle o wybór projektu, co zespołu, który, urealniając koncepcję, da sobie najlepiej radę z przestrzennym rozwiązaniem pasażu. Tymczasem po modernizacji miejsce stało się odpychające. Jak kamienna pustynia. Nie mówiąc o tym, że po zerwaniu daszków odsłonięto elewacje, które nigdy nie miały być widoczne.
Autorzy modernizacji pisali w założeniach, że pasaż Wiecha był dotąd klaustrofobiczny.
BK: Jak już wspomniałam wcześniej nam chodziło o tzw. ludzką skalę, człowiek był miarą. Pod koniec wszystko było zapuszczone, przez lata nieremontowane stało się ruiną, ale na początku stanowiło salon Warszawy. Ludzie tam chętnie przebywali, spotykali się. Co roku urządzano w pasażu wystawy architektoniczne, tzw. Konfrontacje, przegląd najciekawszych projektów różnych warszawskich biur. Szkoda, że nikomu nie przyszło do głowy, żeby pasaż odtworzyć ze współczesnych materiałów zamiast za radą jednego z autorów modernizacji użyć spychacza.
AK: Dziś pasaż świeci pustką. Ludzie wyrażają swój pogląd nogami i wolą chodzić drugą stroną domów towarowych, gdzie przynajmniej podcień chroni ich od deszczu.
W jaki sposób można bronić Ściany Wschodniej przed przebudową i kto powinien to robić?
AK: Warszawa ma co najmniej kilka miejsc, których należy bronić, bo bez nich byłaby miastem bez twarzy, anonimowym. Upływający czas powoduje oczywiście konieczność wprowadzania niezbędnych zmian, ale ważne, aby te zmiany nie powodowały zniekształcenia – a tym bardziej zniszczenia – wartości architektonicznych i przestrzennych. Obecnie istotne wydaje się choćby przywrócenie oryginalnej formy dawnemu CDT-owi projektu Zbigniewa Ihnatowicza czy konsekwentne zakończenie odbudowy Traktu Królewskiego poprzez rekonstrukcję pałaców Saskiego i Brühla, których brak wyraźnie zniekształca to historyczne założenie. Odbudowany Pałac Saski to przecież wymarzone miejsce dla Muzeum Historii Polski! A kto powinien to robić? Przede wszystkim architektoniczne władze miasta oraz służby konserwatorskie, przy bardzo ścisłej współpracy ze Stowarzyszeniem Architektów Polskich. Należy przywrócić właściwą rolę planowaniu przestrzennemu, bo to, co się obecnie dzieje w tej dziedzinie, pozostawia wiele do życzenia. Względy ekonomiczne, chęć zysku nie mogą być jedynym kryterium w sposobie kształtowania miasta.
BK: Jak ratować Ścianę Wschodnią, a ściślej mówiąc: to, co z niej jeszcze zostało? Sądzimy, że ogromną rolę jest w stanie odegrać opinia publiczna. Może należałoby wywołać jakąś szerszą debatę, a niniejsza rozmowa byłaby jednym z głosów w sprawie?
Artykuł ilustrowany stronami 14 i 15 miesięcznika "Architektura-murator" wydanie 11/2014.
ROZMAWIAŁ: TOMASZ ŻYLSKI
ANDRZEJ I BARBARA KALISZEWSCY – OD 1982 ROKU WSPÓLNIE Z BOHDANEM NAPIERALSKIM PROWADZĄ AUTORSKĄ PRACOWNIĘ ARCHITEKTONICZNĄ, OBECNIE POD NAZWĄ KANA. DO ICH NAJBARDZIEJ ZNANYCH REALIZACJI NALEŻY M.IN. AMBASADA POLSKI W DŻAKARCIE (1997) ORAZ ZBUDOWANE W WARSZAWIE: NOWY DOM POSELSKI (1989) I APARTAMENTOWIEC REZYDENCJA OPERA (2004). NA UKOŃCZENIU JEST ROZBUDOWA I MODERNIZACJA KAMIENICY RACZYŃSKICH PRZY STOŁECZNYM PL. MAŁACHOWSKIEGO