Spis treści
- Wieczny cień Pałacu Kultury, historyczna trauma i trudna działka
- Bałem się, że zaślepi mnie kibicowska radość
- To, co wydaje się gładkim pudełkiem, jest lekko rzeźbione
- Skale budynku nie od razu da się rozszyfrować
- Co najłatwiej zabrudzić w gmachu MSN?
- Biżuteria w płonącym świecie. Światu sztuki od dawna należał się taki pałac
- Architektura nie może polegać na dążeniu do wyrafinowanej formy
Wieczny cień Pałacu Kultury, historyczna trauma i trudna działka
Muzeum Sztuki Nowoczesnej już tyle razy miało nie powstać, że 25 października 2024 roku wiele osób musiało się obudzić z kaktusem na dłoni. Ja kibicowałem mu od początku: jako stały widz, jako okazjonalny współpracownik, jako redaktor „A-m” śledzący perypetie projektu Christiana Kereza, a potem jako członek komisji, która wyłoniła jego następcę. I mi zdarzyło się jednak przynajmniej raz zwątpić.
Czy gmach już dawno by się nie zmaterializował, gdyby muzeum nie trzymało się jednej z najtrudniejszych działek w stolicy, w wiecznym cieniu Pałacu Kultury i nad tunelem metra, obciążonej historyczną traumą, roszczeniami reprywatyzacyjnymi i tysiącem sprzecznych oczekiwań? Oto jednak powstało i od razu ustawiły się do niego kolejki. I to już jest epokowe osiągnięcie.
Bałem się, że zaślepi mnie kibicowska radość
To jak? Hit czy kit? Nie od razu zabierałem głos, a i teraz nie mam ochoty stawać po żadnej ze stron plemiennego sporu. Zresztą każdemu budynkowi warto dać trochę czasu. Nie spieszyłem się też ze względu na własne emocje. Bałem się, że zaślepi mnie kibicowska radość. Albo że – przeciwnie – górę weźmie wyobcowanie, które poczułem podczas hucznego otwarcia. Zobaczyłem wtedy w przyspieszonym tempie jak gmach odmienił instytucję, jak muzeum, dotąd uchodzące za radykalne i przekorne, nagle się uklasycznia.
Czytaj także: Muzeum Sztuki Nowoczesnej to szczery budynek, który nikogo nie oszukuje. Ma jednak swoją wyraźną ideologię
Patrzyłem na – nieuniknioną chyba – nadreprezentację oficjeli i zrozumiałem, że teraz, kiedy trzeba zapełniać i utrzymywać tych dwadzieścia tysięcy metrów kwadratowych, MSN będzie musiało dobrze z nimi wszystkimi żyć. A może ono już dawno dorosło, tylko ja tego nie zauważałem, bo samego by mnie to postarzyło? Zgrzebność i tymczasowość poprzednich siedzib pomagała wierzyć w wywrotowy wizerunek, ale to już niemożliwe. Warszawa zyskała kolejny, obok Teatru Wielkiego czy Muzeum Narodowego, stołeczny salon, w którym świat kultury będzie się w różnych proporcjach przenikać ze światem władzy czy pieniędzy.

i
To, co wydaje się gładkim pudełkiem, jest lekko rzeźbione
Od czasu otwarcia zrozumiałem też, że choć tak dużo się mówi o relacji MSN do Pałacu Kultury i Nauki, to nie ma ona większego znaczenia. To już historia, problem poprzednich pokoleń, bo pałac przestał być jednoznacznie traumatyczną dominantą, z którą trzeba się mierzyć. Kiedyś muzeum stanie się jednym z wielu budynków w jego otoczeniu i zostanie z tego obowiązku całkowicie zwolnione. Uff. Znacznie ważniejsza jest relacja muzeum do Marszałkowskiej. Gmach ewidentnie już zmienił ludzkie ścieżki i układ sił na zdominowanej przez komercję ulicy, stał się częścią Śródmieścia.
Czytaj także: Zielona Marszałkowska w 2025. Będą zwężenia, szpalery drzew, rozchodnik, drogi dla rowerów
W grudniu, choć na górze nie było jeszcze nic do oglądania, a na dole nie działała kawiarnia, przez parter całymi popołudniami przewijały się setki ludzi. Niektórzy oglądali wystawę Warszawa w budowie, inni przychodzili się rozejrzeć po budynku, jeszcze inni ewidentnie wpadali tylko skorzystać z toalety. I to też jest OK! Plastycznie i przestrzennie budynek świetnie wpisał się również w kontekst ulicy. Podłużna bryła o poziomych podziałach wspaniale koresponduje nie tylko z ciągiem modernistycznych domów towarowych po drugiej stronie, lecz także z liniami szyn i drutów tramwajowych, krawężników i znaków na jezdni. Może właśnie ta poziomość bryły wprowadziła tyle osób w niepokój? Pewnie kiedy myślą „gmach” czy „muzeum”, to widzą piony – kolumny, lizeny, portyki.

i
Z bliska okazuje się, że to, co na małym zdjęciu w Internecie musi się wydawać gładkim pudełkiem, jest lekko rozrzeźbione. Cały smak polega tu na drobnych szczelinach, żłobieniach, pęknięciach i przesunięciach, które staną się pewnie bardziej widoczne, kiedy elewacja nieco się przybrudzi. To budynek stworzony do powolnego odkrywania. Podziw mają wzbudzać subtelne światłocieniowe efekty (dlatego muzeum i od środka, i od zewnątrz wiele traci po zmroku, w sztucznym świetle) oraz panowanie nad detalem. Nawet dach jest gładką białą powierzchnią pozbawioną wystających technicznych elementów. Z okien okolicznych wieżowców naprawdę wygląda jak piąta elewacja.
Skale budynku nie od razu da się rozszyfrować
Właśnie oczyszczenie z elementów, które zwykle ułatwiają odczytanie skali – jak standardowe kominy, balustrady czy okna – sprawia, że jest to budynek na swój sposób monumentalny. Nie z racji tego, że musztruje przechodniów portykami czy że jest taki ogromny (bo nie jest), ale dlatego, że ma własną skalę. Można ją rozszyfrować dopiero wtedy, gdy za wielkimi szybami pojawiają się zwiedzający albo gdy podejdzie się naprawdę blisko.
Czytaj także: Turyści najpierw podziwiają tu szyby wentylacyjne. Muzeum Śląskie. Zbrojenie jak w amerykańskich wysokościowcach
I z bliska właśnie ta architektura staje się naprawdę ludzka. Idąc chodnikiem oglądamy już tylko parter – w dużym stopniu przeszklony, dostępny ze wszystkich stron i ze wszystkich stron otoczony dość niskim podcieniem, który docenimy podczas ulew i upałów. O tym, czy oczekiwania spełnią przestrzenie wystawowe na wyższych piętrach, dopiero się przekonamy. Ja jednak już doceniam, że (tak jak w Muzeum Historii Polski) zaprojektowano także wyłożone drewnem, przeszklone sale wypoczynkowe z widokami na miasto. Pozwoli to oszczędzić zwiedzającym znanego z podziemnych labiryntów Muzeum Śląskiego czy warszawskiego Polinu poczucia zmęczenia i przebodźcowania, które nazywam syndromem Ikei. Dzienne światło dociera też – co wcale nie jest tak oczywiste w ikonicznych budynkach – do biur.

i
Co najłatwiej zabrudzić w gmachu MSN?
Thomasowi Phiferowi nie można odmówić wyczucia przestrzennego efektu. Dwa miejsca stały się już hitem Instagrama. Pierwsze z nich to szczelina między gmachem a wieżą od północy. Ich niezdecydowane zbliżenie oraz światłocieniowe kompozycje pojawiające się na gładkich białych elewacjach to naprawdę – przywołując ducha Le Corbusiera – przemyślana, bezbłędna, wspaniała gra brył w świetle. Drugi przebój to główna klatka schodowa, która obnaża jednak pewien deficyt architektury muzeum. Przy całym sprawnym operowaniu formą i fakturą, przestrzenią i światłem w wielu miejscach nie zdaje ona testu „myślącej dłoni”, czyli wrażliwości na zmysły inne niż wzrok. Jak na główne schody w publicznym gmachu są one dość wąskie, strome i niezbyt wygodne. Na dodatek otacza je biała betonowa balustrada, która budzi w człowieku obawę, że albo ją ubrudzi, albo sam się o nią ubrudzi.
Czytaj także: Biała elewacja odporna na zanieczyszczenia: klinkierowa wieża w Antwerpii
Najłatwiej pobrudzić rękami pięknie komponujące się z betonem i lastrykiem powierzchnie z matowej blachy, wykorzystanej i na wrotach sal wystawowych, i w tak prozaicznym miejscu jak toalety. Widać tu niezdecydowanie, czy muzeum ma być przede wszystkim miejscem uroczystym i efektownym, czy przedłużeniem miasta. Kłopotliwa jest też akustyka parteru. Nie raziłaby ona w przestrzeni kontemplacji, ale przy większej liczbie odwiedzających głosy zlewają się w nieznośny zgiełk, a kotary, które wydzielają audytorium i sale warsztatowe, nie wydają się zapewniać dostatecznej izolacji.
Największym problemem tej architektury jest jednak to, co sprawia, że wydaje się ona tak spełniona – jej skończony, wysmakowany minimalizm. Drażni on obrońców różnie pojmowanych tradycji (od klasycyzmu po Bilbao), lecz i on jest już klasyczny, a jednocześnie oderwany od wyzwań, przed jakimi stoi obecnie architektura. Nie dziwi to zupełnie, jeśli wziąć pod uwagę, że plan urbanistyczny, który podyktował tu warunki, uchwalono w 2006 i zrewidowano w 2010 roku, Phifer zaczął projektować w roku 2014, a budowa ruszyła w 2019.

i
Biżuteria w płonącym świecie. Światu sztuki od dawna należał się taki pałac
O podobnym dysonansie pisał już w 2020 roku krytyk sztuki Jakub Banasiak, recenzując dla magazynu „Szum” wystawę Moniki Sosnowskiej. W tekście Polska Szwajcarią narodów zwrócił uwagę na dojmujący kontrast między jej rzeźbami – minimalistyczne, często odwołujące się do modernistycznych form, idealnie wykonane, za to osobliwie nieme, pozbawione krytycznej treści – a rzeczywistością dookoła: Aż chce się rozsiąść w fotelu Vitry i podumać nad tym wszystkim. Jednak jest to także ostentacyjne, rozrzutne, niepraktyczne, rozpychające się, monotematyczne, a niewykluczone, że także i umiarkowanie ekologiczne. To sztuka spektaklu, który dziś jest wprost absurdalny. Banasiak przekonywał, że:
świat, z którego pochodzi ta sztuka, już nie istnieje (…). I choć nie wiemy jeszcze, jak będzie wyglądał świat nowy, to wiadomo, że biżuteria z betonu niezbyt do niego pasuje.
Gmachu MSN nie uznaję bynajmniej za rozpychający się, ani za rozrzutny. Wręcz przeciwnie, uważam, że światu sztuki od dawna się taki pałac należał – zwłaszcza po wybudowaniu dziesiątek muzeów historycznych i utopieniu miliardów w pustawe stadiony i lotniska. Uważam jednak, że – podobnie jak ukończone rok wcześniej Muzeum Historii Polski – jego architektura jest raczej wzorowo odrobioną zaległą lekcją niż wskazówką na przyszłość. To biżuteria z betonu, wyszlifowana i nawet jeszcze lekko wybielona. Tymczasem od 2020 roku świat skomplikował się jeszcze bardziej – zapomnieliśmy o covidzie i odtrąbiono sukces obrony demokracji, ale za to wybuchły wojny w Ukrainie i Strefie Gazy, wzrosła inflacja i średnia temperatur, zdechła Odra, a na przygranicznym odcinku umarł Bug. Wycyzelowany gmach MSN wydaje się pochodzić z naiwnych przedwojennych czasów, w których i sztuka, i architektura mogły udawać, że są rzemiosłem uprawianym poza wszelkim kłopotliwym kontekstem. O katastrofie klimatycznej, owszem, mówiło się, ale 10 lat temu nie był to pierwszoplanowy temat.

i
Architektura nie może polegać na dążeniu do wyrafinowanej formy
Nie bulwersuje mnie przy tym, że muzeum powstało z betonu. Zbudowanie z niego gmachu, który ma służyć setki lat, jest akurat jednym z najmądrzejszych sposobów użycia tego coraz bardziej kłopotliwego materiału. Myślę jednak, że architektura nie może już polegać na dążeniu do wyrafinowanej, z góry założonej formy, lecz na mądrym i wdzięcznym zarządzaniu coraz bardziej ograniczonymi możliwościami. Katastrofa zmuszać będzie (a w każdym razie powinna) do budowania z tego, co w danym miejscu i czasie najmniej obciąża środowisko, do skracania drogi materiałów, do poważnego myślenia o odzysku. W tej sytuacji rzeźbiarskie popisy staną się (powinny się stać) coraz mniej możliwe, ponieważ nowa, ekorealistyczna postawa będzie wymagała nie uporu, tylko elastyczności – otwarcia na przypadki i nieoczekiwane okazje, a czasem i na coś, co dziś uchodziłoby za kiks. Takie założenie może ożywić architekturę i przywrócić jej różnorodność po epoce, w której teoretycznie wszystko było wolno, a mimo to wszystko wyglądało coraz bardziej jednakowo.
Czytaj także: Abakany, instalacje, asfalt i sklejka. W Muzeum Sztuki Nowoczesnej są same dzieła kobiet
Takie muzeum mogło powstać równie dobrze w USA, Niemczech czy Szwajcarii. I właśnie o to zawsze chodziło, by udowodnić, że w Polsce też się da, że możemy mieć rzecz na światowym poziomie. Tylko że świat zaczął się tymczasem rozpadać, a nieskazitelna biel i obsesyjna precyzja szlifowanych minimalistycznych kostek może się wkrótce okazać tak samo niedorzeczna jak nieskazitelna biel papieru toaletowego, do którego produkcji, też w imię abstrakcyjnego estetycznego ideału, używa się potężnych ilości związków chloru – szkodliwych dla środowiska i niezdrowych dla skóry. Może to jeden z ostatnich takich gmachów? Tego powinniśmy sobie życzyć, jeśli chcemy, aby ludzkość przetrwała trochę dłużej.
