Skok na głęboką wodę: Karolina Częczek
Pracę w Nowym Jorku można rozpocząć na dwa sposoby: mając konkretne zlecenie i sieć kontaktów lub postawić na stopniowy, bardziej organiczny wzrost. My poszliśmy tą drugą ścieżką. Nie pracujemy dla nagród, ale one się pojawiają i bardzo nas to cieszy. Polska architektka Karolina Częczek o tym, jak założyć biuro w Nowym Jorku i sprawić, by zostało ono uznane za jedną z 50 najlepszych architektonicznych firm roku.

Agata Twardoch: Chciałam porozmawiać z Tobą o tym, jak to jest być architektką w Nowym Jorku. Ale tradycyjnie zacznę od studiów: studiowałaś na Politechnice w Krakowie?
Karolina Częczek: Studia kończyłam na wydziale architektury w Krakowie, ale cały trzeci rok spędziłam w Rzymie na wymianie studenckiej w ramach programu Erasmus. Pod koniec piątego roku zaczęłam praktykę architektoniczną w Rotterdamie i projekt dyplomowy przygotowywałam częściowo zdalnie, więc na uczelni w Krakowie byłam 3,5 roku, choć oficjalnie studiowałam pięć lat. Może dlatego parę lat później wróciłam na studia, tym razem na Yale School of Architecture.
W Rotterdamie trafiłaś prosto do pracowni OMA.
Zaczęło się od tego, że katedra urbanistyki, w której miałam zajęcia, zorganizowała wspólne warsztaty z wydziałem architektury na TU Delft. Do Krakowa przyjechali holenderscy studenci oraz wykładowcy i wspólnie zajmowaliśmy się rewitalizacją Oświęcimia. Holenderskie podejście do architektury mnie zafascynowało. Najbardziej zainteresował mnie sposób mówienia o niej łączący różne dyscypliny, w tym kwestie społeczne i historię. Spodobał mi się sposób, w jaki Holendrzy doszli do projektu i sam rezultat warsztatów, który nie był gotowym projektem tylko narracją i próbą odpowiedzi na pojawiające się pytania. Zdecydowałam, że będę aplikować na praktykę w Holandii i poprosiłam o poradę jednego z tutorów. Podpowiedział mi, żebym zgłosiła się do kilku pracowni, w tym właśnie do OMA. Wysłałam tam swoje portfolio, zostałam zaproszona na rozmowę kwalifikacyjną, a tydzień później byłam już w Rotterdamie. Spakowałam walizki, mimo że byłam w trakcie pracy nad projektem dyplomowym. To był skok na głęboką wodę i moja pierwsza praca. Z biegu weszłam w międzynarodowe środowisko architektów i bardzo spodobała mi się ta wielość opinii, głosów i sposobów pracy. Zostałam dołączona do zespołu, który zajmował się projektem masterplanu nowej strefy biznesowej w Kairze. Przez pierwszy tydzień nieustannie cięliśmy niebieską piankę i mnożyliśmy robocze makiety. W ten sposób staraliśmy się sprawdzić pojemność działki i zbadać, czy budynków ma być 10 czy 15, czy będą to wieże czy raczej niskie ekstensywne formy. Takie intuicyjne podejście do projektowania było dla mnie nowe i bardzo inspirujące.
Czy to była standardowa metoda pracy w OMA – projektowanie intuicyjne przy użyciu piankowych makiet?
Ten model był charakterystyczny dla teamu, do którego wtedy trafiłam i dopasowany do charakteru tamtego projektu. Pracę przy kolejnym projekcie, tym razem masterplanu uniwersytetu w Maroku, zaczęliśmy od researchu, bo nie znaliśmy lokalnego kontekstu. Wydaje mi się, że każdy projekt w OMA przechodzi przez te same etapy, ale ich kolejność i waga jest różna. Takie niedogmatyczne podejście do projektowania było dla mnie wartościowym odkryciem. Jeżeli zaczynając od researchu nie da się osiągnąć zadowalających pomysłów, to można przerzucić się na pracę intuicyjną, a do badań wrócić później. Używam tej metody do dzisiaj. Jeżeli napotykam blokadę w procesie projektowym, szukam alternatywnego podejścia i studiuję inny aspekt projektu.
Czytaj też: Architektki. W nowym cyklu „A-m” rozmowa z Diane Davis z Harvard Graduate School of Design |
Chcesz dalej czytać ten tekst?