W 1988 roku z trzema wspólnikami założył Pan pracownię JEMS. Po 25 latach partnerów jest ośmiu. Jak udaje się Panom zgodnie pracować?
Staramy się tolerować dobre, a nie zwalczać różne. Nie szukamy jedynej słusznej formuły architektury, nie poszukujemy credo. Prowadzimy otwartą dyskusję, a to oznacza, że musi istnieć spore pole swobody. Oczywiście stale się „docieramy” i tylko wzajemny wpływ na siebie to pole ogranicza.
Jak dzielicie się Panowie projektami i zarządzacie ponad 50-osobową pracownią?
Nie dzielimy się odgórnie projektami. W pewnym sensie każdy projekty sobie bierze. Często wedle temperamentu lub upodobania. Czasem projekty do kogoś przychodzą. Klient często oczekuje, kto z nas będzie z nim pracował. Również zespół nie jest z góry przypisany do projektu. Często jest to skutek „naturalnego doboru”. Szef projektu bywa wskazany, ale bywa, że sam się wyłania. Nie ma stanowiska prowadzącego projekt, są po prostu architekci. Nie ma też bezdyskusyjnego zarządzania z góry. Taki system nie jest bezbolesny ani bezkonfliktowy. Co więcej, z pewnego punktu widzenia jest niewydajny. Ale albo – albo. Nie można promować otwartości, zarządzając wszystkim.
Pracuje Pan jako architekt od ponad 40 lat. Wiele mówi się o kryzysie zawodu...
Moja refleksja jest nacechowana zgorzknieniem. Zawód się komercjalizuje i, w ślad za tym, jest coraz bardziej pozbawiony pierwiastka emocjonalnego, ludzkiego. Racjonalizowanie, prawo, normatywy i certyfikaty jako źródła systemu wartości w ostatecznym rozrachunku spychają w nicość talent, wrażliwość, doświadczenie czy nawet inżynierską wiedzę. To jest kryzys wartości, który wiedzie do kryzysu zaufania. Zawód twórczy nie może istnieć bez zaufania. Pozostaje nam serwilizm. Szukamy przyczyn kryzysu w złej ustawie, złym cenniku, złej władzy czy w złym kliencie i dziwimy się, że nasz twórczy zawód nie jest ceniony. A żadna z tych rzeczy nie decyduje o tym, jaki powstaje budynek.
Jak widzi Pan zatem przyszłość zawodu?
Jeśli szukać w naszym zawodzie jakości, a nie tylko żmudnego zmagania, to droga do poprawy jego kondycji może wieść tylko przez kultywowanie jego istoty. Im większy będzie twórczy kryzys, im bardziej będziemy narzędziem spełniającym życzenia klienta nawet wtedy, gdy są one dla niego szkodliwe, tym bardziej ci, którzy zdołają zachować żar tworzenia, będą pożądani. Paradoksalnie, w „znormalizowanym” świecie coraz częściej pojawia się fascynacja pięknem i tym, co porusza. Niektóre wartości, niepodporządkowujące się regulacji, czy to administracyjnej, czy prawnej, czy wręcz regule naukowego poznania, wracają, ponieważ są ludziom immanentnie przynależne. Drogowskazem nie może być norma, prawo czy nawet zobiektywizowana wiedza. Może być nim tylko wiara w świat, którego nie można opisać jednym wzorem. Tylko w takim świecie jest miejsce na wolność, dyskurs i twórczość, a więc i na architekturę. Ten zawód nie umrze, ale odrodzi się dopiero wraz z całkowitą zmianą paradygmatu, który leży u podstaw współczesnej organizacji społeczeństwa i ekonomii, a co za tym idzie, sensu budowania. Nie wierzę też, że może on przetrwać w wirtualnym świecie. Wszystko rozgrywa się w rzeczywistości.
Jakie są Pana ideały w architekturze?
Nie wiem, kilka rzeczy mnie pociąga. Autentyczność, coś co wyrasta z otoczenia. Lubię widzieć upływ czasu, naturalne materiały, nieostrość i rozmycie, dotykalność. W termach w Vals stopy zostawiają na kamieniu mokry ślad, niespotykany na nienasiąkliwych płytkach. Dzieła Carlo Scarpy wrastają w otoczenie tak, że nieomal nie można dostrzec ich granic. Coś pachnie, coś jest wilgotne. Racjonalność zabija naszą wrażliwość, skoro ciepły kąt i niecieknący dach stały się nadrzędnymi wartościami. O sensualności Pallasmaa pisze dzisiaj, a jeszcze wczoraj nikt by nie wiedział, o czym pisze. Bliska jest mi ciągłość kultury, kontekstu, czy to przestrzennego, czy społecznego. Daleki – prymitywny racjonalizm dnia dzisiejszego: osiedle jako suma mieszkań, życie społeczne w centrum handlowym. Moim ideałem jest projektować dla kogoś. Dziś tworzymy dla nikogo, więc pozostała nam tylko forma. Chciałbym, aby interesowała nas treść.
Pracował Pan na WA Politechniki Lubelskiej. Czego uczył Pan studentów?
U wielu zauważyłem lęk, brak pewności. Im bardziej czują się niepewnie, tym bardziej poszukują kamienia filozoficznego poza sobą. Problem dotyczy uczelni, ale też nas wszystkich. To, co starałem się uczynić, sprowadza się do prób obudzenia w studentach wiary w siebie i sens rozbudzenia talentu. Starałem się wskazać, że niczego nie wolno akceptować bez refleksji – musiałem więc także przekazywać im przekonanie, że regulacje, prawo, miejscowe plany albo zdanie nauczyciela nie są wartościami samymi w sobie.
Jakie są Pana dalsze plany zawodowe, co chciałby Pan jeszcze osiągnąć?
Chciałbym zbudować taki dom, który by mi się podobał. Ale do tego musiałbym się ze sobą dogadać.
Jerzy Szczepanik-Dzikowski, architekt (dyplom WA PW, 1972), jeden z założycieli pracowni JEMS Architekci, laureat m.in. Honorowej Nagrody SARP w 2002 roku. Za zasługi dla architektury polskiej odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski (2012). Autor wielu realizacji, m.in. zespołu mieszkalnego Ursynów Północny, budynku siedziby Agory w Warszawie i nowego skrzydła Biblioteki Raczyńskich w Poznaniu