Szczytowa platforma piramidy w Rio

i

Autor: Archiwum serwisu

Architektura przyszłości. Rozmowa z Wojciechem Leśnikowskim

2012-09-05 17:52

Wojciech Leśnikowski – architekt, wykładowca, autor wielu książek z teorii architektury, pracował w biurze Le Corbusiera, Pierre’a Vago i Jeana Renaudie w Paryżu oraz jako główny architekt w kilku amerykańskich pracowniach, m.in. w Loebl, Schlossman & Hackl i HOK Corporation. Projektował wieżowce, lotniska i budynki użyteczności publicznej. Obecnie prowadzi eksperymentalne Studio 609 na Uniwersytecie Kansas w Stanach Zjednoczonych

Wojciech Leśnikowski

i

Autor: Archiwum serwisu

Tomasz Żylski, „Architektura-murator”: Przyjechał Pan do Polski na zaproszenie Politechniki Krakowskiej z pięcioma wykładami. Czy to jednorazowa wizyta, czy zapowiedź szerszej współpracy między uczelnią a uniwersytetem w Kansas, gdzie Pan pracuje?Wojciech Leśnikowski: Mam nadzieję, że zapowiedź szerszej współpracy. Politechnika zwróciła się do mnie o pomoc w zorganizowaniu wymiany między profesorami i studentami obydwu uczelni. Na razie podpisano umowę wstępną, poszczególne wydziały muszą się między sobą porozumieć i ustalić, jak ta współpraca będzie przebiegać. Osobiście jestem odpowiedzialny za architekturę. W ramach tzw. global studio, które prowadzę także we Francji i w Chinach, chcielibyśmy mieć u siebie 5-6 studentów z Politechniki Krakowskiej na zasadzie wolnych słuchaczy, aby za studia nie musieli płacić. Oczywiście braliby udział we wszystkich ćwiczeniach, ale na zakończenie nie wystawialibyśmy im stopni. Musieliby tę pracę zabrać do siebie i dać pod ocenę swoim profesorom. Myślę, że z mojej strony taką współpracę moglibyśmy rozpocząć już na wiosnę.Wkrótce nakładem Politechniki Krakowskiej wyjdzie też Pana biografia. Jaki będzie miała charakter?Jest historią emigranta. Opisuję szok kulturowy, jakiego doświadczył młody człowiek wyjeżdżający w 1965 roku z ciemnego komunizmu do pracowni Corbusiera w Paryżu i tego dylematu, czy zaadaptować się, czy nie. Z mojego punktu widzenia, odrzucenia własnej kultury i przyswojenie tej nowej jest konieczne, by coś osiągnąć. To jest historia mojej podwójnej adaptacji: raz we Francji, raz w Stanach Zjednoczonych, czyli z jednej strony pewnych dramatów, które się wydarzyły w moim życiu, a z drugiej – sukcesu. To było niesłychanie trudne w Stanach Zjednoczonych, bo Amerykanie to są ludzie pragmatyczni, skala wszystkiego jest gigantyczna. Jak projektować w tej abstrakcyjnej, ogromnej przestrzeni, bez kontekstu, bez historii, bez jakiejś hierarchii społecznej? Nie można wyprowadzić projektu ze specyficznego miejsca jak w Krakowie czy Warszawie, bo takiego nie ma. Bohaterem szybko stał się dla mnie Mies van der Rohe, bo on stworzył formułę globalnej architektury. Wszystkie moje początkowe budynki, 10 drapaczy chmur, były na niej oparte. Z pierwszą żoną mieszkałem zresztą w jednym z wieżowców Miesa. Któregoś dnia po ślubie wychodzę do biura, wracam, a z moich szaf zniknęły wszystkie rzeczy, wszystkie ubrania, które przywiozłem z Francji. Myślałem, że może oddała je do czyszczenia, a ona je wyrzuciła, bo powiedziała, że z takimi nie zrobię kariery. To jest ten problem emigranta, że chce zatrzymać pewną kulturę.Jacy architekci albo jakie budynki wywarły wtedy jeszcze na Pana największy wpływ? Jeden z wykładów w Krakowie poświęcony był budynkom, które wpłynęły na moje życie zawodowe. Zebrałem 15 obiektów, które wywołały u mnie szok – od pawilonu w Barcelonie, poprzez willę Savoye, do ostatnich budynków Nouvela czy Fostera. Były tam jakieś polskie realizacje?Prawie nie znam dzisiejszej architektury polskiej. Przejeżdżając prze Kraków, widziałem budowane muzeum Kantora Staszka Deńki. To jest fantastyczny projekt. Czy ma Pan jakieś spostrzeżenia na gorąco na temat polskich studentów i nauczania architektury w Polsce? Moje obserwacje są raczej powierzchowne, bo widziałem tylko to, co po wykładach pokazywali mi studenci i co było rozwieszone na korytarzach. Ale te projekty były na bardzo dobrym poziomie. Miały rzuty, plany i detale oraz program. Budynki były wkomponowane w otoczenie. W Ameryce tego się nie robi. W Ameryce robi się wyłącznie formę, ściągniętą z internetu. Natomiast w Krakowie widziałem profesjonalnie opracowane projekty. Czy to jest awangardowe? Nie. To jest bardzo tradycyjne, niemniej pewne elementy dzisiejszej awangardy są, tylko nieśmiałe. Zamiast wyciągnąć drapacz chmur na jeden kilometr, to wyciąga się go na 20 pięter. Ale myślę, że pod względem znajomości programów graficznych polscy studenci wiedzą więcej niż na przykład Francuzi. Prowadząc zajęcia w Stanach, we Francji czy w Chinach, może Pan dokonać pewnego porównania. Różnica jest zdumiewająca. Francuzi, którzy do nas przyjeżdżają, potrafią bardzo dobrze rysować, ale mają bardzo słabą znajomość programów 3D. Amerykanie w ogóle nie potrafią rysować, jednak mają znakomitą znajomość 3D. Gdy zaczynamy projektować koncepcyjnie, to Francuzi wszystko przez cały czas sobie rysują, dopiero w ostatnich 2-3 tygodniach wrzucają to na komputer. Amerykanie od pierwszego dnia pracują na komputerach i potem się okazuje, że to do niczego się nie nadaje. Czyli brakuje pewnego wypośrodkowania. Z kolei w szkole Val de Seine w Paryżu, gdzie również wykładam, panuje duży luz. To jest bardzo przyjemne towarzysko, mają wspaniałe atelier, ale profesorowie pokazują się raz na tydzień. W Ameryce to jest nie do pomyślenia, bo oni płacą za naukę ogromne pieniądze. Moi amerykańscy studenci w Paryżu są zupełnie zagubieni, bo nikt ich tam nie trzyma za rękę. Francuzi, którzy przyjeżdżają do nas, narzekają, że są za bardzo kontrolowani.  Natomiast Chińczycy dają sobie radę ze wszystkim. Są wyśmienitymi studentami. Przyjeżdżają też na stypendia do Stanów?Tak, w tej chwili na Harvardzie 60% wszystkich studentów to są Chińczycy. W Kansas mamy ich u siebie 1000, a w studium, które prowadziłem na Uniwersytecie Waszyngtońskim w St. Louis, na 14 studentów miałem 11 Chińczyków. Dzieje się tak dlatego, że Amerykanie nie mogą sobie dziś pozwolić na tak drogie studia, a Chińczycy przyjeżdżają z rządowymi pieniędzmi.Później wracają i pracują u siebie?Tak. I prześcigają nas. Oni są zapatrzeni w Amerykę. Uważają, że to jest pępek świata. W Szanghaju przez 24 godziny, niezależnie od pory roku, w sklepach i na ulicach grają kolędy amerykańskie. Wszystko kopiują bezkrytycznie. Zatracili nawet umiejętność odręcznego rysunku architektonicznego, bo jak u nas nie uczy się rysunku, to oni też się nie uczą. Jeden z Pańskich wykładów w Krakowie dotyczył sytuacji w szkolnictwie amerykańskim. Co takiego zmieniło się w Stanach na przestrzeni ostatnich lat?Zmiana jest radykalna. Zawsze były dwa sektory: prywatny i państwowy. Przeciętny koszt roku studiów na prywatnym uniwersytecie takim jak Harward, Yale czy Princeton wynosi 60 tys. dolarów. Na państwowym, jak Berkeley czy Michigan, dotychczas było to najwyżej 25 tys. dolarów. Po kryzysie 2008 roku sektor publiczny nagle się zawalił. Procent studentów na tych uczelniach spadł z 80 do 20, a nawet 10. Ponieważ państwo już nie dotowało studiów, uniwersytety musiały podnieść opłaty. I te opłaty wzrosły prawie do 45 tys. dolarów, w zależności od kierunku. Nagle okazało się, że nauka na poziomie akademickim jest niedostępna dla przeciętnego Amerykanina. Postanowiono więc eliminować kursy i zawężać programem pod kątem innowacyjności. Ameryka się zorientowała, że trzeba stworzyć nowe gałęzie przemysłu, bo za czasów prezydenta Reagana wyprowadziła właściwie cały przemysł do Azji. Dziś wszystkie wydziały zajmujące się medycyną, inżynierią, przestrzenią kosmiczną czy nowymi technologiami są dotowane przez państwo i korporacje, natomiast humanistyka leży. W ramach architektury, ponieważ my wynalazków raczej nie robimy, eliminuje się historię, małe seminaria specjalistyczne, na rzecz wielkich kursów ogólnych. Szkoła inżynierii ma miliony, budują nowe budynki i laboratoria, a szkoła architektury, dosłownie i w przenośni, stoi tam, gdzie była 100 lat temu. Ten sam sposób uczenia: jestem twórcą, to jest mój budynek itd. Jedyne wyjście to złączyć się z inżynierią, wrócić do metody Bauhausu i przekształcić architekturę w projektowanie przemysłowe. Trochę w ten sposób działamy w moim Studio 609, gdzie we współpracy ze szkołą inżynierii poszukujemy nowych rozwiązań na przyszłość. Inżynierowie mówią nam, że opracowali jakiś nowy materiał dla lotnictwa, ale nie wiedzą, jak go wykorzystać na szerszą skalę, że może da się go zastosować w naszych projektach. I to jest fascynujące! Bo naprawdę zaczyna się pracować koncepcyjnie nad typem nowych budynków. Ale to wymaga kompletnego przenicowania całego nauczania architektonicznego, a większość z nas nie jest na to przygotowana. Tym bardziej, że lwia część tych, którzy uczą architektury ma bardzo małe albo żadne doświadczenie praktyczne. Na czym dokładnie polega działalność Studio 609?To taka pracownia eksperymentalna, którą prowadzę na Uniwersytecie Kansas. Jest w niej maksimum 15 studentów. Przygotowujemy wstępne koncepcje dla klientów korporacyjnych oraz projekty przyszłości, ale takie, które z powodzeniem można dziś zrealizować. Na przykład dla Bangladeszu, gdzie występują częste powodzie, opracowaliśmy koncepcję pływających osiedli, a dla północy Kanady, gdzie znajduje się obszar dotknięty szkodami górniczymi, nowe miasto: na ścianach wąwozu powstałyby tarasowo mieszkania, na dnie ogród dla mieszkańców, a całość, ponieważ jest tam dość zimno, przykryta byłaby przeszkloną kopułą. Moje stanowisko na uczelni nazywa się distinguished professor of architecture, co oznacza, że nie muszę prowadzić zajęć jak inni profesorowie. Ta katedra ma charakter raczej prestiżowy, podobnych w całych Stanach jest może 10-15. Na naszej uczelni działa jeszcze Studio 804, które zajmuje się budową domów, ale dość nietypowych jak na Amerykę, bo wykonanych na przykład z metalu itd. Jest duża hala wypełniona różnymi materiałami, które dostają od zakładów przemysłowych, i z nich studenci te domy składają.Czyli przyszłością są takie wielkie kombinaty architektoniczne, w których będzie i inżynieria, i architektura, i planowanie przestrzenne?Wszystkie wielkie firmy międzynarodowe jak Gensler czy Arup pracują już w ten sposób. W Ameryce ta tendencja jest szczególnie widoczna. Eliminuje się małe biura, a tworzy wielkie konglomeraty z różnymi typami naukowców. Architekt potrzebny jest tylko w fazie koncepcyjnej. Stefan Kuryłowicz, który był moim bardzo dobrym kolegą, w drugiej połowie lat 90. chciał sprzedać swoje biuro kolejno dwóm korporacjom, gdzie pracowałem jako główny architekt – HNTB i HOK. Mówił mi: Słuchaj, chcę wyjść poza Polskę, być międzynarodowym architektem, tutaj nie mogę zrobić rzeczy na taką skalę. Myśmy negocjowali z nim zakup tego biura, w końcu nic z tego nie wyszło, ale on już wtedy wiedział, że normalna praktyka się nie utrzyma. Wszystko staje się dziś globalne, a konsekwencją globalizmu jest abstrakcja. Projektowanie budynków przypomina produkcję samochodów czy lodówek. Powstają jak pigułki w laboratorium i sprzedawane są na cały świat. Czyli cała dyskusja na temat kontekstu czy kultury narodowej mija się z celem. Nie ma czegoś takiego jak architektura polska, to jest architektura międzynarodowa. Wszystkie budynki w Warszawie są kopią budynków, które powstały już wcześniej gdzie indziej. Patriotyzm zanika. W tym kontekście patriotyzm polega na tym, ile sprzedało się amerykańskiego czy polskiego produktu. Niektórzy są przerażeni, ale ja na to patrzę z ogromnym optymizmem.

Wywiad Tomasza Żylskiego z Wojciechem Leśnikowskim ukazał się w miesięczniku „Architektura-murator" 8/ 2012