Odkąd budynek szczecińskiej filharmonii znalazł się pośród pięciu najlepszych projektów Europy ubiegających się o Mies van der Rohe Award 2015, można głośno powiedzieć to, co szeptano nieśmiało już od dłuższego czasu: Architektura w Polsce znów rozkwita! W trakcie rozmaitych publicznych dyskusji polscy architekci i komentatorzy muszą mierzyć się więc z następującym pytaniem dociekliwej publiczności: Kiedy w końcu jej sława przekroczy krajowe granice i nasi projektanci osiągną globalny rozgłos? Jedyną postacią rozpoznawaną na międzynarodowej scenie architektonicznej związaną z Polską jest dziś Daniel Libeskind, który spędził dzieciństwo w Łodzi.
Tymczasem niedawno w serii wydawniczej Architekci polscy XX wieku ukazała się książka poświęcona Lucjanowi Korngoldowi. U nas znany jest chyba tylko varsavianistom, a przecież pozostawił po sobie realizacje na trzech kontynentach! Jego dzieła pokazywane były na paryskiej wystawie światowej w 1937 roku, wystawiane w nowojorskiej MoMA, a zbudowany według jego projektu wieżowiec był w 1950 roku najwyższym na świecie budynkiem z żelbetu. Dumny architekt pytał wówczas swego przyjaciela Antoniego Słonimskiego: Co o mnie mówią w Warszawie? I jedyną odpowiedzią było: NIC.
Korngold w ciągu dziesięciu lat przedwojennej, warszawskiej aktywności zrealizował ćwierć setki luksusowych kamienic. Wykładane piaskowcem fasady z wielkimi oknami przy Marszałkowskiej czy w alejach Niepodległości to w dużej części jego projekty. Tuzin zwracających do dziś uwagę willi powstało w podmiejskich Otwocku-Soplicowie czy Konstancinie, ale też na willowej Saskiej Kępie. Były one i są nadal chętnie zajmowane przez korpusy dyplomatyczne. Korngold bowiem ponad awangardowe rozwiązania przestrzenne przedkładał komfort użytkownika.
Badacze z Tel Awiwu przypisują mu projekty kilku tamtejszych domów, które obecnie stanowią część chronionego przez UNESCO zespołu architektury w stylu bauhausu. Mimo sukcesów w Polsce i na świecie pozostawał architektem „drugiej linii”. Powodów autor książki upatruje w jego braku zaangażowania w działalność środowiskową czy społeczną. Zdobywszy grono klientów w świecie przedwojennych przemysłowców, robił – jak wiele lat później śpiewał Wojciech Młynarski – SWOJE, nie mając powszechnego dziś „parcia na szkło”.
Dociekliwość wiedzie też Grzegorza Rytla do przypuszczeń, że pomimo swych warszawskich sukcesów jeszcze przed wybuchem wojny rozważał emigrację. Prawdopodobnie ze względu na narastającą także w środowisku architektów falę antysemityzmu. Wojenna zawierucha rzuciła go do Ameryki Południowej, do brazylijskiego São Paulo. Tam kontynuował karierę, co ostatecznie doprowadziło do jego naturalizacji, niezbędnej do uzyskania uprawnień do samodzielnego projektowania.
W połowie XX wieku sława architektury brazylijskiej zaczęła przekraczać granice kontynentów. I znów Korngold pozostał w jej drugiej linii. Prym wiedli bowiem architekci z Rio de Janeiro z Oscarem Niemeyerem i Lucio Costą na czele. Korngold, wierny swojej europejskiej wizji architektury ceniącej klasyczny umiar, nigdy nie rysował charakterystycznych dla szkoły carioca fantazyjnych, dynamicznie kształtowanych form. Nie dość tego, otwarcie krytykował amerykańskie skłonności do bagatelizacji najistotniejszej dla niego zasady architektury: poszukiwania harmonii między formą, funkcją i konstrukcją.