Oni dwaj – Sołtan i Corbu
Ktoś mógłby stwierdzić, że tę książkę napisano z pozycji apologetycznej. Inny, że to powierzchowna publikacja, a przecież Le Corbusier – któż inny, jeśli nie sam wielki Le Corbusier – zasługuje na poważne opracowanie, dzieło głębokie i obiektywne, pełne analiz jego prac, fachowych szczegółów i naukowych odwołań. Tymczasem bierzemy do ręki niewielką książeczkę, spisaną w tonie osobistym przez wieloletniego nie tylko współpracownika, ale i admiratora Corbu. Wspomnienia Jerzego Sołtana o wybitnym szwajcarskim architekcie czyta się jednak z dużym zainteresowaniem i przyjemnością.
Być może to kwestia pokoleniowa. Naszych akademickich nauczycieli ukształtował powojenny modernizm, także i nam zaszczepili podziw dla architektury nowoczesnej, w jej corbusierowskiej definicji. Jednym z tych mistrzów był profesor Bohdan Lisowski, którego postać Sołtan przywołuje w historii o perypetiach CIAM. Ale może być też inaczej: pisaną językiem wartkim i żywym, ubarwioną licznymi anegdotami, opowieść po prostu dobrze się czyta, a i sama tematyka publikacji jest bliska każdemu architektowi. On i ja jest bowiem po części odpowiednikiem książki podróżniczej, która zabiera czytelnika w miejsca, sytuacje i wspomnienia znane mu ze wcześniejszych lektur, ilustracji bądź relacji innych osób. Czytając, konfrontujemy się także z własnymi poszukiwaniami czy przeżyciami, czy to z zakresu pracy zawodowej czy doznań pozaprofesjonalnych – wakacyjnych fascynacji, zachwytu nad przyrodą, obcowania z drugim człowiekiem albo wreszcie codziennego życia. Któż nie odnajdzie w opowiadaniu Sołtana o organizacji pracy w paryskim atelier również własnych chwil, kto nie uśmiechnie się pod nosem, czytając o trudnościach, z którymi borykał się nawet Le Corbusier, kiedy w firmie brakowało zleceń i pieniędzy, komu z nas nie zafundowano gorzkiej lekcji, kiedy wymarzony kontrakt przypadał jednak innemu projektantowi... Spotkanie z bohaterem tej książki, ale i z narratorem, obecnym na każdej jej stronie jest ciekawym doświadczeniem również dla czytelników spoza naszej profesji. Zacznijmy od historycznych didaskaliów: oto skończyła się druga wojna światowa i Jerzy Sołtan, po blisko sześcioletniej niewoli w stalagu, wciąż w obozowych łachmanach, zmierza do Paryża, by tam zastukać do drzwi mieszkania państwa Jeanneret. Dodajmy, że znajomość Corbu z Sołtanem zaczęła się od listów z czasów uwięzienia tego drugiego, i to im zawdzięcza on zaproszenie do paryskiej pracowni mistrza.
Kilkuletni pobyt państwa Sołtanów w Paryżu dobiegnie końca, gdy zdecydują się – jakże dramatyczny musiał być to krok – wrócić do ojczyzny, mimo świadomości warunków panujących w Polsce lat powojennych. Ze stolicy Francji przenoszą się do Warszawy, gdzie Jerzy Sołtan podejmuje pracę zawodową, z czasem przynoszącą sukcesy, oczywiście na miarę ówczesnej komunistycznej rzeczywistości. Zachowuje żywe relacje z Corbu, piszą regularnie do siebie. Uznany dorobek i międzynarodowe kontakty z czasem zaprowadzą Sołtana na Uniwersytet Harvarda, gdzie zostanie najpierw wizytującym profesorem, a później dziekanem wydziału architektury. Skromnych rozmiarów publikacja przypomina zatem nie tylko samego Le Corbusiera, ale i postać nieco zapomnianego polskiego architekta. Piotr Lewicki, Kazimierz Łatak
Czytaj też: Projektowanie wszędzie. 40-lecie Wydziału Wzornictwa |
Nowa architektura dla starych kolekcji
Książka stanowi prezentację dwunastu wybranych światowych placówek muzealnych, których korzenie sięgają najszlachetniejszych źródeł. Powstały bowiem z wysublimowanej pasji, z prywatnej potrzeby kolekcjonowania dzieł sztuki, zbierania obiektów do tak zwanych muzeów domowych. Kolekcjonerzy zapewne popełniali i błędy, ale ta książka mówi o słusznych wyborach i konsekwencji w ich podejmowaniu. Rosnące domowe kolekcje potrzebowały z czasem osobnych architektonicznych ram. Autorzy książki na przestrzeni kilku lat odwiedzili prezentowane placówki i, posiłkując się sporą literaturą przedmiotu, obserwowali ich „fizyczny” rozwój, tj. zmiany siedzib, sposobów eksponowania oraz etapy przeobrażeń muzealnego entourage’u. Wartość pracy polega na prezentacji historii kolekcji, na szeroko zarysowanych postaciach kolekcjonerów i losach ich zbiorów. Tak więc czytelnik otrzymuje zręcznie zebrane historie kolekcji m.in. Solomona Gugenheima, Paula Getty’ego, Isabelli Stewart Gardner, Alberta Barnesa czy Gertrude Whitney, kończąc na nieodległych, burzliwych zdarzeniach wokół rodzimego zbioru rodu Czartoryskich w Krakowie. Postarano się wypunktować polonica: polski wątek w dziejach Dulwich Collection czy konkretne eksponaty, np. rzeźby Aliny Szapocznikow w zbiorach Kröller-Mülller, w holenderskim Otterlo. Ramy „nowej architektury” dla dawnej kolekcji oznaczają często całkowitą przeprowadzkę, nierzadko więc i ubranie dawnego zbioru we współczesny kostium i nakreślenie go z pomocą nowoczesnego języka muzealnego. I tu zachodzi pytanie o prawo do granic śmiałych przekształceń, dalekich od pierwotnych wizji właścicieli zbiorów. Autorzy stawiają dwie hipotezy badawcze: pozytywną i negatywną. Pierwsza mówi o obiektywnej konieczności wprowadzania zmian z uwagi na nowe oblicza muzeów i sposoby ich funkcjonowania. Druga sugeruje, że muzea kolekcjonerskie stały się ofiarami procesu komercjalizacji i tym samym, mimo swej zamkniętej historycznej struktury i ukrytej w niej zawartości, biorą dziś udział w zawodach o spektakularne zwiększenie frekwencji. Piszą wprost o niemal wszechobecnej „obsesji multimedialności”, która nie zawsze służy wiekowym eksponatom. Stawiają pytanie o równowagę między modernizacją a zachowaniem dawnego, nieco mrocznego genius loci sprzed wielu dekad. Problem dotyczy jednak detalu muzealnego wnętrza, oświetlenia, informacji wizualnej, nigdy zaś otaczającej kolekcje architektury. Może dlatego, że autorami przeobrażeń byli choćby tak wielcy, jak Henry P. Berlage, Mies van der Rohe, Louis Kahn czy Renzo Piano. Ich wizytówki sprawiają, że miłośnik sztuki kieruje kroki ku muzeom dawnych kolekcji z dwóch powodów: by podziwiać dzieła sztuki, ale i otaczającą je architekturę. Już od dawna ucieka się od natłoku muzealnych eksponatów, w przypadku zbiorów prywatnych stawiając na najsłynniejsze obiekty, „niosące” całą kolekcję. To dla nich szuka się nowej, wolnej przestrzeni, by dać im oddech. Nietrudno zauważyć, że ostatnim, najczęściej powtarzanym wspólnym znakiem modernizowanych muzeów, w tym i niegdysiejszych domowych kolekcji, jest przeszklony dziedziniec, który powiększa przestrzeń i dozuje naturalne światło. Hanna Faryna-Paszkiewicz. Hanna Faryna-Paszkiewicz
Czytaj też: Muzeum Czartoryskich: nowy wyraz narodowej wypowiedzi |