Wystawa Wreszcie we własnym domu była, jak podkreślała jedna z kuratorek – Marta Karpińska, opowieścią o nas samych jako uczestnikach procesów przemian ustrojowych. Bezradność i trudności adaptacyjne wynikające ze zderzenia z prawie zupełnie nieznaną i mitologizowaną rzeczywistością wolnorynkową, ujawniły się w procesie zbiorowego przyspieszonego dokształcania, nie dającego szans na refleksję. Postawa „nie stój, nie czekaj” krytycznemu dystansowi nie sprzyjała.
Taką krytyczną perspektywę w oparciu o doświadczenia ćwierćwiecza próbowali zarysować autorzy ekspozycji, analizując szczególnie zjawiska społeczne, polityczne, ekonomiczne, kulturowe, w mniejszym stopniu architektoniczne. Tych ostatnich starali się nie poddawać ocenie, wychodząc zapewne z założenia, że byłaby to ocena zbyt „z wewnątrz”, a rzeczywistość jest pełna innych pilnych problemów. Jednak ostatecznie to tandeta, będąca wyrazem nieproporcjonalnie rozbudzonych aspiracji, bieda-luksus, przywdziewanie karykaturalnych wersji cudzych kostiumów, bezkrytyczny podziw dla byle jakich komercyjnych wzorców zdominowały przekaz ekspozycji.
Znaczącym symbolem tych trudności stała się sama forma aranżacji: tekturowy, „polski” dach, zderzający się w przypadkowy i mało harmonijny sposób z osobliwymi wytworami myśli architektonicznej, pławiącymi się w zalewie tandetnych produktów i materiałów budowlanych. Tych przedstawicieli naszej profesji, którzy ulegliby łatwej pokusie krytyki bezmiaru złego gustu, należałoby skłonić do autorefleksji i uderzenia się we własne piersi.
To my, architekci, jak dzieci rzuciliśmy się na najbardziej wulgarne odmiany rynkowych nowości, przejęliśmy z gorliwością neofitów deweloperską nowomowę, zaczęliśmy wkładać na nasze budynki, „wszystko, co było w szafie” – cudze dobrze już znoszone kostiumy. Postawy takie utrwalały się przez kilkadziesiąt lat i niestety obecne są do dzisiaj w mentalności wielu z nas. Jednym z motywów wystawy był powracający co jakiś czas polski spór o wzorce: rodzime – „sarmackie” i zapożyczone – „światowe”.
Rodzącą się tęsknotę za dworem, będącą nie tyle ucieleśnieniem ciągłości tradycji, ile szybkiego awansu, pokazano w wielu odsłonach. Od kopii po kolumienkowo- mansardowe opakowania socmodernistycznych typologii, o fatalnych proporcjach, garażach zajmujących znaczną część frontowych fasad, topornych detalach. Na to wszystko nałożono specyficzne decorum: myśliwskie trofea, plastikowe domofony, parkiety drukowane na linoleum, detale ze styropianu.
Nawet Jerzy Waldorff, którego sfilmowana opowieść o dworskim obyczaju przyciągała uwagę zwiedzających, był „obciachowy” ze swoim pretensjonalnym tonem i krawatem założonym do koszuli z krótkim rękawkiem. O „modernizujących” przykładach nie dawało się również powiedzieć wiele dobrego – są wypadkową bezradności mieszkańców i lansowanych w lifestylowych pismach wzorców.
Wystawa była przejmującym zapisem zaniedbań w polityce mieszkaniowej i wykorzystywania tych ułomności przez rozpędzone budownictwo deweloperskie. Stawiała pytania: czy istniała alternatywa dla takich procesów transformacyjnych?, czy należało schlebiać modelowi ciągłego dynamicznego wzrostu?, czy możliwa była „trzecia droga”? Pytania, które pozostaną bez odpowiedzi z braku możliwych do udowodnienia alternatyw. Po sukcesie wystawy Spór o odbudowę, autorzy ekspozycji mieli wysoko postawioną poprzeczkę. Zmieniona w ostatniej chwili lokalizacja, konieczność szybkiego przeprojektowania aranżacji, towarzyszący jej nieco prowizoryczny charakter bardzo dobrze zestroiły się z prezentowaną tematyką i stały się, moim zdaniem, jedną ze składowych ostatecznego sukcesu.