Schulza czytam raz na jakiś czas od liceum. Wtedy mój świętej pamięci wujek pytał: Jak dałeś radę to przeczytać w całości?! Ja po kilku akapitach muszę ochłonąć przez kilka tygodni. Mam coraz bardziej podobnie. Dawkuję, żeby jakoś funkcjonować i z wiekiem zmniejszam dawki, żeby jakoś funkcjonować. Kilka stron… kilka tygodni, projekt, kilka procedur, trochę życia… Kilka akapitów… Czytanie Schulza jest jak sięganie po dar podwójnego widzenia. Po przyjęciu dawki wiem, że nie ma materii martwej – martwota jest jedynie pozorem, za którym ukrywają się nieznane formy życia.
Meble, przedmioty, domy mają uczucia i wrażliwość. Tapety myślą i kondensują nowe wzory. Nieużywane drzwi zarastają pozostawiając tylko siatki pęknięć. Tej bezbronnej i podatnej na formowanie materii człowiek zadaje cierpienie. Cierpią wzajemnie nienawidzące się kawałki drewna łączone bezlitośnie w intarsje. Atomy materii zastygają w niepojętych dla nich grymasach nadanych ręką amatorskiego demiurga. Przedstawiony w traktacie o manekinach projekt budowania rzeczy na pokaz, które mają przyzwoicie wykonaną tylko jedną widoczną stronę, a drugiej wystarczy papier mâché, dykta, szmaty i pobielenie, jest realizowany. Materia w świecie Schulza wszystko bierze na poważnie, jest najbierniejszą i najbezbronniejszą istotą w kosmosie. To zobowiązuje do wysłuchania jej opowieści wysłuchanych i spisanych w Drohobyczu przez nauczyciela rysunku.