Stanisław Fiszer

i

Autor: archiwum serwisu Stanisław Fiszer, fot.: archiwum pracowni

Zawód Architekt: Stanisław Fiszer

2014-12-17 17:27

Podstawowa dewiza moja i postmodernistów: jeżeli rzecz nic nie przypomina, to znaczy, że nie ma w niej ani pamięci, ani wiedzy – o nieetycznym sposobie organizacji współczesnych konkursów architektonicznych, nowych technologiach w architekturze i niedokończonym założeniu Ściany Wschodniej w Warszawie mówi Stanisław Fiszer.

Po dyplomie spędził Pan rok w Kambodży. Lata 60., złoty wiek architektury modernistycznej w tym kraju, entuzjastycznie wspieranej przez króla. Czy był to także dla Pana okres twórczy, czy tylko punkt przesiadkowy?

Nie miałem tam wiele do powiedzenia. Pracowaliśmy wraz moją żoną Elżbietą w biurze projektów Ministerstwa Robót Publicznych bez przerwy rysując nieskończoną ilość skrzyżowań, mostów, budynków. Byliśmy pijani wielością tematów. Budynek był często skończony wcześniej niż jego projekt. Specjalnością Elżbiety były łuki tryumfalne zamawiane przez Prince Sihanouk’a dla odwiedzających Kambodżę przywódców innych państw, budowane w cztery dni i po czterech dniach rozbierane. O inwestorze budynku szpitala decydował wynik meczu siatkówki między drużynami ambasady USA i ZSRR; nie zawsze ten, co przegrywał fundował szpital. To był również czas początku amerykańskiej interwencji w Wietnamie, skończyły się żarty, na ulicach Phnom Penh zaczęto wieszać szpiegów na latarniach. Wtedy opuściliśmy Kambodżę i wyjechaliśmy w podróż dookoła świata.

Na początku lat 70. założył Pan własną pracownię w Paryżu. Była ogromna konkurencja? Lęk?

To była bardzo łatwa decyzja. Pracowałem od pięciu lat u tego samego Michela Ducharme’a i robiłem równolegle konkursy. Wygrałem duży konkurs, a Ducharme polecił mnie ważnemu inwestorowi i wszystko poleciało jak na rolkach. Wygrałem w życiu około 50 konkursów, w tym na Archiwa Narodowe w Paryżu, co jest dowodem przeciętnej jakości pracy, konkursy można wygrywać tylko będąc przeciętnym, chyba że jest źle sądzony. Zwycięstwo w konkursie to rezultat kompromisu. Będąc wielokrotnie przewodniczącym sądów konkursowych, zawsze bezskutecznie proponowałem zacząć sądzenie od proponowania zwycięzcy, a nie od eliminowania przegranych czy też poszukiwania kryteriów, jak ich wyeliminować. Dzisiejsza organizacja konkursu jest nieetyczna, nieekonomiczna, absurdalna.

Prawie 40 lat minęło od powstania Pana pierwszych postmodernistycznych projektów we Francji, na przykład Dyrekcji Służb Technicznych Departamentu Meuse w Bar-le-Duc czy szkoły w Combs la Ville. Jak dziś Pan na nie patrzy?

Jestem nimi zachwycony. To wciąż miejsca przyjemne do pracy. W wypadku szkół w nowych miastach regionu paryskiego fenomen starzenia się dzieci i słabej zdolności przemieszczania się rodziców sprawił, że pewne szkoły straciły użytkowników klasycznych i musiały przyjąć inne funkcje.

Postmodernizm przez lata miał bardzo złą prasę. Dziś natomiast jest odkrywany na nowo przez młode pokolenie. Co z niego warto zachować? Co kiedyś Pana w postmodernizmie uwiodło?

Miałem ciotkę, która mówiła do mnie: Stasiu, to co robisz jest do niczego niepodobne. To powiedzenie popularne w Polsce jest praktycznie niestosowne we Francji. Ciekawe! Coś, co jest do niczego niepodobne jest niegodne zainteresowania. To podstawowa dewiza moja i postmodernistów. Jeżeli rzecz nic nie przypomina, to znaczy, że nie ma w niej ani pamięci, ani wiedzy. Tak, jak w grze w szachy. Człowiek, gracz, który nie zna teorii debiutów, czy teorii końcówek partii nie powinien brać się do gry. Podobnie w architekturze. Jeśli się nie zna trzydziestu realizacji Jože Plečnika, dwudziestu Scarpy, Leykama czy Lacherta, to nie ma po co zabierać się do projektowania.

Mój ojciec w latach 30. zastosował klasyczne posunięcie postmodernistyczne: zakończył balustradę głowicą jońską, niejednoznaczny, metaforyczny symbol. Opowiadanie o pochodzeniu rzeczy to postawa, której moderniści nie przeżywają, a dla mnie najstraszniejszą rzeczą jest nie umieć nazwać tego, co się proponuje. We wszystkich budynkach wprowadzamy literę, tekst. W pawilonie herbaciarni w Łazienkach może trochę brakuje tekstu.

Jaki obiekt w Warszawie chciałby Pan jeszcze zaprojektować?

Ściana Wschodnia jest niedokończona, brakuje metrów kwadratowych. Trzy wysokie budynki nie pozwalają odczytać rytmu. Chciałbym uczestniczyć w projekcie budynku o wysokości w przybliżeniu 70-80 metrów, który można by oglądać z bliska i z daleka. No i naturalnie było by interesujące zaprojektować coś kameralnego. Fragment na zapleczu Nowego Światu w skali Kubusia Puchatka.

Jakie nurty widoczne w dzisiejszej architekturze uważa Pan za szczególnie istotne w przyszłości?

Nie mam zielonego pojęcia. Nie jestem fanatykiem Zumthora, ale w drodze do Term Vals mijać jego budynki jak przydrożne stodoły, naprawdę proste i piękne, jest bardzo miłym przeżyciem. Dzisiaj drewno tnie się jak papier, metal rozciąga jak guma do żucia, nowoczesne maszyny sprawiły, że kamień jest miękki jak drewno. Technologia przyspiesza czas – o to myślę chodzi w architekturze, o to chodziło w postmodernizmie, aby rozszerzyć, rozciągnąć w czasie odniesienia, jakie budynek w sobie zawiera w formie, materiałach.

Stanisław Fiszer, architekt, urbanista. Prowadzi Fiszer Atelier 41 w Paryżu (od 1972) oraz w Warszawie (od 1997). Laureat Honorowej Nagrody SARP 2000, Komandor Orderu Arts et des Lettres . Najważniejsze realizacje: Centrum Badawcze przy Archiwach Państwowych, Paryż (1988), teatr i mediateka, St. Quentin et Yvelines (1993), Centrum Giełdowe, (2000, z Andrzejem Chołdzyńskim), Arkady Kubickiego, (2009) Herbaciarnia w Łazienkach Królewskich (2014)

ROZMAWIAŁA MAJA MOZGA-GÓRECKA