Przemo Łukasik: Luksus wchodzi w szczelinę między tym, co powinniśmy, a tym, czego pragniemy

2025-10-02 7:00

Celem luksusu jest przekształcenie odwiecznej tęsknoty w nieustanne poczucie braku, które można zaspokoić tylko kolejnym, nowszym produktem. Krytyka powierzchownego blichtru staje się więc łatwa – ale może zbyt wygodna - pisze Przemo Łukasik w tekście poświęconym zmieniającej się definicji współczesnego luksusu.

Rozmowa z Piotrem Grochowskim. Kongres Nowej Mobilności 2025

Złote, a skromne. Luksus mami, podnieca, zawstydza i dzieli

Piszę te słowa z mojego loftu, dawnej lampiarni kopalni kruszcu w Bytomiu, gdzie odsłonięte ceglane ściany, żelbetowe stropy, stalowe stężenia i industrialne okna raczej niewiele mają wspólnego z luksusem. Nie ma klimatyzacji, a na trzecie piętro nie wjedziemy windą. Trzeba się wspinać po odzyskanej z innej budowy, surowej stalowej klatce schodowej.

Zamieszkałem tu dwadzieścia lat temu, inwestując wszystko, co miałem. I choć wtedy ta suma nie pozwoliłaby na zakup nawet używanego auta średniej wielkości, dla naszej rodziny to miejsce było i jest najcenniejszą przestrzenią. To nasz osobisty, skrojony na miarę luksus. Za moimi oknami roztacza się widok na dźwigi budujące kolejny „produkt deweloperski” – Osiedle Bolko. Jestem autorem tych budynków, które niebawem zasiedlą nowe rodziny. Błyszczące, stalowe elewacje promienieją w cieple zachodzącego słońca. Migoczą na tle zieleni jak kryształki Swarovskiego. Niejedną „srokę” przyciągają takie błyskotki. Dzieli nas niespełna kilkaset metrów i z tej perspektywy trudno rozpoznać, że to błyszczące „cacko” to pospolita, przemysłowa blacha ocynkowana.

Czytaj także: Jestem usługodawcą: Przemo Łukasik o kompromisach, współpracy i wielozadaniowości we współczesnym świecie

Luksus, jak żadne inne słowo, mami, podnieca, zawstydza i dzieli. Jest emocjonalny i kompulsywny, a jego najmocniejszym orężem jest pozorność. Pozornie to, co błyszczy, mieni się, nie musi być luksusowe. I odwrotnie – to, co matowe i wycofane, może mieć wielką wartość. Słowo to, niczym wytrych, otwiera portfele, ale też zamyka dyskusję. Jest synonimem ekskluzywności, drogich materiałów i „prestiżowych lokalizacji”. Tylko czy to jego jedyna definicja? Bo choć intuicja pcha nas stale w tym kierunku, luksus może się odmieniać, skalować i, jak żadne inne słowo, redefiniować się niemal na bieżąco.

Brutalnie relatywne pojęcie. Rewolucja przemysłowa przyniosła nowy podział

Wystarczy krótki spacer po historii, by zrozumieć, że luksus jest pojęciem brutalnie relatywnym. W starożytnym Rzymie luksusem była willa z patiem, perystylem i mozaikami na posadzce. Przestrzeń i władza manifestowane w architekturze. Dla setek tysięcy plebejuszy, stłoczonych w insulae (walących się czynszówkach), luksusem był świt, którego dożyli bez pożaru, oraz dach, który nie zawalił im się na głowę. Tu luksus był przetrwaniem.

Luksus separacji doprowadzono do perfekcji w renesansowej Florencji. Medyceusze, by uniknąć kontaktu z plebsem, zarazą i brudem miasta, kazali zbudować sobie Korytarz Vasariego nad mostem Ponte Vecchio. To kwintesencja architektonicznej arogancji: władza lewitująca w sterylnych korytarzach, wysoko ponad zabłoconymi chodnikami, które pozostawiono miejskiej biedocie. Luksus przybrał tu formę niewidzialnej tarczy.

Czytaj także: Nie wszystkie budynki da się uratować. Rewitalizacja jest jak rehabilitacja mówi architekt Przemo Łukasik

Rewolucja przemysłowa przyniosła nowy podział. Fabrykanci musieli odnaleźć się wśród miasta robotników. Powstawanie osiedli patronackich w Katowicach (Giszowiec, Nikiszowiec), Bytomiu (Bobrek) czy Łodzi (Księży Młyn) nie było jednoznacznym aktem humanitaryzmu. Było zjawiskiem o dwojakim charakterze, w którym troska o los robotnika mieszała się z chłodną, kapitalistyczną kalkulacją. Dla jednych luksusem był pałac, dla drugich familok i stała, choć ciężka praca.

Osiedle mieszkaniowe Boko

i

Autor: Przemo Łukasik/ Materiały prasowe Osiedle mieszkaniowe Boko

Luksus z gwoździa. Wystarczy spojrzeć na architekturę PRL-u

W architekturze, zwłaszcza w polskiej, prawdziwy luksus najczęściej gotuje się z gwoździa. Ta stara metafora o tworzeniu czegoś z niczego, dzięki sprytowi i pomysłowości, jest być może najcelniejszą definicją luksusu. Ujawnia ona, że jego istota nie leży w obfitości, lecz w sposobie radzenia sobie z brakiem. Wystarczy spojrzeć na architekturę czasów PRL-u. W epoce systemowego niedoboru i szarej prefabrykacji, luksusem nie były marmury – po prostu ich nie było. W ich zastępstwie znaczenia nabrały idea, pomysł, rozwiązanie. Tak jak genialny układ ciasnego M3, rzeźbiarska forma publicznego pawilonu, mądrość architekta, który z ubogich składników – z betonu, lastryka i potłuczonych talerzy – potrafił „ugotować” dzieło pełne smaku. Patrząc z dzisiejszej perspektywy na tamtą architekturę braków, dostrzegamy nieoczekiwane echa współczesnych poszukiwań i ambicji. To, co wtedy było przymusem, dziś staje się świadomym wyborem i manifestem.

Coraz częściej oszczędność, umiar, rozwaga, a nawet skąpstwo w mnożeniu wykończeń i drogich technologii, jest drogą w kierunku odpowiedzialności za przyszłość świata. To może nowa definicja luksusu – widzianego z dalekiej perspektywy, bo odległej przyszłości, a nie tylko teraźniejszości.

Za plecami białego miasta-salonu istniała druga Gdynia

W poszukiwaniu odpowiedzi warto sięgnąć po dwie kluczowe dla polskiego reportażu książki, które – choć opowiadają o innych czasach – stają się soczewką skupiającą ten sam, ponadczasowy dylemat. Grzegorz Piątek w monumentalnym wydaniu Gdynia obiecana. Miasto, modernizm, modernizacja 1920-1939 opisuje narodziny miasta-cudu, manifestu nowoczesności i sukcesu II Rzeczypospolitej. To opowieść o luksusie na skalę narodową: białych elewacjach, geometrycznych balkonach, klatkach schodowych i rozmachu, który miał świadczyć o sile i aspiracjach młodego państwa. A jednak Piątek, z wnikliwością analityka, zdziera tę lśniącą fasadę. Pyta, czy luksusowa scenografia dla nowej elity – urzędników, oficerów i przedsiębiorców – nie była budowana na kredyt zaciągnięty u tych, którzy ją wznosili. Bo za plecami białego miasta-salonu istniała druga Gdynia: prowizoryczne osiedla-baraki, zwane Meksykiem czy Pekinem, gdzie w fatalnych warunkach gnieździły się tysiące robotników. Był to luksus oparty na fundamentalnej nierówności, swoisty architektoniczny apartheid. Komfort jednych był możliwy tylko dzięki skrajnemu dyskomfortowi drugich. Luksus Gdyni był więc luksusem fasady, manifestem władzy, która wygodnie pomijała swój fundament – ludzką biedę. To definicja luksusu jako wykluczenia.

Na zupełnie innym biegunie tej dyskusji Filip Springer w książce Zaczyn. O Zofii i Oskarze Hansenach pochyla się nad dziedzictwem tych architektów. U podstaw ich myślenia leżała idea – w potocznym rozumieniu – antyluksusowa: stworzenie egalitarnej, demokratycznej przestrzeni dla wszystkich. Hansenowie w swojej Formie Otwartej proponowali luksus idei – architekturę jako tło dla życia, strukturę, która nie dominuje, lecz daje wolność i wspiera relacje międzyludzkie. To miał być luksus powszechnego dostępu do zieleni, światła i poczucia wspólnoty.

Osiedle Przyczółek Grochowski w Warszawie

i

Autor: Szymon Starnawski / Grupa Murator

Czy dzisiaj, po dekadach, warszawski Przyczółek Grochowski jest synonimem luksusu? W oczach wielu był symbolem niedostatków PRL-u i substandardowej „wielkiej płyty”. A jednak Springer pokazuje, że najmłodsze pokolenie, zmęczone bezimiennością i ciasnotą części deweloperskich „apartamentów”, na nowo odkrywa wartość projektu Hansenów. Zaczyna doceniać to, co było istotą ich wizji: przestrzeń między budynkami, logikę układu i potencjał do budowania społeczności.

Podczas gdy Gdynia uczy, że luksus oparty na niesprawiedliwości jest pusty i moralnie nietrwały, historia dziedzictwa Hansenów próbuje dowieść, że luksus materialny przemija i dewaluuje się, ale luksus wielkiej, humanistycznej idei ma szansę przetrwać – i paradoksalnie, zyskać na wartości z upływem czasu.

Narzędzie wyzwolenia, czyli narzędzie władzy

Modernizm miał być wielkim egzorcyzmem. Miał wypędzić z architektury demona luksusu, miał odrzucić ornament, złocenia i historyczne kostiumy na rzecz higieny, funkcji, dostępu do światła i demokratycznej prostoty. A jednak, z perspektywy czasu, można zauważyć, że nie zabił demona, a jedynie ubrał go w białe, chirurgiczne rękawiczki. Stworzył nowe, często bardziej podstępne formy luksusu, które zdefiniowały XX wiek. Styl międzynarodowy stał się globalnym – ale już tylko formalnie. W ostatecznym rozrachunku rewolucja została wchłonięta. Awangardowy język, który miał wyzwalać, stał się ulubionym, kopiowanym dialektem globalnego kapitału. Minimalistyczna estetyka, ogołocona z misji społecznej, służy dziś z powodzeniem do sprzedawania tych samych ekskluzywnych apartamentów, które kiedyś miała zwalczać. Narzędzia wyzwolenia stały się estetyką władzy.

Najbardziej jaskrawy, niemal oślepiający obraz relatywności luksusu daje nam jednak Dubaj. To luksus w formie absolutnej, który manifestuje się nie tylko mnogością „barokowego” detalu, drogich materiałów, ale i doskonałym serwisem, gdzie chłodny ręcznik podawany jest w idealnym momencie. Spójrzmy na Burdż Chalifa – iglicę ze stali i szkła, która nie jest już tylko budynkiem, lecz manifestem siły i bogactwa. To przykład czystego luksusu, który wspina się ponad sklepienie ziemi, przebija chmury i wynosi się ponad znane standardy – nie tylko konstrukcyjne. Jej lśniąca, nierdzewna elewacja musi mierzyć się nie tylko z huraganowymi porywami wiatru na wysokościach, ale i z nieustannym piaskowaniem, biczowaniem przez strugi piasku nawiewane znad pustyni. A jednak lśni. Błyszczy o wschodzie słońca i bezwstydnie rozbłyska nocami, skąpana w świetlnych projekcjach, które są krzykiem bogactwa roznoszonym po całym świecie.

Burdż Chalifa w roli lśniącego pomniku hipokryzji

Ten pomnik ludzkich ambicji ma jednak fundament, o którym przewodniki i lakierowane foldery milczą. To fundament zbudowany z potu, a nierzadko z krwi i łez tysięcy emigrantów z Bangladeszu, Pakistanu czy Indii. To oni, za marne wynagrodzenie, w nieludzkich warunkach i przy upale przekraczającym granice wytrzymałości, wznosili ten szczyt luksusu, organizując strajki, które były brutalnie tłumione w imię postępu i harmonogramów realizacji. Ich poświęcenie, utrata zdrowia, a nawet życia stały się niewidzialnym kosztem, cichą ofiarą złożoną na ołtarzu najwyższego budynku świata.

W ten sposób Burdż Chalifa stał się nie tylko najwyższym szczytem architektury, ale i najwyższym, lśniącym pomnikiem hipokryzji. Jego luksus jest absolutny, bo jego ludzka cena jest absolutna. I tu wracamy do istoty paradoksu. Dla tych, którzy wznosili wieżę tysiące kilometrów od domu, od swoich rodzin, luksusem nie była marmurowa posadzka, którą polerowali, ale sama praca – szansa na opłacenie szkoły dla dzieci, pozostawionych w Dhace. Ich pot stał się fundamentem cudzego zbytku, a ich skromnym, desperackim luksusem była nadzieja.

Gdzie jest prawdziwy luksus? "Wracam myślami do mojej anty-willi"

Nie wszystko złoto, co się świeci. To proste przysłowie powinno być pierwszym przykazaniem w dyskusji o architekturze luksusu. W epoce, w której słowo to stało się wytrychem otwierającym portfele, a nie serca, budującym często mury i szerokie marginesy, zbyt często mylimy zwykły blichtr z wartością. Jak pokazuje historia – od rzymskich insulae po współczesny Dubaj – prawdziwy luksus rzadko kiedy krzyczy złotem, skaluje się wielkością, mami obfitością i próżnością. Znacznie częściej szepcze przestrzenią, światłem, bezpieczeństwem, dostępnością, poczuciem wspólnoty i godnością. Architektura, która to rozumie, nie buduje luksusowych enklaw, lecz tworzy lepszy świat dla wszystkich. I to jest moim zdaniem złoto najczystszej próby.

Pisząc o luksusie, wracam myślami do punktu wyjścia – do mojej własnej „anty-willi” w bytomskiej lampiarni. Nie sądziłem nigdy, że ten prywatny, zrodzony z konieczności i braku eksperyment, stanie się częścią większej opowieści. Był przecież tylko naszą próbą ocalenia fragmentu śląskiej tożsamości i przygodą w poszukiwaniu tego, co na nowo będzie można użyć, by stworzyć przestrzeń dla mojej rodziny.

Gdy dziś patrzę na nagrodzoną koncepcję rozbudowy Muzeum Architektury we Wrocławiu, widzę to samo echo: ideę architektury z odzysku, która z szacunkiem przetwarza nie tylko materię, ale i pamięć. Gdy czytam o działaniach Fundacji BRDA, ten szept zamienia się w krzyk. Okna z demontowanych luksusowych biurowców – symboli minionej epoki – stają się tarczą chroniącą ludzką godność przed zimnem i wojną. Być może to tylko przypadek, niezaplanowana sztafeta idei. Dwadzieścia lat temu zmagałem się z deficytem finansowym. Pracownia TŁO świadomie mierzy się z deficytem ekologicznym planety. Fundacja BRDA stawia czoła deficytowi człowieczeństwa. W każdym z tych przypadków luksus obdarty jest z blichtru, estetycznie może niepokoić, ale staje się po prostu narzędziem do rozwiązania problemów.

Ostatecznie, cała dyskusja o luksusie sprowadza się do skali najbardziej intymnej – do człowieka. Bo czymże jest luksus? Dla bezdomnego to ciepły dach nad głową. Dla mieszkańca slumsów – dostęp do czystej wody. Dla osoby z niepełnosprawnością, często więzionej przez architekturę – to podjazd i winda, czyli luksus samodzielności. Dla młodego małżeństwa – to pierwszy własny kąt, a dla seniora – luksusem bliskość, gdy odwiedzą go dzieci.

Muzeum Architektury we Wrocławiu - zdjęcia zabytkowego budynku

i

Autor: Jerzy Wypych/ Materiały prasowe

Szczelina między tym, co powinniśmy, a tym, czego pragniemy

Na drugim biegunie jest ten, któremu niczego nie brakuje – i dla którego luksusem staje się już tylko nerwowe wymyślanie kolejnych, coraz bardziej abstrakcyjnych potrzeb, by wspiąć się na jeszcze jeden szczebel próżności. Jak więc, w obliczu tak skrajnej względności, można mówić o jednej definicji luksusu? Jak irytująca staje się próba jej narzucenia?

Tu obnaża się fundamentalna sprzeczność. Z jednej strony architektura luksusu od wieków odpowiada na głęboko ludzką potrzebę manifestowania osobistego statusu, dążenia do piękna i przepychu. Z drugiej, w obliczu współczesnych kryzysów, instynkt prowokuje nas do szukania rozwiązań bazujących na redukcji, na ograniczaniu – a nie stopniowaniu – często wyimaginowanych potrzeb.

I właśnie w tę szczelinę, między tym, co powinniśmy, a tym, czego pragniemy, wchodzi przemysł luksusu. Nie tyle kreuje on potrzeby od zera, co mistrzowsko podsyca i wykorzystuje nasz wspólny grzech próżności. Jego celem jest przekształcenie tej odwiecznej tęsknoty w nieustanne poczucie braku, które można zaspokoić tylko kolejnym, nowszym produktem. Krytyka powierzchownego blichtru staje się więc łatwa – ale może zbyt wygodna. Ostatecznie, walka nie toczy się na fasadach budynków, lecz w każdym z nas. To osobiste rozliczenie z własną próżnością i potrzebami decyduje, czy architektura będzie dla nas autentycznym schronieniem, czy tylko kolejną scenografią dla naszych niepohamowanych aspiracji.

Dlatego architektura – jeśli ma być czymś więcej niż tylko towarem – musi utożsamiać się z użytkownikiem, a nie z katalogiem. Musi być odpowiedzią na jego osobistą definicję luksusu. Czasem będzie nią rampa, czasem widok na drzewa, a czasem po prostu dobrze zaprojektowana przestrzeń, która pozwoli na spotkanie z drugim człowiekiem. Każdy inny luksus jest prawdopodobnie tylko lśniącą iluzją.

Architektura Murator Google News
Podcast Architektoniczny
Anna Cymer: Ależ to jest brzydkie!
Mediateka.pl
Sponsor podcastu:
Knauf