Wacław Zalewski, inżynier

i

Autor: Archiwum Architektury Wacław Zalewski, fot. Maja Mozga-Górecka

Wacław Zalewski – intuicja inżyniera

2016-12-30 12:25

Legendarny polski konstruktor, profesor amerykańskiej uczelni MIT, mówi o tym, co w architekturze było wczoraj, ale też o tym, co jest dziś. Z czego jest najbardziej dumny? Jak narodziły się katowicki Spodek i warszawski Supersam? Co myśli o odtworzeniu Supersamu i odbudowie kielichów dworca w Katowicach? A także – jak wyglądało projektowanie w czasach PRL-u i współpraca z najbardziej wtedy znanymi polskimi architektami.

Maja Mozga-Górecka: Zrobił pan dyplom po wojnie. Jakie były wtedy perspektywy młodego inżyniera?

Wacław Zalewski: Nie bardzo sobie wyobrażałem swoją przyszłość w tym zawodzie. Podczas wojny musiałem raz po raz znikać z Warszawy ze względu na moje zaangażowanie w konspiracji. Ukryłem się na prowincji i wtedy zacząłem się zastanawiać nad tym, czego mnie uczono na Wydziale Inżynierii Lądowej Politechniki Warszawskiej. Przyszły pierwsze wątpliwości. Zaczęła się wtedy pewna krytyka sposobu przekazywania wiedzy inżynierskiej odnośnie tworzenia konstrukcji. A i z dyplomem miałem problemy. Zamiast zrobić go zaraz, gdy skończyłem studia – latem 1939 roku – popłynąłem jachtem do Szwecji. Zaraz potem wybuchła wojna. W efekcie w 1945 roku nie miałem żadnych dowodów, że ukończyłem studia. Po Powstaniu Warszawskim, w którym brałem udział, zginął także mój indeks. Dopiero później w podziemiach Politechniki znaleziono archiwum z dokumentami przedwojennych studentów. Gdy więc miałem już dyplom, z Warszawy nadeszła wiadomość, że otwierają się biura projektów budownictwa i że potrzebują ludzi.

Nie miał pan jeszcze wtedy żadnego doświadczenia.

Te biura były przeważnie zbieraniną młodych ludzi. Prawie nikt nie miał doświadczenia inżynierskiego. Podczas wojny działał w Warszawie surogat politechniki dopuszczony przez Niemców i niektórzy studenci zdobywali po wojnie dyplomy inżyniera. Byli młodsi ode mnie. W moim przypadku uznano, że skoro dobrze liczę, to muszę być dobrym inżynierem, chociaż przecież inżynieria nie na tym polega. Powierzono mi odpowiedzialne prace.

Pana zdolności matematyczne daleko wybiegały poza przeciętną. Jakiego rzędu obliczenia wykonywał pan w pamięci?

Popisywałem się tym trochę. Potrafiłem w pamięci podnosić do potęgi liczby czterocyfrowe, liczyłem logarytmy, sinusy. Nazywam to rachowaniem, nie matematyką, bo matematyka to jest logika i filozofia, a mój umysł miał dostęp do algebry. Tak trafiłem do Centralnego Biura Projektów Budownictwa Przemysłowego. Potem rozrosło się ono w biura warszawskie, krakowskie, poznańskie itd., następnie powstał z tego tzw. Bistyp. Wzbudziłem widocznie zaufanie u dyrekcji Centralnego Biura, bo zostałem głównym projektantem dużego obiektu.

Co to był za projekt?

Zespół hal przemysłowych w Mińsku Mazowieckim – cały dach był tam świetlikiem, takim lejkiem dla światła od północy, żeby słońce nie raziło robotników. Jeszcze podczas wojny dowiedziałem się czegoś o konstrukcjach cienkościennych z żelbetu. Pracują jak membrany, przypominają trochę płótno. Tylko z grubsza wyczuwałem wówczas na czym to polega. Odwie- dziłem potem Mińsk Mazowiecki w latach 90. Hale służyły do naprawy sprzętu kolejowego, reperowano w nich pogruchotane wagony. Były tam suwnice, które potrafiły udźwignąć i przesunąć cały wagon i posuwały się na belkach wzdłuż hali. Dolna część budynku cała popękała od tej dynamiki. Ale dachy pozostały nienaruszone, po 50 latach od zbudowania, trochę tylko zapyziałe. Mimo cienkościenności świetnie się zachowały.

Czy cienkościenne konstrukcje były wtedy w Polsce znane?

Przed wojną na Żoliborzu była jedna – replika niemieckiej hali. Ale architekci z doświadczeniem przedwojennym, przynajmniej ci, z którymi pracowałem, nie widzieli do tej pory niczego takiego i pytali o zatwierdzenia obliczeń z ministerstwa budownictwa. Przyszedł mi wtedy do głowy pomysł tzw. strumienia sił, na nim oparły się kolejne projekty. Przygotowałem szkice i model, tłumaczyłem komisji: tu jest podpora, do niej zbiegają się siły, te siły dają rozpór itd. To był język niespotykany, ale przekonywujący, ludzki. Projekt zatwierdzono, ale przed gmachem Instytutu Techniki Budowlanej kazano zbudować prototyp tej cienkościennej konoidy w skali naturalnej. Skończyło się tym, że powstał dopiero po wybudowaniu hal w Mińsku. Stał chyba przez 20 lat nigdy nie zbadany, a potem go rozebrano. To były czasy dużej swobody. Sława się rozeszła po Polsce, zaczęli się zgłaszać do mnie z innych biur. Byłem ucieleśnieniem „polskiej myśli technicznej” – stosowano wtedy takie propagandowe hasło. Kilka lat później te konstrukcje otworzyły mi drogę do USA. Po wybudowaniu wielu hal przemysłowych o podobnym charakterze, lecz inaczej ukształtowanych, postanowiłem przedstawić je na Światowej Konferencji Konstrukcji Cienkościennych w San Francisco w 1962 roku. Przybyłem na dwie godziny przed konferencją, ochędożyłem się i zacząłem: nazywam się tak i tak, jestem konstruktorem z Polski. To kraj położony między Niemcami na Zachodzie i Rosją na Wschodzie, dlatego większość dachów w polskich fabrykach jest skierowana na północ, ku biegunowi północnemu – po angielsku to North Pole. Pole oznacza zarówno biegun, jak i Polaka. Chodziło mi o to, że Polacy wolą się zwrócić do „polskiego” bieguna, bo po obu stronach mają nieprzyjaznych sąsiadów. To rozluźniło atmosferę i ułatwiło mi kontakt, bo sam referat był źle przetłumaczony. Po wykładzie otoczyła mnie chmara ludzi, którzy bardzo entuzjastycznie go przyjęli. Gratulowano mi i pytano, gdzie takie niezwykłe konstrukcje się buduje. A przecież nie wspomniałem o niczym więcej, jak tylko o halach przemysłowych. Na tej konferencji było kilka osób z MIT. Wtedy też poznałem Felixa Candelę.

Hala przemysłowa w Łodzi, Wacław Zalewski

i

Autor: Archiwum Architektury Hala Zakładów im. Obrońców Westerplatte w Łodzi, 1960-1961, fot. z archiwum Wacława Zalewskiego

Wróćmy do Polski. Odczuł pan działanie doktryny socrealistycznej na własnej skórze?

Nigdy nie spotkałem się z tym, żeby do mnie przychodził ktoś i mówił jak mam projektować, w duchu jakiego stylu. Nie odczuwałem żadnych nacisków. Styl nigdy nie należał do moich zainteresowań. Większe szanse na pewno miały projekty socrealistyczne, były lepiej widziane. Partia kontrolowała przede wszystkim sferę budownictwa mieszkaniowego i tam duch socrealizmu był silny. MDM w Warszawie jest tego dowodem. Dzielnice mieszkaniowe powstające później miały narzuconą technologię. Przyjęto system stosowany we Francji, ale masowo przede wszystkim w Sowietach – wielką płytę. Można było ten system zastosować na wiele sposobów, ale zwyciężył ten, którego pozostałości widzimy wszędzie. Pudełkowy. Architekci narzekali, że ograniczono im swobodę.

O Bistypie, w którym pan pracował, mówi się, że to była enklawa w PRL-u, dająca swobodę i szanse na nowatorskie projekty. Pracował tam znany architekt Jerzy Hryniewiecki. Był gwiazdą?

Hryniewiecki pracował w Bistypie jako doradca. Cieszył się sympatią studentów z Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej, ja też go lubiłem; to był sympatyczny i miły człowiek. Powstała legenda, że był gwiazdą – to przekonanie trwa do dzisiaj. Był dobrym architektem, ale ja nie byłem świadkiem jego wybitnej działalności jako architekta. Uchodził za twórcę stadionu X-lecia, choć projektował go wspólnie z Markiem Leykamem. Leykam potem narzekał, że jego nazwisko znika w sąsiedztwie Hryniewieckiego. A ten nie zaprzeczał, gdy był wymieniany jako jedyny autor wybitnych dzieł. Miał z tego powodu brzydką opinię i był jej świadom.

Jak powstał warszawski Supersam? To też budynek Hryniewieckiego.

Przyszli do mnie Maciej Krasiński i Jeremi Strachocki, i mówią: słuchaj, Hrynio został zaproszony do konkursu na Supersam w Warszawie, musimy go wygrać. To był zamknięty konkurs. Miały tam powstać sala handlowa, magazyn i bar szybkiej obsługi. Zaproponowałem, żeby były to trzy części jednego budynku i żeby przeciwległe ściany połączone były linami dźwigającymi dach. Ale taka lina ciągnie do środka. Proszę sobie wyobrazić bieliznę, która się suszy na sznurku i ugina pod kalesonami czy koszulami. Potrzebne by były odciągi. Ponieważ jednak budynek miał stać w środku miasta, nie chciałem tego. Dlatego mój samorównoważący się system miał być złożony z elementów ściskanych i rozciąganych, które tworzyły charakterystyczne fałdy dachu – sekret atrakcyjności Supersamu. Miał sto ton, a wyglądał jakby opierał się tylko na szklanych ścianach. Mogliśmy te ściany zrobić solidne, ale to miał być publiczny budynek, miał zachęcać do wejścia, dlatego zdecydowałem się na ściany słupowe. Hrynio przyszedł, zobaczył i podskakiwał do góry. Jest w tym matematyczne piękno – tak to nazwał. Piękno wynikło z pragmatyki, z konstrukcji, nie było założone.

Czy to znaczy, że Hryniewiecki nie uczestniczył w pracach nad Supersamem?

Publicznie to się nazywało projektem Hryniewieckiego, ale to nie była prawda. Gdyby mu się to nie podobało, może zwróciłby się do innych architektów, bo to on był zaproszony, nie Krasiński. Więc w tym sensie jego rola była decydująca. Ale stało się tak, że pomysł architektoniczny na Supersam został wymyślony przez inżyniera. Wygląda na to, że ja się chwalę. Krępuję się tak chwalić. Wolałbym, żeby ktoś inny to pani powiedział. No ale tak było. Hryniewiecki był dostarczycielem tematów, bo miał nazwisko, ale nie uczestniczył bezpośrednio w pracach nad projektem, czasem może później decydował o detalach architektonicznych. Pracowałem przede wszystkim z Maciejem Krasińskim, Jeremim Strachockim, którego nazwisko zupełnie wywiało z annałów.

A Ewa Krasińska?

Ona tam została dopisana przez Maćka, śmiałem się wtedy pod wąsem, którego zresztą nie miałem. Słyszała pani o czymś takim, jak miłość do kobiety?

Ale był to projekt Bistypu?

To nie był projekt Bistypu, chociaż był robiony przez pracowników Bistypu i w pomieszczeniach Bistypu, ale nie przechodził przez rady techniczne Bistypu itd. To było zlecenie dla Hryniewieckiego, mała robótka, podobnie katowicki Spodek. Nie pamiętam nawet czy dostałem osobno za niego pieniądze, czy w ramach pensji.

Jak pan zareagował na wieść o zburzeniu Supersamu?

Zrobiło mi się smutno. Warszawa go bardzo kochała. Spółdzielnia, do której należał Supersam, miała obrotnego prezesa. Zgłosili się do niego deweloperzy i zaoferowali masę pieniędzy za teren, nie za budynek. Zaczęto więc szukać dziury w całym. Znaleziono rzeczoznawców, profesorów jednej z warszawskich uczelni, wolałbym nie mówić której – to są dziś starsi ludzie. Wydali miażdżącą, fałszywą opinię o katastrofalnym stanie konstrukcji, ogłosili, że są tam uszkodzenia, których reperacja kosztowałaby więcej, niż nowy budynek. Rzeczoznawcy, którzy nie znali się na rzeczy. Porównywali obecną cenę reperacji z ceną kosztów budowy sprzed 40 lat. Bardzo przewrotne i niegodne, ale wystarczyło konserwatorowi zabytków. W Supersamie ciekła woda, dostawała się do metalowych części konstrukcji i niektóre były przerdzewiałe, ale nie groziło to żadną awarią. Winna nie była konstrukcja, lecz wieloletnie zaniedbania. Gdyby mnie zapytali... Supersamu nie bronił ówczesny Naczelny Architekt Warszawy, Michał Borowski. Uważał on bowiem, że sylwetka Warszawy bardzo potrzebuje silnego akcentu pionowego właśnie w miejscu, gdzie stał Supersam. Słyszałem, że teraz stanął tam olbrzymi budynek, który widać nawet z Łazienek Królewskich na tzw. Osi Stanisławowskiej. Całe piękno tej osi widokowej zostało zniszczone, budynek podobno wygląda jak ciemna chmura grożąca Belwederowi. No to spełniło się marzenie Naczelnego Architekta Warszawy. Mógł Supersam uratować, ale myślał o sylwetce miasta. A Supersam nie miał sylwetki, był malutki, siedział między innymi budynkami.

Ale to ten malutki budynek dostał nagrodę honorową na biennale w São Paulo w 1965 roku. Podobno są gdzieś zgromadzone resztki po nim. Uważa pan, że można i warto by z nich go odbudować? Były takie pomysły.

Nie, to bez sensu. Części są połamane. Można nowy zbudować, jak by ktoś chciał, ja mam w głowie tę całą konstrukcję. To był prosty projekt.

Konkurs na Supersam to rok 1959. Jak wyglądały skutki popaździernikowej odwilży w architekturze?

Ja nigdy nie odczułem działania żadnej doktryny, również przed odwilżą. W projekt Supersamu nikt się nie wtrącał. Ktoś mógłby powiedzieć, że to zasługa Hryniewieckiego, ponieważ on był posłem na sejm.

Czy był przez to traktowany przez kolegów jako człowiek partii?

Nie. Żarty robiliśmy sobie antypaństwowe. Z Rosjan się wyśmiewaliśmy. A nasi towarzysze radzieccy to tak by zrobili... Nazywałem ich Radianie. Byli z innego świata. Ja nawet nie bardzo wiedziałem o roli politycznej Hryniewieckiego. On został posłem, ponieważ w wianuszku posłów potrzebny był ktoś niezależny politycznie. Oczywiście dopuścili tego, kto sprzyjał systemowi. Ale nie rozmawialiśmy na tematy polityczne, o dziewczynach raczej. Niektórzy ze względów politycznych byli mu niechętni, zaliczali go do nomenklatury.

Dworzec kolejowy w Katowicach, Wacław Zalewski

i

Autor: Archiwum Architektury Dworzec kolejowy w Katowicach, 1959-1972, architekci Wacław Kłyszewski, Jerzy Mokrzyński, Eugeniusz Wierzbicki, fot. Mieczysław Cieślak, źródło: „Architektura”, 10/1973

Równocześnie z projektem Supersamu powstawał Spodek w Katowicach.

Gierek, który rządził na Śląsku, chciał zbudować w Katowicach dużą salę sportową. To był przełom lat 50. i 60. I znów zaproszono Hryniewieckiego.

Dlaczego Spodek ma taki niekonwencjonalny kształt?

Powstał w środku miasta i na terenach pokopalnianych. Ziemia pod nim jest pocięta tunelami, co powoduje częste nierównomierne osiadania, które do dziś niszczą budynki na Śląsku. Ziemia śląska była więc niepewna, w sensie fundamentów, nie w sensie patriotyzmu. Nad projektem pracowało dwóch Maćków, Krasiński i Gintowt. Nie mieli pomysłu, jak sobie z tym poradzić. Przyszli do mnie, może dlatego, że miałem myśl niezepsutą znawstwem problemu. Zaproponowałem odwrócony stożek z dolną częścią w ziemi, żeby ciężar całego budynku działał na grunt na jak najmniejszym możliwym obszarze. Dla budynków na terenach górniczych groźne jest nie samo osiadanie terenu, lecz różnice osiadań między punktami położonymi blisko siebie. Zależało mi też, żeby konstrukcja kształtem pokazywała, co się dzieje w środku. Żeby widać było widownię w tym kształcie. Budowę wstrzymano na kilka lat ze strachu, że się zawali. Projekt, nie budowę. Protestowali inżynierowie, profesorowie politechniki. Mówili, że to jest błędne. Myślę, że z zawiści. Ostateczny osąd zostawiono profesorowi Zbigniewowi Kączkowskiemu, który najpierw stwierdził błąd, a po tygodniu, sam się przyznał do pomyłki. Rzadki przypadek uczciwości. To rozstrzygnęło spór i prace ruszyły. Dopiero dużo później dowiedziałem się, że dach, który wymyśliłem wówczas dla Spodka to tzw. system tensegrity. Jego wynalezienie przypisuje się powszechnie Buckminsterowi Fullerowi. Fuller nawet opatentował ten system jako własny. Podobną konstrukcję wymyślił rzeźbiarz, Kenneth Snelson. Robił instalacje z patyków, które wzajemnie się nie dotykają, a połączone są linami. Ale to nasz Spodek był jednym z pierwszych, jeśli nie pierwszym na świecie budynkiem, w których system tensegrity miał być zastosowany w architekturze. A gdy go projektowałem nie słyszałem oczywiście ani o Fullerze ani o Snelsonie. Jednak potem wybrany został prostszy system, z uwagi na pochyłości dachu, a ja już wtedy byłem w Wenezueli.

Supersam i Spodek to były projekty nowatorskie w skali światowej. Jak w tamtych czasach wyglądała wymiana myśli architektonicznej z Zachodem?

Była świadomość tego, co buduje się na Zachodzie, ale opóźniona. Na pisma architektoniczne polowano, były bardzo kosztowne, wpadały w ręce rzadko. Ciekawe było to, co czasem dziennikarze wyłowili i pokazywali jako ciekawostki, ale władza na to krzywo patrzyła. Pewien kontakt dawały konferencje międzynarodowe. W ramach propagowania tzw. polskiej myśli technicznej, gdy chciałem pojechać na jakąś konferencję, bez trudu w tamtych czasach dostawałem wizę. I to nie wiązało się z żadnymi zależnościami, nie proponowano mi jeszcze wtedy współpracy z wywiadem, to się stało dopiero później. Przed wyjazdem zaprojektował pan jeszcze konstrukcję dworca PKP w Katowicach. Współpracował pan wtedy ze słynną grupą architektów zwaną Tygrysami. Na miesiąc przed moim wyjazdem do Wenezueli dostałem od nich telefon. Mieli dworzec prawie zaprojektowany i chcieli znać moją opinię. Na dworcu ważny jest system komunikacji, łatwość i szybkość poruszania się. Można oczywiście po prostu obudować ścianami halę dworca i namalować znaki na podłodze. Ja zaproponowałem halę, która byłaby jak miejski park składający się niby z parasoli. Sama linia słupów miała pokazywać drogę pasażerom. Tak samo trzysta lwów w starożytnym Egipcie ustawionych jeden za drugim tworzyło ulicę. Zaproponowałem Tygrysom jednosłupowe konstrukcje paraboloid hiperbolicznych, podobne do tych, jakie w Meksyku robił Felix Candela, bodaj jako pierwszy. Mają kształt końskiego siodła. Zasępili się, powiedzieli, że to ciekawe, a wkrótce potem dostałem telefon, że tak właśnie zmienili swój projekt. Cały mój udział to była dwugodzinna rozmowa na temat zasady przestrzennej obszaru dworca. Widocznie wysoko ją ocenili, bo gdy później przyznano im nagrodę państwową za ten projekt, dołączyli moje nazwisko do listy projektantów.

Dlaczego te słupy miały formę „kielichów”?

Ten kształt to był ich pomysł. Tak to nazwano, ponieważ deszcz spływa tam do środka słupa – tam jest odprowadzenie wody. Jak w kielichu zbiera się ona w najniższym punkcie. Proszę sobie wyobrazić słup, który podpiera płytę wielkości powiedzmy 20 x 20 metrów. Gdyby ta płyta była płaska musiałaby mieć prawie metr grubości, inaczej by się zawaliła. A taka cienkościenna misa się utrzyma.

Dworzec zburzono za zgodą konserwator Barbary Klajmon, którą przekonało m.in. to, że kielichy mają być odbudowane. Co pan o tym myśli?

Przez moment kielichy miały tam zostać jako dekoracja, relikt minionej epoki. To dla mnie byłoby śmieszne. To przecież była konstrukcja, słupy stanowiły element pewnej racjonalnej całości. A odtworzyć też oczywiście mogą, proszę bardzo – może z gipsu? Albo z papieru? Zamiast budynku będziemy mieć dekoracje teatralne. To zupełnie nie ma sensu. Zniszczyli przeszłość. A można było wybudować nową budowlę nad kielichami bez opierania się o nie.

Co by pan powiedział ministrom kultury, którzy pozwolili na zburzenie Supersamu i dworca w Katowicach?

Nie wiem, czy oni wiedzieli, czy ich pytano. Minister może się chyba odezwać niepytany. Nie wiem czemu się tak dzieje, że budynki oceniane wysoko przez fachowców, nagradzane i bronione przez mieszkańców miasta, wpadają w ręce deweloperów. Kto jest ważniejszy? Według doktryny konserwatorskiej budynki te są za młode, żeby były zabytkami. Potrzebna jest zatem nowelizacja przepisów o ochronie zabytków. Inaczej za kolejne 50 lat, kiedy budowle z czasów PRL-u będą się nadawały do ochrony, nie będzie już czego chronić. W przypadku katowickiego dworca i Supersamu była mowa o złym stanie technicznym. To bzdura, ale na tym koniku pojechał konserwator.

Jak pan znalazł się w Wenezueli?

W 1962 roku zostałem zaproszony na wykłady na Uniwersytet w Meridzie. Przyszedłem na lotnisko w Warszawie, ale nie puścili mnie z jakiegoś powodu. Na drugi dzień znowu widać było, że coś kręcą z paszportem. Zjawił się Hryniewiecki, jakby się dowiedział o tych trudnościach, i to on mnie przeprowadził przez kontrolę jako poseł na sejm. Uczyłem w Meridzie. Tam również moje konstrukcje cienkościenne wzbudziły zainteresowanie i zaproponowano mi pracę w Caracas w roli konsultanta w Ministerstwie Robót Publicznych. Zaczęły się pojawiać ciekawe projekty. Przedłużyłem pobyt.

Hala sportowa w Wenezueli, Wacław Zalewski

i

Autor: Archiwum Architektury Hala sportowa w Maracaibo, Wenezuela, 1965-1968, fot. z archiwum Wacława Zalewskiego

W Wenezueli zaprojektował pan m.in. halę sportową w Maracaibo – ma dach jak ryba płaszczka. Trybuny wydają się wisieć w powietrzu.

Zastosowałem tam dach wiszący na linach nośnych, wklęsłych, które przenoszą ciężar i są usztywnione poprzecznie. Każda kolejna lina umieszczona jest trochę niżej i tak powstaje specyficzna krzywizna dachu, którą pani porównała do płaszczki. Te napięte liny dachu ciągną do siebie trybuny, utrzymując je w pozycji pochyłej. Wyglądają jakby wisiały nad ziemią niczym niepodparte. Ta arena powstała w 1968 roku i stała się popularna, wydano z nią nawet pocztówki. Nazwano ten system moim nazwiskiem – Sistema Zalewski. Pierwszy raz go zastosowałem w Wenezueli na igrzyska panamerykańskie w 1964 roku. Nie było przedsiębiorstwa, które umiałoby go wykonać, osobiście instruowałem kierownika budowy. Co zadecydowało o podjęciu pracy w Cambridge? W 1964 roku przyszedł list od dziekana architektury z MIT. I tak się zaczęło. Wciąż jeszcze wtedy myślałem, że wrócę do Polski z Wenezueli. Po dwóch pobytach w MIT zaproponowano mi tytuł profesora zwyczajnego, czyli kontrakt do 70 roku życia. Nie bardzo chętnie chciałem go wziąć – miałem zobowiązania w Polsce. Ważnym powodem było to, że dzieci profesorów MIT mogły odbywać bezpłatne studia na dowolnym uniwersytecie na świecie. Moi synowie częściowo z tego skorzystali. W międzyczasie czytałem „Paryską Kulturę” i różne londyńskie wydawnictwa i dowiadywałem się prawdy o PRL-u. Jak wiadomo, propaganda komunistyczna była tak sprawna, że ludzie płakali po śmierci Stalina, kata Polski. O Hitlerze wszyscy znali prawdę, o Stalinie tylko kłamstwo.

Jak został pan zdrajcą narodu?

Dostałem telefon z Waszyngtonu, od radcy kulturalnego polskiej ambasady, że chce się ze mną spotkać. Przyjechał do Cambridge. Usiedliśmy w kawiarni. Jestem oficerem wywiadu – mówi – I bardzo liczymy na pańską współpracę. Jako agenta. Tu w MIT każdy niemal kraj ma swojego agenta. W MIT wtedy wykonywano wiele prac związanych z bombą atomową, radarami. Odpowiadam mu: Ja uważam, że Stany Zjednoczone są przyjazne Polsce. On na to, że jesteśmy w Sojuzie. Ja, że nie jestem. I tak wyglądała ta rozmowa. Wkrótce skończył mi się termin ważności paszportu. Wysłałem go do Nowego Jorku, żeby przedłużyć, ale odpowiedź długo nie przychodziła. Pojechałem sam. Pan musi wracać do Polski, usłyszałem. Ja mu na to, że nic nie muszę. I nie dostałem paszportu. Byłem przeklęty. Gdy mój syn już po latach i z amerykańskim paszportem próbował się dowiedzieć, dlaczego przez lata odmawiano nam wjazdu, usłyszał: Zajrzyjmy do jego teczki... Napisane jest, że ojciec jest zdrajcą. Zdradziłem Polskę, ponieważ nie chciałem szpiegować Ameryki. Nie poczuwałem się do tej zdrady. Ale w konsekwencji moje nazwisko przestało się pojawiać w różnych książkach i opracowaniach. Pomijano je. O Supersamie pisano, że to był projekt Hryniewieckiego, a nie Zalewskiego. Potem niektórzy mnie za to przepraszali.

W Cambridge poznał pan Jerzego Sołtana, który był dziekanem wydziału architektury na Harvardzie.

Przyjaźniliśmy się jeszcze w Polsce. On był znanym architektem, chociaż nie zbudował wiele. Był filozofem architektury. Wcześniej pracował na ASP w Warszawie. I u Corbusiera, przy wielu jego projektach. Był bardzo elokwentny, znał dobrze francuski, angielski. Nie trawili się z Hryniewieckim. Sporo było wzajemnej niechęci w tej czołówce architektów.

Z czego ona wynikała?

Sądzę, że miała ona swoje źródło jeszcze w czasach wojennych, ale to tylko moje przypuszczenia, nic bliżej na ten temat nie wiem. Jego i Hryniewieckiego udział w wojnie to było pierwsze kilka tygodni w 1939 roku. Obaj dostali się do niewoli.

Pracował pan z Sołtanem?

Jeszcze zanim Sołtan wyjechał na Harvard robiliśmy razem projekt polskich pawilonów wystawowych w krajach tropikalnych, m.in. w Indiach, w New Dehli, w Damaszku, w Syrii. Sołtan należał do osób, które poproszono o opinię, kiedy zapraszano mnie na MIT.

Które z pana konstrukcji były największym wyzwaniem?

Nie Spodek, nie Supersam, ale konstrukcje cienkościenne. To było zupełne novum. Zakłady im. Obrońców Westerplatte – hala dla przemysłu włókienniczego w Łodzi, którą niestety niedawno zburzono. Fabryka w Mińsku Mazowieckim, Fabryka Mebli w Wyszkowie i kilka innych – stoją do dziś. Przy Spodku wiedziałem już jak działa stożek, wiedziałem coś o szkodach górniczych.

Po 1989 roku przyjeżdżał pan do Polski?

Prawie co rok.

Jak pan ocenia zmiany w polskiej architekturze po 1989 roku?

Źle oceniam. Nie podobają mi się te budynki. Ostro to powiem: w Polsce wolnej brakuje u architektów i inżynierów ducha twórczości. Zresztą może duch i jest, ale się nie objawia. Budują deweloperzy, przynosząc ze sobą gotowe projekty. Słyszałem tłumaczenia szowinistyczne, że Niemcy nas zalali w budownictwie. Dlaczego stadiony na Euro zaprojektowali i zbudowali nam Niemcy? Argumentowano, że gotowy projekt, że, pewność, iż powstanie na czas.

Ale czy względy praktyczne, takie jak terminowość, wystarczą, by powstała znakomita architektura? Na marginesie dodam, że fakt, iż ten piękny stadion ziemny w Warszawie z 1955 roku nie został zachowany, to olbrzymie głupstwo.

Co było gorsze dla architektury: presja doktryny w czasach PRL-u, czy presja deweloperów obecnie?

Ja presji w czasach PRL-u nie doświadczyłem, ale ona bywała diabelnie skuteczna, śmiertelna. A dziś? Nie demonizowałbym deweloperów. Działa presja rynku i współzawodnictwo talentów. Talenty się rodzą, a szkoły powinny je pielęgnować, jak ogrodnik podcina, nawozi rośliny w swoim ogrodzie. Tak się niestety nie dzieje. Szkoły narzucają swój punkt widzenia, mają odgórnie określony program, który przychodzi z ministerstwa, zza tzw. biurka i to daje złe wyniki. Na MIT miałem pełną swobodę nauczania, chociaż trafiłem tam praktycznie bez doświadczenia pedagogicznego. Usłyszałem od dziekana tylko tyle: ucz studentów jak uważasz, byle tylko potrafili projektować tak jak ty to robisz. W Polsce wymagany jest stopień naukowy doktora, a co on ma wspólnego z pedagogiką, co ma wspólnego z praktyką inżynieryjną? Inżynieria nie jest nauką, jest działalnością, która korzysta z nauki. Inżynier podejmuje decyzje, które są przybliżone, operuje wartościami, którym brak precyzji, dlatego musi się posługiwać intuicją, a to nie jest naukowe pojęcie. Na seminariach naukowych rozważa się w jakiej temperaturze lepiej twardnieje beton, a nie jak trafiać do umysłów studentów. Mówi się dziś wiele o zmierzchu inżynierii jako zawodu. Tymczasem inżynieria święci tryumfy w technologiach medycznych, w areonautyce, w informatyce, tam gdzie kształcenie jest właściwe. Dla mnie szkicowanie było zawsze ważniejsze od obliczeń – żaden inżynier by pani tego nie powiedział. W budownictwie pracę inżyniera sprowadza się do obliczeń, numerycznego analizowania konstrukcji. Taką pracę może wykonać komputer. Tylko że komputer nie wymyśli Spodka, nie wyjdzie mu na wydruku kształt Supersamu.

Wacław Zalewski jeden z najwybitniejszych światowych konstruktorów i inżynierów budowlanych, wieloletni wykładowca, a obecnie emerytowany profesor Massachusetts Institute of Technology w Cambridge, słynnej amerykańskiej uczelni technicznej, w której murach kształciło się blisko 80 noblistów. Znany z umiejętności wykonywania w pamięci skomplikowanych obliczeń matematycznych. Urodził się 25 sierpnia 1917 roku na Ukrainie, w Samogródku, skąd jego rodzina uciekła po rewolucji październikowej i osiedliła się w Warszawie. Walczył w Powstaniu Warszawskim na Czerniakowie, jego oddział w Lasach Kabackich odbierał zrzuty broni dla Powstania i dostarczał je na Mokotów. Po wojnie w Bistypie stworzył nowatorskie, unikatowe konstrukcje ikon powojennej polskiej architektury m.in. warszawskiego Supersamu i katowickiego Spodka. Doctor Honoris Causa Politechniki Warszawskiej. Mieszka w Belmont, w Massachusetts.