Długa jest tradycja tworzenia muzeów w zmodernizowanych i adaptowanych na ten cel budynkach. Od Musée d’Orsay w Paryżu, przez Tate Modern w Londynie, po Ruhr Museum w Zollverein. I Polska dorzuciła tu swoje skromne, ale błyszczące trzy grosze, by przypomnieć choćby Muzeum Katyńskie i Muzeum Powstania Warszawskiego w stolicy, Muzeum Armii Krajowej w Krakowie, Muzeum Współczesne we Wrocławiu czy ms2 w Łodzi. Muzeum Grażyny Kulczyk w malutkiej wsi w szwajcarskiej Gryzonii zapewne nie osiągnie popularności dzieła pracowni Herzog & de Meuron, ale jest przykładem oryginalnego i budzącego szacunek pomysłu na to, jak starą, a nawet bardzo starą, tkankę architektoniczną zamienić w nowoczesną instytucję kultury. Wyjściowa idea była skromna. Grażyna Kulczyk kupiła w malutkiej, liczącej 210 mieszkańców, wiosce Susch opustoszałe i zaniedbane zabudowania małego browaru z myślą, by stworzyć w nim nieduże laboratorium wystawiennicze. Miało ono stanowić rodzaj suplementu do wielkiego muzeum, które planowane było w Warszawie. Fiasko rozmów z władzami stolicy sprawiło, że projekt należało gruntownie zredefiniować, a funkcje przewidziane początkowo w Polsce przenieść do Szwajcarii.
Teoretycznie wszystko działało na niekorzyść projektu: mała powierzchnia zakupionych budynków (łącznie około 1200 m²), labirynt korytarzy z niewielkimi pomieszczeniami, surowe oko konserwatora zabytków niechętnego wielu zmianom – trudno się dziwić, skoro najstarszy z obiektów, przynajmniej w części, pochodzi z XII wieku – bijące przy budynku źródła, niestabilne geologicznie skały. A w końcu także nieufna wobec przybyszy miejscowa góralska ludność. I wręcz szalony zamysł, by całość ukończyć w 2-3 lata. A jednak udało się. Grażyna Kulczyk szybko dokupiła dwa sąsiadujące z browarem budynki. Oba w bardzo złej kondycji i gdy zwiedzałem to miejsce półtora roku temu, z przerażeniem patrzyłem na skalę niezbędnych prac porządkowych i modernizacyjnych. Ponadto zdecydowała się na rozwiązanie wymagające wielkiego wysiłku, ale też budzące uznanie – pozyskanie dodatkowej przestrzeni wystawienniczej poprzez wkopanie się w głąb góry, przy której znajduje się browar. Bryły budynków uległy więc zmianom wręcz niedostrzegalnym, a jednak powierzchnia całkowita muzeum powiększyła się do 3600 m². To jednak oznaczało m.in. prace górnicze, polegające na wydobyciu 9 tysięcy ton skał. Niezależnie od tych działań z góry było wiadomo, że nie ma szans, by nowa placówka stała się miejscem prezentacji całej kolekcji sztuki Grażyny Kulczyk, a choćby nawet znaczącej jej części. Ostateczny programowy kształt muzeum jest rodzajem kompromisu między artystycznymi wizjami a możliwościami. Dodajmy, że kompromisu udanego i dla postronnego widza niemal niezauważalnego. Otóż w jedenastu niedużych pomieszczeniach, których z różnych względów (konstrukcyjnych, konserwatorskich) nie można było przebudować, zdecydowano się na stałe prezentacje pojedynczych, w większości site-specific, prac wybranych artystów. W ten sposób w muzeum znalazły się, zyskując imponujący entourage, m.in. dzieła Piotra Uklańskiego, Magdaleny Abakanowicz czy Mirosława Bałki. Niekiedy są to dzieła imponujące, jak 14-metrowa instalacja Moniki Sosnowskiej czy 7-tonowa rzeźba Adriana Villar Rojasa. W tych pomieszczeniach zachowano, a niekiedy wręcz podkreślono urok historycznych detali (drewniane stropy, ceglany mur, a nawet kanaliki odprowadzające niegdyś nieczystości z dawnej stajni) oraz przyrodniczych fenomenów (skalne ściany). Pozostałe, większe pomieszczenia w przebudowanej części zamieniono na tradycyjne muzealne white cube’y i przeznaczono do organizacji tematycznych, czasowych, zmienianych co pół roku wystaw. Zwiedzając Muzeum Susch, warto zwrócić uwagę na kilka szczegółów. Po pierwsze na perfekcyjnie wykonane elementy wykończenia (tynki, drzwi, klamki, podłogi itd.), które wyszły niemal wyłącznie spod rąk lokalnych rzemieślników i budowlańców. Po drugie na oryginalny pomysł, by dwa muzealne pomieszczenia pozostawić bez dzieł sztuki. Zamiast nich w jednym podziwiamy monumentalną skalną ścianę, po której spływają górskie wody. W drugim – dobrze zachowane ślady dawnej aktywności człowieka (osmolona powała, ujmujące prostotą drewniane łuki sklepienia). Po trzecie na świadome zachowanie okien z otwierającymi się pięknymi widokami na otaczające góry, będące kontrapunktem dla prezentowanych eksponatów. Po czwarte wreszcie na oryginalne rozwiązania architektoniczne, jak podziemny korytarz łączący dwa główne budynki kompleksu, zespolenie dwóch sąsiadujących obiektów w całość z zachowaniem wewnętrznej, dzielącej je niegdyś wąskiej uliczki czy śmiałe otwarcie ścian jednej z największych sal dwoma oknami o łącznej powierzchni 60 m². Wszystko to sprawia, że Muzeum Susch zdecydowanie sytuuje się w kategorii slow art'u, służącego kontemplacji, powolnemu odkrywaniu i delektowaniu się niuansami aniżeli efektownemu „zaliczeniu”. Grażyna Kulczyk dokupuje w najbliższym sąsiedztwie kolejne zabytkowe obiekty, m.in. XVI-wieczny dom mieszkalny, a muzeum obudowuje rozlicznymi funkcjami, jak instytut naukowo-badawczy, biblioteka, ośrodek tańca współczesnego, rezydencje artystyczne, ale też hotel i restauracja. Muzeum pełni oczywiście w tym kompleksie rolę najważniejszą, ale coraz wyraźniej widać, że piękna, surowa i zabytkowa tkanka engadyńskiej doliny ma powrócić do życia w bardzo nowoczesnej roli.