Równie ciekawa co sam budynek Muzeum Ognia jest historia jego powstania. Obiekt ten nie jest wyłącznie wynikiem nagłego natchnienia twórców. Stanowi efekt wielomiesięcznych zmagań z uwarunkowaniami terenu. Oryginalna forma wynikła tu ze złożonych okoliczności. Następnie z formy wynikła funkcja.
Stojący przy obwodnicy Żor budynek pierwotnie miał być promocyjnym, minimalistycznym infoboxem. Dziś jest widoczną z drogi ikoną, jedynym w swoim rodzaju muzeum dla przejezdnych. Trudno się domyśleć, iż ekspresyjny obrys pawilonu odwzorowuje układ zastanej podziemnej infrastruktury. Wpasowanie się w biegnące wokół sieci było koniecznością, gdyż ich przekładanie, przy kameralnej skali inwestycji, byłoby nieopłacalne. Podobna rzecz stała się z funkcją. Trudne warunki posadowienia, w miejscu gdzie niegdyś był staw i wysypisko, musiały spowodować co najmniej wymianę gruntu. Podjęto więc racjonalną decyzję o budowie nieplanowanej wcześniej podziemnej kondygnacji.
Zatem już w trakcie zaawansowanego projektowania obiekt podwoił kubaturę oraz otrzymał nieoczekiwaną, dynamiczną formę, do której architekci dopisali lokalną narrację. Zyskał rangę wyrazistej turystycznej atrakcji, symbolu miasta, świadectwa jego rozwoju i tożsamości. Bryła budynku ma swój wymiar symboliczny i zainspirowała miejskie władze do wykreowania w tym miejscu lokalnego muzeum.
Obłożone nie patynującą się miedzianą blachą elewacje błyskają w świetle samochodowych reflektorów, przywodząc na myśl języki ognia – żywiołu darzonego w wielokrotnie trawionych przez pożary Żorach wręcz religijnym respektem. Dla wrażliwych oczu ta opowieść znajduje kontynuację we wnętrzu, zaprojektowanym w spopielałych barwach – wykończonym ciemną granitową kostką i surowym betonem. Pierwotnie obiekt miał mieć wyeksponowaną stalową konstrukcję – ostateczna decyzja o zbudowaniu go z żelbetowych tarcz nadała wnętrzu adekwatny do jego treści, nieco brutalistyczny charakter.
Skromna, ale zapadająca w pamięć wewnętrzna przestrzeń zorganizowana jest wokół dwóch niezależnych biegów schodów, które wprowadzają i wyprowadzają zwiedzających z muzealnego podziemia. Same w sobie są tematem architektonicznym – wijącym się, samonośnym płatem żelbetu pozbawionym podparć. Innym wątkiem wzmacniającym ekspresyjny wyraz wnętrz jest zwieszony na szynoprzewodach sufit – złożona z trójkątów i pozornie skomplikowana struktura.
W nieogarniętej przestrzeni biegnącej przez Żory krajowej drogi nr 81, w okolicy gdzie do tej pory dominowała stacja benzynowa, budynek Muzeum Ognia wybił się dzięki swojej krzykliwej, dekonstruktywistycznej formie. W tym sensie budzi skojarzenia z realizacjami Franka Gehry’ego, który tworząc swoje ekstrawaganckie bryły, zakochiwał się w chaosie przedmieść Los Angeles i w składach portowych Bilbao. Wykreowanie wartościowego miejsca w takim otoczeniu, nie na zasadzie negacji, ale nawiązania do rządzących takimi przestrzeniami reguł, to w gruncie rzeczy przewrotne poszukiwanie genius loci. W tym niewielkim pawilonie, który powstawał wbrew powszechnym zwyczajom, na zasadzie wzajemnego inspirowania się architekta i inwestora, mamy i lokalną opowieść, i oryginalną, rzadko spotykaną w Polsce stylistykę. Podobnie jak wzniesiony przed trzema laty wrocławski Zintegrowany Węzeł Przesiadkowy autorstwa Zbigniewa Maćkowa, tak i ten budynek wymyka się neomodernistycznym gustom przypisywanym wiodącemu dziś prym pokoleniu czterdziestolatków. A przecież to oni głosili, iż architektura nie jest bytem abstrakcyjnym.
Osobiście lubię tę profesjonalną umiejętność poruszania się między konwencjami, dzięki której trudno ometkować polski dizajn. Stylistyka nie jest w tym obiekcie populistycznym gestem, ale efektem logicznych przemyśleń. Czy w dzisiejszej medialnej rzeczywistości na koniec to nie ona decyduje o sukcesie?