Frantowie

i

Autor: Archiwum Architektury Osiedle Tysiąclecia w Katowicach, 28-kondygnacyjne wieżowce, tzw. kukurydze, proj. Henryk Buszko, Aleksander Franta, 1978-1979; FOT. LUCYNA NENOW/POLSKAPRESSE

Frantowie – architekci Śląska

Podczas imienin ojca cały świat architektoniczny meldował się u nas w domu. Mam poczucie, że wtedy w ogóle środowisko katowickie to była jedna wielka architektoniczna rodzina. To była integralna część naszego życia, zgodnie z powiedzeniem, że architektura to nie zawód, tylko los, styl życia – o tradycjach architektonicznych, Śląsku i umiejętności współpracy Tomasz Żylski rozmawia z przedstawicielami trzech pokoleń rodziny Frantów: Aleksandrem, Piotrem, Anną i Maciejem.

Miał Pan szczęście do wielu wybitnych profesorów z różnych rejonów Polski. Uczyli Pana zarówno Jerzy Mokrzyński, jak i Adolf Szyszko-Bohusz czy Tadeusz Tołwiński. Był Pan asystentem Rudolfa Śmiałowskiego i Juliusza Żórawskiego. Który z nich wywarł na Pana największy wpływ?

Aleksander Franta: Wyczucie skali ćwiczyłem od pierwszego roku technikum – tego uczył Mokrzyński, wyczucie formy jeszcze wcześniej. Wyczucie i zrozumienie zestawienia form – i twardego w tym treningu – zaszczepił nam Żórawski na trzecim roku studiów. Z kolei konstrukcji przestrzennej formy uczył nas Żychoń i Warunkiewicz. Ci sami, świadomości roli kreski i jej „autonomii formy” na szkicach perspektywicznych mebli wawelskich. Wrażliwości na kolor i roli malarstwa w architekturze – Sleńdziński. Specyfiki formy architektury rodzimej – Gruszczyński, Guerquin, Szyszko-Bohusz. Syntezowania formy – znów Sleńdziński. Uczyliśmy się też od starszych kolegów – Korskiego, Szafera, Miłobędzkiego – i od siebie nawzajem.

Korzystałem ze zdania innych. „Uprawiałem” dialog, szukałem rozmówców. Przez czas studiów byliśmy oceniani przez najwyższej klasy autorytety. Uznawaliśmy je. Byliśmy pod ich wpływem. Uczyli nas całymi swymi osobowościami. Mnie może najwięcej Gruszczyński. Przez dwa lata uczył nas Wawel, gdzie mieścił się wówczas Wydział Architektury. Byliśmy w nim, doznawaliśmy go. Wtedy nie zauważało się tego tak wyraźnie i dobitnie. Było pięknie, ale nie myślało się, „jak to działa”. A działało. To była „przypadkowa”, ale ze strony Szyszko-Bohusza jednak chyba świadomie wypracowana sytuacja: ulokowanie tam właśnie Wydziału Architektury. To było wspaniałe. Mądre i wspaniałe. Tam naprawdę powinniśmy pozostać, my, Wydział Architektury, na zawsze. To jest miejsce najdoskonalsze do nauki tego zawodu.

Jako dziecko związany był Pan z Krakowem, przez krótki czas z Katowicami i Warszawą, gdzie chodził Pan do szkół powszechnych, a przed sama wojną i podczas okupacji z Podhalem – Zakopanem i Nowym Targiem. Które z tych miast ukształtowało Pana jako architekta?

Aleksander Franta: Czuję się ukształtowany nie tylko przez rodziców, braci, szkołę, kolegów, życie, ale głównie przez tych, którzy mnie uczyli i miejsca, które uczyły i formowały: Podhale, wspomniany Wawel i Kraków, Warszawa, Śląsk, krajobrazy Polesia, Wołyń i Podole. Starałem się rozwijać w sobie to, co mi w szkole i poza nią, na studiach, wszczepiano. Starałem się rozumieć, w czym tkwię, co mnie otacza, co warunkuje moje życie. To wszystko potem w projektowaniu jest i jakoś z człowieka „wychodzi”. Nauka zawodu trwała całe życie. Trwa i dziś, gdy go już czynnie nie uprawiam. Nie działałem sam. Starałem się być lojalnym wobec tych, z którymi współdziałałem. Szanować inność ich podejścia, podejmować i sprawdzać projektowo ich sugestie, nie bronić swojego dla zasady. Przez, dziś już ponad 60 lat, tkwiłem czynnie w zawodzie, ucząc się go i wykonując, studiując i ucząc innych, myśląc, obserwując, rozmawiając, projektując, przegrywając, odnosząc sukcesy, doznając smaku powodzenia i klęski, przekonując, broniąc się. Człowiek jest wynikiem zdarzeń, ludzi i miejsc. Trochę wynikiem przypadku. Trochę swojego wysiłku, wyboru, dążeń, starań. Jest przypadkiem, że jest. Mogło go nie być. Niedługo go nie będzie... Pewne sprawy rozumie się, zauważa i docenia w określonym wieku i na podstawie odpowiednio długiego doświadczenia. Wszystko ma swój czas.

Czego zazdrości Pan dziś młodym polskim architektom?

Aleksander Franta: Nie chcę nikomu niczego zazdrościć. Rozumiem, że w tym pytaniu zawarty jest podtekst, czy warunki rozwoju twórczego i wykonywania zawodu są dzisiaj lepsze. Czy są? Nie wiem. W naszym zawodzie architekta urbanisty są dwa główne obszary działania: rozwiązywanie problemów – projektowanie, nadzorowanie, czyli jego bezpośrednie wykonywanie, i zarządzanie, czyli organizowanie, prezentacja i reprezentacja, nawiązywanie kontaktów, kierowanie firmą. Występują w różnych proporcjach u różnych ludzi, w różnych okresach. W pracy zespołowej mają tendencję do jakiegoś stabilizowania się. Kogoś ciągnie do rozwiązywania problemów, kogoś do zarządzania. Życie mnie kierunkowało na to pierwsze i w konsekwencji na „egoistę zawodowego”. Po wojnie nasz zawód był ważny i niezbędny. Było mnóstwo pracy i mało do niej ludzi. Gdy po studiach, w takich okolicznościach rozpoczyna się karierę, ulega się ich presji. Podejmuje się zadania – ich wykonanie przynosi następne. W tamtych czasach to nie była „praca dla pracy”. Miała konkretne cele, widoczne i satysfakcjonujące, bo blisko sto procent projektów szło do realizacji. Warunki pracy na pewno zawdzięczam swojej żonie, Danie. Pobraliśmy się miesiąc po moim dyplomie. Byliśmy wolni i zgodni, mieliśmy wspólne zainteresowania. W zawodzie nie było wtedy wielkich zarobków. Gdy się chciało coś zrobić, zarobków nie przybywało. Spadały... Jakość wypracowuje się umiejętnością i czasem. Umiejętności nie da się zwiększyć, czas można. Można wnieść więcej wysiłku w dodatkowym czasie: siedzi się dłużej i myśli. Bywa, że gotową robotę się odrzuca, bo można ją zrobić lepiej. Są tacy, co na projektowaniu zarabiają. Robią rzeczy prawidłowe, tak jak trzeba. Czy będą mogli zrobić coś naprawdę ciekawego, nie dowiedzą się, ponieważ nie dają sobie szans. Zarabiają. Projektowanie zawsze mnie pasjonowało. Czułem się w tej pracy jak ryba w wodzie. Bardzo ją lubiłem i traktowałem skrajnie poważnie, jako trudną i odpowiedzialną. To był mój zawód. Pasowałem do niego i do czasu, w którym go wykonywałem.

Przez wiele lat łączył Pan pracę projektową z dydaktyczną, co przede wszystkim chciał Pan przekazać swoim studentom? Czy ma Pan jakąś wskazówkę dla dzisiejszych młodych architektów, stojących dopiero u progu kariery?

Aleksander Franta: Zrozumienie czegoś przychodzi wielokrotnie. Ma fazy, jak umiejętności. Pierwsza faza – umie się coś, druga faza – umie się coś ocenić, trzecia faza, a tej mało kto dożywa, wie się, co się robi. Trzeba więc stale rozwijać swoją osobowość. Jeśli myślisz, masz szansę na coś wpaść, coś wymyślić. Notuj to, co ci do głowy przychodzi natychmiast, bo zaraz zniknie. Każdy podjęty temat staraj się zamknąć w segment. Nigdy nie wiesz, kiedy i do czego się przyda. Jeśli na coś wpadłeś, coś wymyśliłeś, sprawdzaj. I jeszcze raz sprawdzaj. I jeszcze raz.

Oboje Państwa mieliście okazję obserwować ojca przy pracy. Jakie jest Państwa pierwsze wyobrażenie o zawodzie architekta i jak przełożyło się to na podjęcie decyzji o kontynuowaniu rodzinnej tradycji?

Piotr Franta: Ojciec jest nieprawdopodobnie pracowitym człowiekiem. Pracował również w domu. Miał oddzielny, bardzo duży pokój, nazywany pracownią. Wszystkie, dosłownie wszystkie jego projekty wyszły z tego pokoju. W biurze, wiadomo, bez przerwy dzwonią telefony, ciągle ktoś przychodzi, nie można się skupić, więc to w domu rozwiązywał swoje zagadki, problemy konstrukcyjne, funkcjonalne, architektoniczne. Jak dzień po dniu przez kilkanaście lat z czymś takim się obcuje nieustannie, to w pewnym momencie człowiek zupełnie podświadomie, bez szczególnej analizy, wie, co chce robić w życiu. Idąc na studia, byłem absolutnie przekonany, że to właściwy kierunek.

Anna Franta: Zawsze były deski kreślarskie, ojciec siedzący przy desce, czasami było mnóstwo ludzi, bo robiło się konkursy i to wszystko toczyło się w naszym domu. Jako dziecko zadawałam mnóstwo pytań. Ojciec opowiadał mi o różnych rzeczach, ale głównie o architekturze. To zawsze była jego pasja, sens życia i ze mną, dzieckiem, też rozmawiał o najpoważniejszych rzeczach zawodowych, o tym, co widzimy dookoła. Pamiętam spotkania, zwłaszcza imieniny ojca, kiedy cały świat architektoniczny meldował się u nas w domu, gdzie moja mama wyczarowywała cudowną atmosferę. Mam poczucie, że wtedy w ogóle środowisko katowickie to była jedna wielka architektoniczna rodzina. To była integralna część naszego życia, zgodnie z powiedzeniem, że architektura to nie zawód, tylko los, styl życia.

Na studiach nazwisko Franta bardziej przeszkadzało, czy pomagało?

Piotr Franta: Ojca wszyscy znali. Przez całe studia nazwisko mi nieustannie przeszkadzało. Zawsze byłem w jakiś sposób z nim porównywany. Aż do 1984 roku to był dla mnie problem. Wtedy wraz żoną, Ewą wygraliśmy duży ogólnopolski konkurs na modernizację układu komunikacyjnego śródmieścia Katowic, w którym ojciec też startował. I on przegrał z nami ten konkurs. Odtąd zacząłem zarabiać na swoje nazwisko. W rodzinie, w której jedna ze stron poświęca się pracy twórczej, zwykle ta druga musi przejąć część obowiązków.

Jaką rolę w karierze ojca odegrała Państwa matka?

Piotr Franta: Jej rola jest nie do przecenienia. Zdjęła ojcu z głowy wszystkie, dosłownie wszystkie sprawy rodzinne i organizacyjne oraz wychowywanie dzieci i dzięki temu mógł poświęcił się tylko pracy. Do tego miał gen nieprawdopodobnego zaangażowania. Był liderem merytorycznym. Praca architekta wymaga niewątpliwie talentu, wyobraźni, ale też niebywałej pracowitości. Taki człowiek w tym zawodzie trafia się jeden na tysiąc i mama świadomie poświęciła swoje aspiracje, tworząc mu warunki do realizacji pewnej filozofii życia. Ale mama odegrała również bardzo ważną rolę później, już jako babcia, pomagając nam w wychowywaniu synów. Bez jej zaangażowania byłoby nam znacznie trudniej wystartować w zawodzie.

Aleksander Franta przez całe zawodowe życie współpracował z Henrykiem Buszką, ale tandemy twórcze są charakterystyczne dla całej Państwa rodziny. Siostra Anna jako scenograf współpracuje z mężem, reżyserem Józefem Czerneckim, Pana syn, Maciej, z narzeczoną Olgą Kurek, architektką wnętrz. Pan prowadzi pracownię z żoną, Ewą Frantą, i młodszym synem, Julianem.

Piotr Franta: Są ludzie, którzy potrafią pracować solo. Ani ojciec, ani my do takich nie należymy. O ile mama zdejmowała ojcu z głowy problemy domu, o tyle Henryk Buszko – sprawy zarządzania firmą. Tego zawodu nie da się wykonywać w pojedynkę. Z żoną poznaliśmy się na studiach na Wydziale Architektury we Wrocławiu. Po dyplomach i roku pracy byliśmy nieprawdopodobnie naładowani energią. Szukaliśmy swojego miejsca do życia. Bez fałszywej skromności muszę przyznać, że byliśmy bardzo dobrze przygotowani do pracy zawodowej. Pierwsze prawie dziesięć lat przepracowaliśmy w InwestprojekcieŚląsk w Katowicach. W tym też czasie ukończyliśmy studia podyplomowe mieszkalnictwa w Warszawie pod kierunkiem prof. Haliny Skibniewskiej. Oboje zrobiliśmy uprawnienia projektowe architektoniczne oraz urbanistyczne, ja również wykonawcze, i w 1987 roku rozpoczęliśmy samodzielną praktykę, zakładając spółkę. W międzyczasie urodzili się nasi dwaj synowie, Julek i Maciek. Robiliśmy konkurs za konkursem, czasem dwa na raz. Bez znaczenia było, czy jesteśmy w pracy osiem, czy dwanaście godzin. Życie zawodowe z prywatnym kompletnie się mieszało, bo na samym początku pracowaliśmy w swoim mieszkaniu. Wiedzieliśmy, że pierwszy okres po dyplomie to ważny dla nas czas. Przy mentalnej stagnacji lat 80., pogodzeniu się wielu architektów ze sztampą i wielką płytą, naprawdę się wyróżnialiśmy. W naszej architektonicznej rodzinie czasem strasznie się kłócimy o różne rzeczy – pomysły, oceny spraw zawodowych. To są bardzo emocjonalne spotkania, ale w ostatecznym rozrachunku godzi nas zawsze moja żona. Jest osobą o twórczym i wyjątkowo analitycznym umyśle i pod tym względem jest bliska mojemu ojcu. Co ciekawe, z ojcem w zasadzie nie współpracowaliśmy. Razem czasami robiliśmy jakieś opracowania analityczne, opinie. Z dużą satysfakcją obserwowaliśmy za to zmagania obu synów w trakcie studiów na Wydziale Architektury, ich umiejętność współpracy ze sobą, a później razem z nami w zespole. Ich zaangażowanie zresztą w ciągu kilku lat dało bardzo dobre rezultaty – parę nagrodzonych prac w konkursach architektonicznych. Obecnie starszy syn, Julian, dalej współpracuje z nami, w naszym rodzinnym biurze, jednocześnie przygotowując doktorat i pracując na Wydziale Architektury w Krakowie, a młodszy, Maciej, prowadzi własną działalność projektową.

A w Pani opinii, bliska relacja rodzinna bardziej przeszkadza, czy pomaga w pracy?

Anna Franta: W moim przekonaniu pomaga, może dlatego, że wyrosłam w tym, że o zawodzie i problemach zawodowych się myśli, mówi, żyje nimi bez limitu czasu. Nie da się tego oddzielić.

W 2001 roku do „Kwartalnika Architektury i Urbanistyki” napisała Pani razem z ojcem artykuł o stanie zawodu architekta urbanisty. Mówi się, że dziś ten zawód już nie istnieje...

Anna Franta: Witruwiusz powiedział, że dom należy projektować jak miasto, a miasto jak dom. Innymi słowy powinno być oczywistością, że w zawodzie architekta ogarniamy przestrzeń w różnych skalach, począwszy od izby, a skończywszy na mieście, jak mawia ojciec. Według jego definicji architektura to urządzanie świata. Dla mnie architekt i urbanista stanowią jedność. Jasne, że jest dodatkowe wykształcenie, pogłębianie wiedzy. Ktoś może powiedzieć, że jak zlikwiduje izbę urbanistów to urbanistyka przestaje istnieć, ale to i nieprawda, i nieodpowiedzialność. Stoimy przed gigantycznym wyzwaniem: doskonalenia struktur urbanistycznych, a doskonalić się nie da bez konsekwentnej wizji i zasad kompozycji urbanistycznej.

Piotr Franta: Zawsze uważaliśmy, że wykonywanie naszego zawodu to praca w jego pełnej skali – od urbanistyki i planowania przestrzennego, przez przestrzeń publiczną, obiekty kubaturowe, po wnętrza. Dla mnie było rzeczą oczywistą, że muszę myśleć o dużych skalach i umieć się w nich poruszać nie tylko teoretycznie, ale i praktycznie, czyli wykonując plany zagospodarowania. Dziś często narzeka się, że na studiach nie uczą urbanistyki. To jest oczywiście pewna zapaść w nauczaniu zawodu, ale nie ma się co przejmować, bo ten rodzaj edukacji musi wrócić. W latach 70. i 80. było określenie „polska szkoła urbanistyki”. W tej chwili planowanie przestrzenne to w zasadzie praca o charakterze urzędniczym, o wszystkim decydują prezydenci i burmistrzowie, a także deweloperzy nieprzygotowani do projektowania miast, ale usiłujący, niestety często skutecznie, kreować przestrzeń. Dlatego przestaliśmy w pewnym momencie się tym zajmować. Nie jesteśmy w stanie w kółko edukować prezydentów i radnych, uczyć myślenia o mieście jako o żywym organizmie i wspólnej przestrzeni ważnej dla mieszkańców i innych użytkowników. Tym bardziej, że oni tego nie chcą. Osiedle Tysiąclecia zostało zaprojektowane jako miasto-ogród. Od 2016 roku jest ujęte w katalogu dóbr kultury współczesnej w planie zagospodarowania przestrzennego województwa, ale od wielu lat do dziś to chronione założenie jest permanentnie niszczone. Wstawiane są tam kloce bez składu i ładu.

Kto jest za to odpowiedzialny?

Piotr Franta: Wszyscy. I władze Katowic, i spółdzielnia, i radni. Z jednej strony ogarnia mnie szewska pasja, a z drugiej właściwie macham ręką, ponieważ z tą masą urzędników wspomaganą przez prawników „na życzenie” nikt nie jest w stanie wygrać.

Anna Franta: Ile razy przejeżdżam koło osiedla Tysiąclecia, odwracam wzrok. To, co jest tzw. nowym Tysiącleciem jest zbrodnią na starym. Istotą koncepcji ojca było stworzenie dzielnicy parkowej, miejskiego zespołu w interakcji z Wojewódzkim Parkiem Kultury i Wypoczynku. Przy okazji to jest najważniejszy pas przewietrzania całego obszaru Górnego Śląska, a teraz ustawiono tam barierę z nowych budynków. Niestety, taka praktyka dogęszczania wbrew oryginalnym koncepcjom, wbrew doskonaleniu właśnie, jest dość powszechna.

Aleksander Franta przez wiele lat zabiegał o respektowanie praw autorskich, przeciwstawiając się zwłaszcza dogęszczaniu osiedla Tysiąclecia, ale też przebudowom obiektów w Zawodziu. Jest Pan członkiem Rady Krajowej IARP, jak – w Pana opinii – ta kwestia powinna być uregulowana?

Piotr Franta: Sprawa praw autorskich w architekturze to zupełnie inna bajka. Nikt nie chce się tym zająć. Ani SARP, ani Izba. SARP przyjął zresztą od jakiegoś czasu bardzo dziwny kurs; nie podoba nam się rywalizacja SARP-u z Izbą. SARP powinien być uzupełnieniem Izby, a tak nie jest. To jest niedobre dla nas, architektów. Kiedyś byliśmy oboje z żoną członkami SARP. Dziś nie jest nam po drodze m.in. z tego powodu. Z Izbą z kolei jest większy problem, bo to w zasadzie urząd i działa zupełnie inaczej niż stowarzyszenie, ma też niewspółmiernie większą rolę do odegrania. To organizacja predestynowana, żeby czuwać nad prawodawstwem, standardami uprawiania tego zawodu, nadaje uprawnienia, może je cofać. Są wymierne kary, łącznie z odebraniem prawa do wykonywania zawodu. I niewiele z tego niestety wynika. Jak widać nie bardzo potrafimy się „samorządzić”. Co do prawa autorskiego, trzeba je uregulować. Być może jakichś korekt wymaga też sama Ustawa o prawie autorskim, ale dotąd żadna organizacja nie wygenerowała grupy ludzi, którzy na serio by się tym zajęli. Jeżeli nasz zawód ma jeszcze cokolwiek znaczyć, to nie ma od tego odwrotu. Razem z ojcem złożyliśmy wiele pozwów o naruszenie praw autorskich, ale sąd zawsze je oddalał, argumentując: niska szkodliwość społeczna czynu. Szkoda komentarzy. Gdzie myślenie o przestrzeni jako wartości wspólnej? O estetyce przestrzeni, w której żyjemy? Ani SARP, ani później również i Izba, nie bardzo chciały czy umiały włączyć się prawnie w te sprawy, a to jest niezbędne dla poprawy statusu naszego zawodu.

Czy to prawda, że młodzi architekci coraz mniej angażują się w działalność organizacji zawodowych?

Piotr Franta: Młodzi nie garną się do organizacji z prostej przyczyny – bo co oni mają z Izby, SARP-u? W zasadzie zawodowo dziś nie chronią ich w żaden sposób. Oni próbują przede wszystkim złapać jakąkolwiek robotę, często nie zdając sobie sprawy, że wchodzą w różne konflikty, że łamią cudze prawa autorskie. Próbują po prostu zarobić te dwa czy trzy tysiące co miesiąc, żeby z czegoś żyć, żeby dotrwać do lepszych czasów. Rynek projektowy, może poza Warszawą, dawno się załamał, biura przestały przyjmować ludzi do pracy. I młodzi pozakładali firmy, sądząc, że w ten sposób dadzą sobie radę na rynku. Nie przeczę, że wśród nich są wybitne jednostki i dadzą sobie radę, ale zerwana została tak ważna dla rozwoju zawodowego relacja mistrz-uczeń. Kiedyś po studiach szło się do biura, by pod okiem doświadczonego projektanta czegoś się nauczyć. Teraz tego nie ma. Nie mogąc znaleźć pracy, młodzi adepci architektury zakładają własne biura i próbują szukać zleceń, oferując często dumpingowe ceny, co ma konsekwencje dla wszystkich pracujących w tym zawodzie.

Jest Pani kierownikiem zakładu Kształtowania Przestrzeni Komunikacyjnych na Politechnice Krakowskiej, ale też scenografem i kostiumologiem. Scenografia to struktura tymczasowa, ale jednocześnie bardzo syntetyczna. Na ile te doświadczenia wykorzystuje Pani w pracy na uczelni?

Anna Franta: Przede wszystkim scenografia nie jest atrapą, jak często się mówi, ale przestrzenią interaktywną. To kreacja przestrzeni, która wchodzi w intensywny, bardzo znaczący dialog z akcją sceniczną. Czyli jest to przestrzeń mówiąca. Architektura, miasto, to też jest przestrzeń mówiąca. W modelu zredukowanym, jakim jest teatr, wszystko jest bardziej intensywne, bardziej znaczące, z racji kondensacji. Przekłada się to na lepszy odbiór przestrzeni architektoniczno- urbanistycznej. Innymi słowy uczy nas patrzeć uważniej na tę przestrzeń, szukać w niej dodatkowych pokładów komunikacji, przeżycia, emocji, tego wszystkiego, co jest istotą teatru, ale tylko dlatego, że jest istotą naszego życia.

Czego jako architekt nauczyła się Pani od ojca? Czy jest jakiś zbiór wskazówek, które próbuje Pani teraz przekazać swoim studentom?

Anna Franta: Życzyłabym im przede wszystkim, żeby im się chciało chcieć, jak to ujął Wyspiański. To zawód, który naprawdę jest sposobem na życie. Ojciec mnie nauczył jeszcze czegoś, co zawsze przyświecało jego filozofii twórczej, że najpierw trzeba rozwiązać problem. Stawiać sobie problemy do rozwiązania i mieć już gotową odpowiedź w momencie, gdy pojawia się zlecenie. Innymi słowy: dać sobie czas na myślenie. Na przykład „piramidy”, które w formie najbardziej dojrzałej objawiły się w Ustroniu Zawodziu jako zwarty kompleks, pojawiały się znacznie wcześniej w konkursach na Skrzyczne i w Zakopanem. A narodziły się z problemu, co zrobić, żeby w pejzażu górskim obiekt we wszystkich ujęciach zgadzał się, współgrał, z krajobrazem, czytaj: był trójkątem. To nie była idea, która pojawiła się, gdy przyszła szansa na Zawodzie, tylko znacznie wcześniej. Chciałabym więc im przekazać, żeby zachowali w sobie pasję kreatywności w rozwiązywaniu problemów i żeby trudności, słabość uwarunkowań, zawsze zamieniali w atut, potrafili je przekuć w niepowtarzalny walor.

Cała katowicka Strefa Kultury ze świetnymi realizacjami Konior Studio, JEMS i Riegler Riewe powstała bez planu miejscowego, choć Państwa biuro, Franta & Franta, prowadziło prace nad jego koncepcją. Dlaczego ostatecznie nie został uchwalony?

Piotr Franta: W 2002 roku wygraliśmy ogólnopolski konkurs na ten plan ogłoszony przez Miasto Katowice. To olbrzymi, ponad 100-hektarowy teren, niesłychanie ważny, położony w centrum. Część pokopalniana zajmowała jakieś 40 procent. Niestety, to był czas, kiedy praca twórcza urbanisty i przestrzeń publiczna nie znajdowały zainteresowania władzy gminnej. Ważniejsze było, czy jest zainteresowanie deweloperów. W pewnym momencie dostaliśmy informację, że znowu trzeba zmienić projekt tworzącego się planu, już po raz trzeci, bo jakiś inwestor chce postawić tym razem 100-metrowej wysokości budynki. Trzeba pamiętać, że ten teren ma nachylenie w kierunku południowym, na szczycie stoi szkoła i jedno czy dwa przedszkola, niska zabudowa mieszkaniowa, więc te nowe obiekty kompletnie by je zacieniały. Powiedzieliśmy, że go nie zmienimy, ponieważ jest to niezgodne z etyką i standardami wykonywania zawodu. Są pewne granice, do których można się posunąć i których my staramy się nie przekraczać. Z tego powodu nie jest nam łatwo i być może nie jesteśmy łatwym partnerem dla inwestorów. Za to bardzo cenimy sobie inwestorów etycznych, którzy zdarzają się w procesie projektowym. Władze Katowic są w posiadaniu kompletnego planu zagospodarowania przestrzennego tego obszaru, ale nie doszło do podjęcia uchwały. Urzędnicy zrobili po swojemu – i muzeum, NOSPR oraz centrum kongresowe powstały bez planu, w oparciu o sukcesywnie wydawane przez urząd miasta złe decyzje o warunkach zabudowy, co ma fatalne skutki. Każdy z tych niezłych obiektów „żyje własnym życiem”, nie tworząc spójnej, przyjaznej i ciekawej przestrzeni publicznej, a to przecież nowe centrum Katowic. Teraz mówi się o budynkach mieszkalnych z tyłu za kopalnią, według projektu biura medusagroup. Tam oczywiście można coś postawić, ale raczej niskiego, kameralnego. Bardziej horyzontalny układ niż wertykalny.

Maciej Franta: Nie chcę wnikać w prawne aspekty, ale mnie te obiekty medusy się podobają. Aktualny problem jest wynikiem braku zorganizowanego i sprawnego planowania przestrzennego, jednak moim zdaniem to absolutnie jest kierunek, w którym powinny iść Katowice. Prostota, wyrazistość, nowoczesność, czasem bezkompromisowość decyzji projektowych powinny być cechą kreowania Katowic na miasto nowoczesne. Tu zawsze budowało się wysoko. Nie rozumiem, dlaczego dyskusja w tej sprawie odbywa się między niekompetentnymi osobami, czyli między dyrektor muzeum a inwestorem i prezydentem. Żadna z tych osób nie ma pojęcia, o czym mówi. Ja nie wypowiadam się na temat poziomu dzieł przedstawianych w Muzeum Śląskim.

Krótko po studiach pracował Pan z rodzicami, dlaczego zdecydował się Pan otworzyć własne biuro?

Maciej Franta: Przez całe studia bardzo ambitnie podchodziłem do tego, co robiliśmy wspólnie, m.in. razem startowaliśmy w konkursach. Starałem się nawet inicjować takie przedsięwzięcia. Zresztą moja praca dyplomowa też była projektem konkursowym – na Centrum Edukacji i Sportu w Mysiadle. Zupełnie niespodziewanie dla mnie, jeszcze jako studenta, zwyciężyliśmy, więc na obronę poszedłem już z wygranym konkursem. Przez pierwsze dwa lata po dyplomie pracowałem w biurze z rodzicami m.in. przy tym projekcie, ale potem nasze drogi zawodowe się rozeszły i postanowiłem, że założę własną pracownię.

Prezentowane w tym numerze „A-m” przedszkole w Krakowie Pana autorstwa powstało jako obiekt modułowy w konstrukcji szkieletowej. Dlaczego taka technologia?

Maciej Franta: Trochę zrządzenie losu, że akurat projektowaliśmy w tej technologii. Mój rocznik trafił na pokłosie zniżki na rynku spowodowanej światowym kryzysem. Kiedy startowaliśmy z pracownią, zleceń nie było dużo. Na każde musieliśmy sobie zapracować. Akurat pojawiła się możliwość współpracy z firmą, która stawiała obiekty modułowe. W ten sposób zrealizowaliśmy kilka budynków, w tym to przedszkole.

Czyli historia podobna jak z budynkiem przy ul. Sprzecznej w Warszawie, gdzie architektom nadarzyła się okazja wykorzystania prefabrykatów firmy Budizol.

Maciej Franta: Oczywiście prefabrykacja nie jest rzeczą nową, ale w przypadku takich budynków jak przedszkola, kiedy demografia dynamicznie się zmienia, sprawdza się bardzo dobrze. Można je budować jako obiekty elastyczne, mobilne, choć tego akurat w ogóle się nie wykorzystuje. Podczas otwarcia przedszkola w Krakowie niektórzy radni mówili, że będzie to budynek przenoszony z dzielnicy do dzielnicy, mimo że on jest kompletnie do tego nieprzystosowany. Technologia modułowa to jedno, ale trzeba ją odpowiednio zaprojektować, a tego nie uwzględnialiśmy, bo nie było takiego założenia. Teraz projektujemy przedszkole w technologii modułowej drewnianej – CLT, z drewna klejonego. Obiekt powstaje w Nakle Śląskim. To nie jest szkielet, ale moduł w postaci litych, pełnych ścian, w których można wycinać. Fantastycznie nadaje się na przedszkole, bo materiały są naturalne, nie trzeba ich wykańczać tynkiem w środku. Jest czysta sklejka, która już sama w sobie jest ładna. To dużo nowocześniejsza technologia niż prefabrykacja stalowa czy betonowa.

Razem z narzeczoną, Olgą Kurek, mieszka Pan w jednej z tzw. kukurydz na osiedlu Tysiąclecia. Przed przeprowadzką całkowicie przebudowaliście jednak wnętrze, co było możliwe dzięki temu, że Pana dziadek wraz z Henrykiem Buszką od razu założył możliwość łączenia i przekształcania tych mieszkań.

Maciej Franta: One były projektowane tak, aby przynajmniej w większych częściach dało się je łączyć, dzielić, przebudowywać. Dzięki temu mogliśmy wyburzyć prawie wszystko, co chcieliśmy, bo założenie było takie, żeby otworzyć się zupełnie, stworzyć open space i sypialnię, która z kolei jest przeszklona. Kukurydze są w ogóle specyficzne, bo mieszkania łamią się pod kątem 135 stopni, przez co wpuszczają więcej światła, choć trakt jest głęboki. Tam nawet hole są jasne. Niesamowitym atutem tych obiektów jest wysokość i widok z okna oraz układ mieszkań – każde ma dwa balkony, duże przeszklenia. Poza tym budynki są charakterystyczne i po prostu ładne. Decyzja zapadła, bo akurat znalazłem mieszkanie na 24. piętrze, w bloku najbliżej parku. Osiedle jest fantastycznie skomunikowane, i jest to w zasadzie założenie ogrodowe. Spaceruje się po nim jak po lekko zabudowanym parku, nie wspominając już o sąsiedztwie parku Śląskiego, który ma ponad 600 hektarów. Właściwie za chwilę będzie to śródmieście Katowic, bo w tym kierunku rozwijają się obszary biurowe. Ludzie uwielbiają tam mieszkać! Jest bardzo duży popyt na mieszkania, bo dziś tak się nie buduje. Nie powstają takie osiedla.